Wiesz, to nie może się dzisiaj tak skończyć, gdy się pomyśli, ile książek jest już na świecie i ile ich codziennie przybywa, to powieki nie mogą opaść bez walki. Czerń zaciśniętych powiek nie może wygrać z bielą kartek tych zapisanych i tych, które tylko czekają na to, abyś z nimi zatańczył. Na kwadratowym zegarze godzina jedenasta. Dopołudnia. Pada śnieg. Wieje. Dość silnie. Zegar dotknięty chorobą sierocą buja się w przód i w tył. Szarość budynków i szarość nieba zlewają się w jedną szarość wszechogarniającą rzeczywistość. Przez okno widać jadący pociąg towarowy. Wagony przesuwają się przed oczami z charakterystycznym jękiem. Jedenasta dziesięć. Nadal pada. Białe drobinki tańczą chaotycznie w bezmyślnych podmuchach. W rzeczywistości, nawet tej szarej, one tak naprawdę nie są białe. Pochłaniają z otoczenia światło i w zderzeniu z ludzkim okiem nabierają definicji bieli. Jeden z płatków zatańczył przed twarzą. W pierwszej chwili wydaje się to niczym nadzwyczajnym. Jednak po chwili staje się niemożliwym. Przecież okno, za którym pada jest zamknięte. To złudzenie. Ilość opadających przed oczami płatków rośnie jednak w zastraszającym tempie. Najlepiej tego nie zauważać. Niech pada. Śnieg nikomu krzywdy nie zrobił. A może zrobił? Myśli zaczynają hipnotycznie wirować. Przecież jest zima. Niech pada. Jedenasta trzydzieści. Podłoga cała pokryta jest śniegiem. Zabawne. Jest ciepło, a śnieg nie topnieje. Warstwa po warstwie przybywa go coraz więcej. Jakby się rodził z nicości. Wywodził z niebytu. Zimny wiatr mógłby zamrozić myśli i tak nie ogarniają tego, co się dzieje. Kwadrans minął za szybko. Jedenasta czterdzieści pięć. Nogi ugrzęzły w śnieżnej zaspie. Czuć ciężar na kolanach. Pociąg wyjechał ze stacji. Wszechogarniająca biel rani spojówki. Zaciera się granica pomiędzy kartka papieru a śniegiem. Tańczą niebieskie litery w takt zimowej piosenki. Robi się niebezpiecznie. Śnieg zaczyna ciążyć na piersiach. Powietrza jakby za mało. Która godzina? Jest ciepło i przytulnie a jednak dziwnie i nerwowo. Śnieżne płatki wpadają przez dziurki od nosa. Dwie dziurki w nosie skończyło się. Tak babka Twoja bajała z końcem opowieści. Pamiętasz? Przychodzi do głowy, że to swoisty koniec. Oddech staje się przerywany. Zamiast powietrza płatki śniegu. Są już w krwioobiegu. Pojawia się wrażenie godziny dwunastej. Śnieg zasypał już wszystkie pragnienia. Wstać! Ale jak? Ciężar nie do udźwignięcia. Przecież padało na zewnątrz. Ostatnim wysiłkiem woli podnoszą się powieki, na których spoczęła gruba warstwa śniegu. Oddech ustaje. Wiesz, przecież, że nie może się tak skończyć. Zbyt wiele do napisania, zbyt wiele do przeczytania. Dylemat wyboru odbiera ostatni oddech. Do następnego zamknięcia powiek, mój drogi, jedyny Ty.
Ja
P.S. List do pisarza w zimowej konwencji pozdrowienia zawierać by musiał rozgrzewające i umysł i duszę lekką stagnacją dotknięte. Zabrakło ich na początku. Wiem jednak, że się nie gniewasz.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Dzoana · dnia 10.02.2012 13:50 · Czytań: 495 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora: