Jako że mam wakacje, a pierwszy rok studiowania szczęśliwie już za mną, nadszedł czas na podsumowania, refleksje, spowiedź i duchową detoksykację, katharsis. Toteż chciałbym sięgnąć do notatek i zakamarków pamięci, poczynając od końca ubiegłorocznego lata.
Reminiscencja pierwsza
Wrzesień zawsze kojarzył mi się z całymi pokładami niewyczerpalnego w naszym narodzie katastrofizmu. Raz, że trzeba było zazwyczaj 1. września uczestniczyć w apelu jeszcze-nie-wypoczętych-a-już-na-nowo-zmęczonych (w 2007 roku jednak rok szkolny nie zaczął się 1. września, a 3., w poniedziałek; rok akademicki standardowo startował 1. października... również w poniedziałek); dwa, że ze szklanego ekranu bombardował mnie inny pesymizm i nostalgia, mimo że ledwo zdążyłem otrzeć łzy, które to same napływały mi do oczu, gdy widziałem jakich nauczycieli mi przydzielono do moich ukochanych przedmiotów. Sam plan nie był dużym problemem, nawet jeśli był tragiczny – i tak zdążył zmienić się w ciągu roku najmniej 10 razy.
Jeszcze w pamięci miałem obchody rocznicy przegranego powstania warszawskiego, a tutaj znowu zewsząd napływały informacje, że trochę lat temu wybuchła II wojna światowa, która zaczęła się od naszej klęski w kampanii wrześniowej, a skończyła na
wielkiej przyjaźni.
Właściwie szkoda, że pisząc felietony nie można ani przegrać, ani wygrać, ale gdyby była taka możliwość, to z całą pewnością moje "słowo pisane" byłoby jednoznaczne z ciągłymi klęskami. Spoglądając na to z nieco innej strony, bardziej biznesowej, można by zaryzykować i nasyłać na polskich graczy jakichś pokerzystów – nasi oczywiście, chcąc być opiewani w pieśniach, przegraliby samochód, dom, psa, kota, skarpetki i kolekcję reklamówek z supermarketów, np.
Trzeba przyznać, że jest to wyrabiana cecha o tyle praktyczna co czasami kłopotliwa. No bo co z grami, gdzie nie tyle wygrana zależy od umiejętności, ile od szczęścia? Jak na nieszczęście szczęście dopisze i się wygra? Jeśli nikt nie uzna, że ta wygrana była jedynie „cudem” to żegnaj sławo, glorio i chwało!
Aż ciarki przechodzą jak się pomyśli o zbliżających się eliminacjach do Mistrzostw Świata. Jedyny ratunek w tym, że od motywowania będzie obcokrajowiec, bo Polak wziąłby chłopaków do kina i puścił im ich fantastyczne mecze z Mistrzostw Europy, zagrał nostalgiczną pieśń, dajmy na to na kobzie, i wygłosił żarliwe przemówienie, że "co nas nie zabije, to nas wzmocni".
Myślę czym by tutaj teraz uratować tę część felietonu, ale z drugiej strony – czy warto to robić? A niech to!
Reminiscencja druga
Kampania wyborcza szła pełną gębą, toteż nawet chwile weekend'owej uciechy musiały mieć w tle gładkie, upudrowane lica jegomościów Olka, Wojtka, Jędrka, Domhnall'a, Jarka oraz Romka wespół z Markiem i Jankiem (od lewa zaczynając, na prawym kończąc).
Za każdym razem siliłem się na optymizm, ale o ten w poniedziałki zwykle trudno, szczególnie w tak „gorącym okresie” – i to nie życiowo, a przecież globalnie nawet! Tworzący spoty reklamowe chyba zapominali, że obywatele z przedszkola jeszcze prawa wyborczego nie mają; prawa głosu często także - w myśl powiedzenia o dzieciach i rybach. Na szczęście na bilbordach każdy znalazł coś dla siebie, więc spoglądałem i ja. Widziałem całkiem niezłe kariery; mamy panów i władców sprzed kilku lat wśród obecnych panów i władców; wśród tych, którzy mówią, że jak zastąpią tamtych to będzie lepiej – i to można zrobić nawet razem; wśród tych, którzy poprali już, a nawet poprzebierali, te garnitury utaplane lwimi odchodami, zresztą nawet nie tylko lwimi.
Cała ta szopka, zwana kampanią wyborczą, w której role złych i dobrych odwracają się po kolejnych kadencjach, była dość problematyczna dla zwolenników demokracji. Public relations święcił swoje tryumfy, gdyż, jak wiadomo, nie wszyscy lubią włos zaczesany na lewo i zgrabne kończenie czasowników na ę i ą, prawie nikt nie lubi konkretów i mało kto lubi treści głoszone bez politycznej poprawności, czy, jak kto woli, cenzury. A zresztą; „bitwa” i „debata”?
Se non è vero è molto ben trovato.
Wybory, jak to wymaga ustawa, odbywały się standardowo w niedzielę, w związku z dużymi opóźnieniami i przesuwającą się na coraz późniejsze godziny ciszą wyborczą, wyniki były znane de facto w dzień następny, czyli..
Reminiscencja trzecia, trochę dygresyjna
W pewien listopadowy, poniedziałkowy poranek byłem jeszcze w stanie, który można by było opisać jako połączenie wychodzenia z błogiego snu z domieszką niezobowiązującej refleksyjności. Myślałem jak mogłoby być pięknie, gdybym do całej tej sympatycznej jesieni za oknem dodał jeszcze herbatę lub kawę z prawej strony i smaczne śniadanko. Po niedzieli jestem jednak zdany jedynie na swoją wyobraźnię...
Bardzo szybko, nagle i niespodziewanie moja malejąca senność zniknęła całkowicie, zostały już tylko przemyślenia i rozglądanie się dookoła:
-wypadałoby tutaj kiedyś posprzątać;
-czy ten ręcznik musi tak długo schnąć?
-kiedy ja to przeczytam?
-kiedy ja się tego nauczę?
-kaloryfer, czy kobiety powstały z żebra?
-dlaczego te wszystkie butelki są puste?
-jak smakowałby ten ołówek?
Wszystkie te rozważania, toczone w pełnej napięcia atmosferze, która sprowokowała nerwowe przygryzanie paznokci, niecierpliwe tupanie nogami, systematyczne uderzenia potylicą o ścianę, chyba nie miały jakiegoś konkretnego celu. Natomiast, z całą pewnością, wszystkie miały swoją praprzyczynę, zawartą w nurtującym pytaniu: dlaczego sąsiad musi wiercić akurat w poniedziałek rano?!
Reminiscencja czwarta
Jakby tego wszystkiego było mało to, podobno, najgorszy dzień w roku – 21. stycznia – był w czasie sesji egzaminacyjnej. Coś w tym musiało być, bo nie dość, że pogoda do niczego to jeszcze te wyzwania stojące przed młodym studentem piętrzyły się niesamowicie. Zresztą coś mi się wtedy wydawało, że 28. stycznia to też będzie najgorszy dzień w roku... i tak co poniedziałek.
Przesadzałem. Lekko.
Reminiscencja piąta
Mieszkanie w Szczecinie, z dala od Centrum, miało niewątpliwie swoje duże zalety, ale wszystkie one bladły i znikały o 2:00, podczas czekania na nocny autobus na tzw.
przestrzeni półotwartej, zwanej również przystankiem autobusowym. Z czasem późnozimowy, nocny mróz zaczynał doskwierać coraz mocniej, a niecierpliwość, związana z kolejnymi, niepojawiającymi się miejskimi środkami komunikacji, osiągnęła swój szczyt o 3:00, kiedy samotny piechur, w formie psychofizycznej mało sprzyjającej wędrówkom, wyruszył w drogę pełną zasadzek, często wyimaginowanych.
W tym momencie wszystkie plusy takiej, a nie innej lokalizacji stancji, obróciły się przeciwko niemu, stając się wyzwaniem. Spotkawszy, w środku tygodnia i nocy, innego wędrowca, już miał krzyczeć:
Przechodniu, wspomnij Sparcie, że..., ale nie. Nie powiedział tego, poprawił tarczę i szedł dalej. Dotarł. Po 23:00 autobusów wystrzegał się jak tylko mógł.
***
Te cząstkowe wspomnienia, czasami pisane po, a czasami w trakcie wydarzeń, pozostawiam bez konkluzji. W chaosie absurdu i specyficznie uporządkowanych, społecznych działań każdy może się pogubić, nawet młody socjolog, intelektualnie dojrzewający na pierwszym roku wśród tylu skomplikowanych faktów. Mam nadzieję, że
ciąg dalszy nastąpi...