Zmusza mnie czasem lektura do bitew i potyczek.
I choć głosy słyszę: zostaw nasiąkniętą konfliktem materię, niech sobie sama radzi; mądrzejsi zabierali głos – to inne znowu mną szarpie i nakłania. Nie boi się uszczknąć z tematu, ani swoich trzech groszy wetknąć. Nie boi się i koniec. Jeszcze może raczkuje, może trochę zbłąkane, ale zarutko otrzepie głowę z plew, z niebytu wyndzie i pójdzie.
Głupie - powiadam, - bo jakby zapomina, że w cieniu jeszcze się ma szansę; jeszcze można trochę się pobocznością nacieszyć; w kącie czekoladę zjeść potajemnie. Ale uparte toto, bez porównania do osła, uszami strzyże i gałami przewraca.
Już wczoraj jira malkę macało, potem z pietyzmem włożyło na ciemię, tałes zarzuciło na ramię i w lusterko patrzy. Kiwa się i coś z karteluszki mruczy. Chwilę tak trwało. Przestało. Podrapało się po głowie. Coś pod nosem konfabulowało przeciwko (mnie) i stawało na palcach.
Potem z drugiego kartonu dobyło galabiję, naciągnęło na się. Za chwilę biało-czarną kefiję owinęło wokół głowy i przytrzymało agalem, a chustę drugą zawiązało pod szyją i spod byka patrzy. Ubranie mu coś spuchło. Tęższe jakby się zrobiło i w uśmiechu szczerzy gębę.
Do pierwszego i drugiego brakło mu tylko jakiejś broni, bo to wstyd nieuzbrojonemu tak łazić po wsi.
Niby mu się znudziło za chwilę, jak napalonemu dzieciakowi. Przebrało się do cywila i usiadło. Oczy zamknęło i coś duma. Nogą zaczęło tupać, palcami stukać. Myślę sobie, zaraz się zacznie. I niedługo trwało. Zerwało się, pakunki pod pachę oba i do wyjścia.
- Gdzie się łazęgo pchasz?
- To ten… To no… Bo ja chciałobym… – jąka mi się pod drzwiami.
- Nie pójdziesz nigdzie. Jeszcze ręce całe masz i resztę nieskalaną.
- Ale… Ja muszę… Na skórze własnej wiedzieć, kto rację ma.
- Nikt! – temu rzeczę. – Same jajogłowe, fanatyczne, albo rzutkie czyimś życiem. Jak Kargule nasze i Pawlaki. Zabijać się będą, a ani jeden piędzi ziemi nie odejdzie.
- Nie wierzę! – uniosło się rozgorączkowane. Jeszcze głowę nabitą ma ideałami, jeszcze dupy nie sparzyło na gorącym piasku, to się unosi. Macham ręką.
- A idź! – wzdycham jeszcze – Tylko mnie poszarpane do domu nie wracaj. Czasu na kaleki nie mam i mieć nie będę. Jutro do pracy wstaję i ani mi w głowie zmartwienia.
Trzask drzwi usłyszałam i tupot podkutych trepów. No, - myślę sobie, - cichoskradajki to to nie są. Daleko nie zajdzie jak będzie tak hałasować, ale… Powiadają, że głupi ma szczęście. Może to i racja.
Cóż zrobić. Niech idzie. Może się nauczy. Niechby i całe wróciło, bez sińca jakiego. Może, daj opatrzność, jak wróci, nie nałga, że cuda widziało. Bo mnie, to by się widziało od cudów bardziej, żeby normalnie było. A toto na normalność za leniwe. Stoi bidne, z nosem przyklejonym do szyby i marzy tylko. A potem nagle siedzi w kącie i maże się. Zerwie się. Gdzieś pobiegnie. Nad ranem tylko zmęczone bardziej i pracy więcej. Ale twarde milczy i nie powie co się stało. Czasem tylko wieczorem bazgra. Taka radość. Choć bywa interesująco popatrzeć, jak się skupia.
Teraz, kiedy cisza nastała, przez nie i mnie wzięło myśleć:
- Ilu jest tych z Palestyny i z Izraela jak ono? Co chciałoby już pokoju. I dość ma śmierci, masowych fajerwerków i odwetowych akcji; i odwetowych akcji, bez końca... Ilu jest takich, co życia innego nie zna; takich, których to ani po jednej, ani po drugiej stronie muru żadne ono nie przekona do chwili zastanowienia i kompromisu.
A tymczasem Izrael i Palestyna jak stare, ale na przekór nierozwiedzione małżeństwo, płaci sobie wzajem alimenty; i dzieli; i niszczy niezgłoszony jeszcze do sądu majątek. Dzieci przeciwko sobie buntuje; wnuki. On zły tatuś. Ona matka zła. A pomiędzy - zbękarciałe Ono. Stary myśli, że dziecko nie jego. Stara z nienawiścią patrzy, bo ją stary dawnymi czasy zgwałcił na spaniu i nie pamięta. A cóż dziecko winne?
Kraje arabskie natomiast, jak obleśny, zrzędliwy, upierdliwy ojciec i teść, jednego nienawidzą, a drugiemu przelewają krew, bo czyjąś wygodniej, niż swoją. Zięcia nie tknie, bo się boi i głupią kobite napuszcza.
Nawet pod prysznicem nie opuszczało mnie to dziwne uczucie odseparowania w konflikcie i niezrozumienia. Bo niby po każdej stronie się wydawało, że to drugą stronę popiera świat, ale prawda taka była że i tę, i tę świat miał w dupie, w imię własnych interesów.
A był taki moment, kiedy adorator Egipt do Palestynki się w konkury wybrał onego 67 roku. Był i taki moment, że chłop kochanka pobił sromotnie i mógł wszystkim od A do Z rozporządzić. Rozwieść się, podzielić i zmienić losy rodziny w nieszczęściu. Ale w zaparte baran poszedł... Honorem się uniósł, nie przymierzając jak pijany Słowianin i podszeptem dał się zwieść: "Wara! Już nasze, wara!" - zachłyśniętych euforią koleżków. A że o tekę premiera trząsł tyłkiem, nie o kraj i pokój, to stchórzył przed swymi, a obcych w jasyr, albo na wygnanie…
I dziwić się nie należy palestyńskiej intifadzie, bo gdybym sama mieszkała w izolacji, też pewno w plecaku zamiast książek, pewnego dnia, poniosłabym bombę. Zwłaszcza, że po mojemu Izrael udaje tylko dobrą wolę do zgody, markuje ruchy; bardziej woli swoją martyrologię i od dawna usiłuje zbijać na niej kapitał, zresztą nie bez sukcesów…
Zegar leniwie obrócił dobę. Zdążyłam być w pracy. Potem na kawie. Zdążyłam powziąć dyskusję o wyższości lata nad zimą, i odwrotnie. Umówić się na najbliższe ostatki. Kupiłam sobie buty i apaszkę w otwartej wczoraj, z rozmachem, dla ludu, galerii handlowej. A nawet poczułam się w onej, jak na jarmarku. Brakło mi tylko koni i błota. Pamiętam jeszcze jak dziś, że na przedwiośniu, na jarmarku zawsze było błoto. Czasy się jednak zmieniają i zamiast koniowi w zęby, zagląda się w uśmiechy ekspedientek i ich męskich odpowiedników, sprzedających epokę zadowolenia.
Wieczorem, w mieszkanie, między uciążliwą ciszę wkradł się niepokój. Czas już było na ono, zegar tykał, ale śladu ani, ani stukotu trepów.
Zmogło mnie nad kawałkiem jagodzianego ciasta i herbatą. Bo z nerwów jeść zaczęłam. Potem z tych samych odjęło mi apetyt. W fotelu zasnęłam. Strategicznie w kuchni. Bom ciekawa była co z eskapady wyjdzie i czy wróci. I choć się nie przyznam, smutno by mi było, gdyby zginęło. Wystarczy trupów.
Budziłam się nocą i pokaszliwałam, bo wczoraj na druga stronę rzeki pomór przeszedł. Zapalenie oskrzeli zostawił i pomniejszą gorączkę. Dopadł i mnie. Wszystko przez roznegliżowane pokazy spacerowe przed kanciastą bryłą galerii. Koszmarów na szczęście nie miałam, bo by dopiero było.
Nad ranem trzasnęły drzwi. Cicho buty zdjęło i cap do sypialni. Za klamkę łapie, ale zamknięte.
Ha!
Do kuchni weszło. Czapkę miętosić w dłoniach poczęło. Spuściło głowę i dukać zaczyna:
-Ten to… No ja tego… Klucz chciałom… Abo mnie sama odemknij.
- Pokaż no się! Całeś? - Na szczęście – mruczę pod nosem. A wystraszone trochę tylko, ślady łez na policzku i smutne. - Było się pchać?
- E…
- A pakunki gdzie masz?
Nic nie odrzekło. Usta zacisnęło tylko. Widzę że smutne i złe, bo aż wargi pogryzło do krwi. I zmądrzało jakby przez ostatnie przeszło dwadzieścia cztery godziny.
Smutek i mnie ogarnął. Przykro patrzeć bowiem, jak młodość po uszach dostaje i animuszu ubywa. A bywa czasem, że tak dostaje, że w ortodoksję popada, mimo wcześniejszych porywów, albo fanatycznie bije głową w beton. Żal patrzeć, gdy tu żyjemy…
Wyjęłam z szuflady „Wojnę czterdziestoletnią” Geberta:
- Masz! - wyciągnęło pokaleczone dłonie i westchnęło głośno.
- Klucz wisi na wieszaku. – obróciło się na pięcie i szurając kapciami polazło spać.
A kiedy już hałasować przestało, (ściany cienkie w blokowisku, to słychać,) przyszło mi do głowy, że ukradkiem czytało, jak do pracy chodziłam. Zakładka kilka razy przestawiona była. Kilka razy świstek papieru wetknięty. Dlatego nagle takie rozgorączkowane i rekwizyty z teatru podkradło. Przyjdzie się tłumaczyć z ubytku.
Ech z dzieckami...
Ale krzyczeć nie będę. Niech czyta raz jeszcze. W spokoju już teraz. Może doczyta, że nic prostego już w sprawie nie ma. Że musieliby i żona i mąż pomrzeć i dziad; wnuki pomniejsze i bliższe, dziecka wszystkie. I musiałby ich razem Mojżesz na pustynię powlec, żeby coś się zmieniło. Albo dojdzie ono do wniosku, jak ja, że się da wtedy, jak przyjdzie obcy i zacznie wieszać dla przykładu jednych i drugich; czarne-białe, białe-czarne… Lub jak im studnie zacznie budować i domy, każdemu po jego stronie. A tym, którzy uparci zostać chcą na siłę, kłódki zatknie na bramach, niech zemrą śmiercią męczennika, skoro tak bardzo pragną. W imię boga i boga. Jeden wart drugiego.
_________
18.02.2011
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
coca_monka · dnia 06.02.2012 18:56 · Czytań: 792 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: