Umarł. Miał to zapisane w grafiku życia, podobnie jak pasmo kolejnych tragedii na karcie losu. Nie wiedziałem o nim zbyt wiele gdy myślał, oddychał i czuł. Mijałem go na chodniku...Obraz, który z racji sąsiedztwa chcąc nie chcąc urozmaicał czasem moje otoczenie. Przywodził na myśl niesmaczny żart czasoprzestrzeni- Osiemdziesięcioletni staruszek w spranym różowym garniturze o kroju zdającym się pamiętać międzywojenną Polskę nie komponował się z rzeczywistością lat dziewięćdziesiątych. Nie pasował do nowoczesnych domów, nie pasował do najnowszych aut i nie pasował do pokolenia zabieganych ludzi. Nie współgrał nawet z owym nieszczęsnym garniturem, szytym zapewne gdy jego właściciel był jeszcze w sile wieku i mógł imponować nietuzinkową sylwetką.
Każdego ranka o godzinie ósmej można było zobaczyć jak otwiera odgradzającą go od świata furtkę i dostojnym, mającym w sobie coś z defiladowego krokiem podąża do sklepu po chleb i cebulę. Zawsze punkt ósma i nieodmienne odkąd tylko pamiętam zakupy. Niektórzy próbowali to tłumaczyć skrajną biedą, jednak mieszkańcy naszej ulicy wiedzieli, że nie tu pies pogrzebany. W końcu starczało mu na utrzymanie skromnego domku i wcale skromne datki zostawiane co tydzień w kościele. Więc co?...
"Wariat, ot co!"- Komentowała moja najbliższa sąsiadka-"Wariat i tyle!"
Poza szanowną sąsiadką nie znalazł się nikt, kto rzuciłby na to światło dzienne. Starzec był zamknięty w sobie i żył w komitywie wyłącznie z własnymi myślami. Nie uosabiał typu nieużytego mruka, nie myślcie tak. Zastygłbym w szczerym zdumieniu, gdyby kiedykolwiek zapomniał odpowiedzieć na "dzień dobry" i to z właściwym dobrze wychowanym ludziom szacunkiem. On po prostu wybrał samotność. Stworzył z niej cichy, dostępny tylko dla siebie zagajnik spokoju i taka forma najwyraźniej mu odpowiadała. Na próby wciągnięcia w choćby krótką rozmowę reagował natychmiastową ucieczką asekurowaną opływającymi w grzeczności tłumaczeniami braku czasu. A może to ludzie nieumiejętnie do niego podchodzili? Trudno mi na to odpowiedzieć. Pewne jest jedno- Do końca życia pozostał frapującą zagadką. Dziwnie urządzono świat, ale nierzadko dopiero śmierć daje świadectwo prawdzie. Tak było i z nim. Nadszedł słoneczny jesienny dzień i towarzyszące mu zdziwienie. Nie zapiszczała otwierana furtka a w sklepie sprzedano o jeden bochenek chleba mniej. Pan Zygmunt, gdyż tak miał na imię, nie przesiedział swoim zwyczajem kilku godzin na przydomowej ławeczce. Tego dnia nie karmił gołębi i nie wystawiał swej zadumanej twarzy na radosne promienie słońca. Poczułem wtedy, że jakiś odwieczny porządek został bezpowrotnie zburzony.
Pogrzeb był skromny. Z braku jakichkolwiek krewnych urządziła go garstka najbliższych sąsiadów. Jak każda podobna uroczystość nie wywołał niczego oprócz smutku, więc darujecie chyba, gdy pominę jego opis.
Wspomnę za to o niespodziewanym gościu, który zapukał do mych drzwi trzy dni po pochówku. Z przekrwionych, niedospanych oczu spływały łzy a drżąca ręka z pasją ściskała gazetę z zamówionym przez moją matkę nekrologiem. Nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć, stał przez chwilę w progu. Jego wątłe, wyniszczone przez czas ciało pochylało się lekko do przodu, jakby gazeta przejęła ciężar przeżytych lat.
- Byliśmy razem w partyzantce- Bąkał połykając łzy i siorbiąc co jakiś czas przygotowany przez ojca drink- Tak to już niefortunnie wyszło, że młodość odebrała nam wojna. Po przeżyciu wojny, drogi panie, możesz być dwudziestolatkiem a i tak jesteś już starcem...Prawie cztery lata ganialiśmy po lasach. Raz się goniło, raz uciekało. Ciągły strach, niepewność jutra, zwykle pusty żołądek. Nie masz pan pojęcia, jakim rarytasem jest zwykły razowy chleb z cebulą po trzech dniach przymusowego postu...I pomyśleć tylko, że nagrodą był reumatyzm i ten pieprzony ustrój... Zygmunt, drogi panie, zastępował mi starszego brata. A takiego brata, zaręczam, ze świeczką szukać. Cały oddział go ubóstwiał. Nie widziałem, by kiedykolwiek odmówił człowiekowi pomocy lub przedłożył swój interes nad dobro innych. Wyobraź pan sobie zimną listopadową noc. Wiatr smaga nam twarze niczym pałka obozowego kapo. Skonani i zmarznięci brniemy przez ponure chaszcze a w oddali złowieszcze grzmoty artylerii. Nagle, w takiej oto scenerii, pod jednym z drzew ukazuje się przerażony, chlipiący w mankiet cieniutkiej koszuliny chłopczyk. Dwa dni wcześniej jego wioskę odwiedziły Szwaby. Upchano tłuszcze na dwie ciężarówki, opuszczono brezent i w siną dal. Biedak miał fart, bo wypuścił się akurat na przechadzkę. Wrócił w sam raz, by pod osłoną krzaków, po raz ostatni odprowadzić rodzinę wzrokiem. Zygmunt z miejsca przeszukał chlebak i wcisnął w małą rączkę ostatniego suchara. Zaraz potem opatulił dzieciaka w swoją wysłużoną wiatrówkę, zarzucił na barana i postawił dopiero trzydzieści kilometrów dalej, gdy znaleźliśmy ludzi gotowych przygarnąć to bezdomne dziecko wojny. Trzydzieści kilometrów! A byliśmy wtedy tak wycieńczeni, że i bez dodatkowych ciężarów każdy słaniał się na nogach. Cóż, cały Zygmunt...Zawsze powtarzał: "Dasz się pętaku zabić, to tak ci mordę przefasonuję, że o kobietach możesz zapomnieć"...A sam wariat jakich mało. Lazł pomiędzy kule, niczym świnia do koryta, zupełnie jakby śmierci szukał...Chociaż później to już chyba i szukał. Wiadomość o pierwszej tragedii dotarła do niego za pośrednictwem spotkanego przypadkiem kolegi z rodzinnego miasta. Ojciec i matka w Dachau. Przez pięć dni nie wydobył z siebie słowa. Snuł się po obozie na podobieństwo ducha. Nieobecny, w jakimś hipnotycznym transie, z trudem rejestrował zmiany w otaczającej go rzeczywistości. Dlatego tak uczepił się tego listu... Miał nadzieję. Tak jak tonący chwyta się brzytwy, on wierzył w pomyłkę. Wierzył, że to nie oni. A nawet jeśli, to może udało im się uciec...W takich chwilach, drogi panie, poważnie zastanawiam się nad istnieniem Boga. Dobry Stwórca nie zamierzał uratować jego rodziców. Jego cholerna, niebiańska magnificencja postanowił zabrać mu brata. Krótka i nad wyraz lapidarna notka informująca o tym, jak to Józef zginął na służbie w obronie polskich granic.
Jeśli istnieje jakaś niewidzialna nić chroniąca przed szaleństwem, powinna być z wytrzymalszego materiału...Nie będę opowiadać, co on wyprawiał. Same wspomnienia do dziś wywołują dreszcze. Niech panu wystarczy, że pomimo szczerej miłości jaką darzyłem tego człowieka, z niekłamaną ulgą przyjąłem dzień pożegnania. Odpędzaliśmy z powiek resztki snu, gdy niespodziewanie wyrósł zza najbliższego pagórka i demonstracyjnie cisnął bagnetem...Odszedł. Odszedł wśród cichego zrozumienia i szumiących topoli. Z tego co wiem, odszedł by odszukać ukochaną żonę- Kobietę, która dwa lata później nie przeżyła porodu...
Od tamtej chwili go nie widziałem. Szukałem, pytałem, wszystko bezskutecznie- Przepadł niczym kamień w wodę. Dopiero przypadkowo przeczytany nekrolog pomógł odnaleźć starego przyjaciela...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Anthrax · dnia 11.11.2006 20:08 · Czytań: 881 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: