Właściwie to była nasza radość, ale też i obowiązek od wielu lat - piątkowy, karciany wieczór u Halinki. Zbierałyśmy się we cztery, i choć czasem przyplątywała się jakaś piąta czy szósta osoba, stały zespół to gospodyni Halinka, moja siostra Genia, nobliwa choć nie do końca poważna pani notariusz Magdalena i ja Urszula, zwana Ulką. Ten rytuał pielęgnowania znajomości odbywał się w dość schematyczny sposób. Przywitanie przy kawie, z upływem czasu zastąpionej paskudnymi herbatkami ziołowymi i cieście, Bogu dziękować nie zastąpionym niczym równie ohydnym w smaku jak owe napary. Rozmawiałyśmy wtedy ze sobą jak przygodnie poznane, na przykład w pociągu, osoby. Badałyśmy się wzajemnie słowami, jak gdyby sprawdzając i upewniając się, że od ostatniego spotkania nikt nie podmienił żadnej z nas. Przekazywałyśmy sobie ploteczki osiedlowe, nowinki rodzinne, nowe sposoby na odchudzanie, czy też wymieniałyśmy się sprawdzanymi na członkach naszych rodzin przepisami kulinarnymi. Czas kawy był jednak czasem oczekiwania i napięcia przed "głównym daniem". Czuło się, że tak na prawdę wszystkie wyczekujemy, aż gospodyni zdejmie obrus ze stołu i poustawia w strategicznych miejscach przekąski, które każda z nas przygotowała i przyniosła i którymi starała się "przebić" pozostałe. Te mini-dania były naszą wewnętrzną rywalizacją. Zdarzało się, że przez cały tydzień planowałam, a potem realizowałam przepisy wykopane z "Przyjaciółki" czy później już "Pani Domu", którymi chciałam pokonać i przygwoździć do ziemi koleżanki tak, aby już żadna nie śmiała wstać. Najczęściej pierwszym degustatorem moich kulinarnych konceptów był Marian, ale on nigdy nie zgłaszał zastrzeżeń. Dziewczyny dzielnie stawiały czoła i serwowały równie wymyślne i egzotyczne przystawki, których to odmawiałyśmy rodzinom. To był jeden z elementów naszego rytualnego spotkania. Gdy pewnego razu Genia przyniosła zwykłe krakersy serowe, przez następne trzy piątki musiała znosić docinki i drwiny. Zrehabilitowała się dopiero czwartego z kolei, gdy z uśmiechem triumfu podała Halince talerz z carpaccio z polędwicy wołowej z parmezanem, mówiąc jakby od niechcenia:
- Przepraszam was kochane moje. Nic nie poradzę na to, że w ostatnich miesiącach prowadziłam tak bogate życie osobiste, iż zabrakło czasu na wiele przyziemnych spraw, w tym też pichcenie. Teraz jednak jakby uspokoiło się odrobinkę, więc specjalnie dla was - voila takie małe co nieco.
Muszę przyznać, że wygrała tego wieczoru. Żadna z nas nie mogła pochwalić się niczym równie wymyślnym, jak też dać odpowiednio ciętą ripostę na jej "bogate życie osobiste".
Gdy przystawki stały już w odpowiednich miejscach stołu, Halinka wyciągała dwie talie kart i niezmiennie wołała klaskając przy tym w ręce:
- Hop, hop, dziewczęta, siadamy! Szkoda czasu, zabierajmy się do gry.
Grałyśmy parami w kanastę, ja z Magdaleną, Halinka z Genią. Taki porządek był stały. Zdarzyły się w poprzednich latach odstępstwa od reguły, jednak kończyło się to zawsze niezadowoleniem i wzajemnymi nieporozumieniami. Dlatego ten układ partnerów w grze pozostawał kanonem i pewnie dlatego wzajemne nasze relacje spolaryzowały się w taki sposób. Pomimo, iż to Genia była moją siostrą, w dyskusjach i rozmowach solidaryzowałam się z Magdaleną. Zresztą, z naszej paczki ja jedyna wiedziałam tak naprawdę co dzieje się w jej pozornie idealnym małżeństwie z Tomaszem. Choć wszystkie przyjacielsko pokpiwałyśmy z jej przystojnego, lecz uwielbiającego flirtować partnera, a Magda zdawała się równie dobrze bawić przy tym, ja jedna wiedziałam, że często płacze wyciągając potajemnie z mężowskich kieszeni, teczki czy też ze schowka jego samochodu dowody znajomości, flirtów, romansów. Przez te wszystkie lata jej mąż "zaliczył" chyba tabuny współpracownic, klientek, a zapewne też przypadkowo poznanych kobiet. Co dziwne, a może właśnie nie, nigdy nie próbował poderwać żadnej z nas, przyjaciółek Magdaleny. Był wobec nas szarmancki, czarował nas błyskotliwymi rozmowami, nienagannymi manierami i eleganckimi gestami, a jego uroda sprawiała, że czułyśmy się szczęśliwe, że taki ktoś poświęca nam tyle uwagi, jednak nigdy żadnej z nas nie wpadł do głowy pomysł "odbicia go". I nawet Genia w swoim najbardziej szalonym okresie poszukiwania sensu bytu, gdzieś w okolicach czterdziestego piątego roku życia, gdy szaleńczo próbowała nadrobić wszystkie stracone "okazje", męża Magdy traktowała jako tabu. Bogu dziękować, że ja nigdy nie musiałam zawracać sobie głowę podobnymi problemami, bo przecież Marian był i jest poza wszelkimi podejrzeniami.
W każdym razie, gdy siadałyśmy do gry w kanastę Magda stawała się mi najbliższą osobą na świecie, sojusznikiem, któremu ufa się bezgranicznie. Patrzyłyśmy sobie wtedy często w oczy, a ja mimochodem zauważałam jak z biegiem lat, otaczają się one coraz gęstszą siateczką zmarszczek.
Genia i Halinka stanowiły równie zgrany zespół, i choć kłóciły się przy grze równie zażarcie jak w innych sytuacjach, to widać było, że "pójdą za sobą w ogień".
Rozpoczęcie rozgrywki to na ogół jedyny moment wieczoru gdy milkłyśmy na dłużej niż kilka minut. Skupiałyśmy się tylko na grze. Halina jako gospodyni posiadała również przywilej, jak też obowiązek zapisywania na kartce wyników poszczególnych partii. Zawsze miała przygotowany odpowiedni papier i skrupulatnie, jak na księgową, a potem byłą księgową przystało podsumowywała nasze rozliczenia.
Halinka była najprawdziwszą "kurą domową", pomimo iż dorabiała sobie prowadząc biuro rachunkowe. Jej powołaniem zawsze był dom, a w nim mąż i dwóch synów. We wcześniejszych latach, usuwali się nam z oczu w piątkowe wieczory i spędzali je poza domem. Później gdy Leonard zmarł, a chłopcy odeszli do założonych przez siebie rodzin, Halinka nadal oddana była bezgranicznie życiu domowemu. Wyszukiwała sobie kolejne hobby odpowiednie dla domatorki. Zaliczyła już szydełkowanie, robienie na drutach, makatki i krzyżówki panoramiczne. I chociaż Genia stawała nie raz na głowie, aby wciągnąć Halinkę w wir swoich szalonych przeżyć i wymusić na niej odrobinę dystansu do spraw domowych, ta jak opoka stała na straży swojego ustabilizowanego i nudnego sposobu na spędzanie żywota .
- Nie oszukujcie cholery jedne - wysyczała znad swoich kart moja siostra. Jej słownictwo, jak też tryb życia pozostawiały wiele do życzenia i były zmartwieniem naszej ukochanej mamusi, dopóki jeszcze żyła. - Dobrze wiem, że coś kombinujecie.
- Tak, właśnie pod stołem alfabetem Morse'a wykopuję na łydce Ulki układ moich kart - zripostowała z uśmiechem Magda.
Genia uniosła się lekko i przechyliła nad stołem. Zaczerpnęła powietrza, aby dać stosowną odpowiedź...
- A wiecie? Wczoraj pan z warzywniaka powiedział mi, że kongres USA uznał pizzę za warzywo. - Halinka starała się zmienić szybko temat rozmowy, aby nie dopuścić do zbyt wczesnych starć karcianych.
- Ha ha ha - Genia równie szybko zapomniała o chęci posprzeczania się - to ja okazuje się zdrowo karmiłam męża, a ten gamoń i tak nie umiał się odpowiednio wywdzięczyć.
- A o którym to mężu mówisz Geniusiu? - nie wytrzymałam.
- O wszystkich. Żadnego nie wyróżniałam i karmiłam tak samo... a noże w kuchni i tak zawsze miałam równie tępe jak panów domu. Faceci ułożyli sobie to niedorzeczne powiedzenie: mężczyzna powinien zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Jednak sprzątanie bajzlu w chałupie, podlewanie cholernych badyli i wychowywanie rozwydrzonych bachorów zostawili nam kobietom.
Wiedziałam, że tak to się skończy. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a wszystkie rozmowy z moją siostrą prowadzą do tematu niewdzięczności lwiej części mężczyzn na świecie, a przynajmniej tej części, którą moja siostra poznała osobiście. Halinka też wiedziała co się święci i jako przezorna gospodyni znów zmieniła temat.
- Geniuś, a uważaj co wykładasz. To ma być "brudna kanasta"?
Wymieniłyśmy z Magdą porozumiewawcze spojrzenie, które zawierało i kpinę z problemów Geni i pobłażanie dla, i tak wiadomo, że na dłuższą metę nieskutecznych, zabiegów pokojowych Halinki.
- Przydałyby się nam nowe talie kart. Te już jakieś takie podniszczone - odezwała się Magdalena - rozejrzę się za odpowiednimi.
- To pewnie przez to, że co wieczór układam sobie nimi pasjanse - usprawiedliwiała się żarliwie Halinka.
- Przecież pokazałam ci fajną stronę z pasjansami w internecie- zgromiła gospodynię moja siostra - a ty ciągle nie umiesz iść z duchem czasu.
- A bo u ciebie te karty w komputerze były takie duże i wyraziste, a u mnie są takie małe, że muszę okulary do nich nakładać.
- To sobie powiększ obrazki tych kart i po kłopocie.
- No co ty? - po raz pierwszy tego wieczoru Halinka uniosła się - przecież jak je powiększę to komputer będzie pobierał więcej prądu!
Parsknęłyśmy nieokiełznanym śmiechem wszystkie trzy, a biedna Halinka patrzyła na nas ze zdziwieniem.
- No co? Co powiedziałam nie tak? - jej pytania żałośnie zabrzmiały na tle naszego szaleńczego chichotu.- Znów śmiejecie się z mojej gospodarności?
Pierwsza opanowała się Magda, ukradkiem otarła łzę z kącika oka i całkiem poważnie powiedziała;
- Hala, ty się nie zmieniaj dziewczyno. Ja to ci kupię i dziesięć nowych talii kart do tego pasjansa, tylko pozostań w tym zwariowanym świecie właśnie taka.
- Nie rozumiem co was tak rozśmieszyło - upierała się nasza gospodyni.
- Nic, nic - poparłam przyjaciółkę - grajmy dziewczyny.
Uciszyłyśmy się i skupiłyśmy na kanaście. Wyraźnie wygrywałyśmy wraz z Magdą, a Genia z Halinką starały się nadrabiać minami i apetytem na przekąski.
- Chcę od poniedziałku przejść na dietę Dukana - ledwie zrozumiałyśmy co Genia mówiła bo miała pełne usta sałatki z tortellini.
I znów między mną a Magdą przeleciało porozumiewawcze spojrzenie. Moja siostra miała za sobą chyba wszystkie możliwe diety świata a i tak wyglądała... apetycznie. Nie żeby była otyła, raczej puszysta. Jednak każda modna dieta zyskiwała w niej żarliwą neofitkę, tyle, że góra na tydzień, dwa.
- Co ty Geniu znowu wymyślasz? - zaoponowała gospodyni - pora, żebyś zaakceptowała siebie taką jaka jesteś.
- Tak - poparłyśmy ją z Magdą chórem.
- A tam, mówicie tak, bo już dawno się poddałyście. A ja nadal walczę, aby być atrakcyjną.
Westchnęłyśmy znów zgodnie. Znałyśmy ten tekst na pamięć, słysząc go od kilkunastu a może kilkudziesięciu lat. Ot, jeszcze jeden z elementów naszego piątkowego rytuału.
Wieczór dobiegał ku końcowi, a ja z Magdaleną cieszyłyśmy się z kolejnej wygranej. Ubierając płaszcz patrzyłam na przyjaciółki i w myślach już liczyłam godziny do następnego spotkania. Sto sześćdziesiąt trzy, tyle mniej więcej upłynie zanim znów się spotkamy. Moje sto sześćdziesiąt trzy godziny spędzone w towarzystwie kota Mariana i kolekcji porcelanowych aniołów . Nie to, że się skarżę. Skąd? Takie sobie życie wybrałam i takim się kontentuję. A że czasem te cholerne sto sześćdziesiąt trzy godziny trwają eony...
- Trzymajcie się dziewczyny i nie dajcie poderwać na parkingu byle przystojniakowi - tradycyjnie pożegnałam je - Ja też będę grzeczna do następnego spotkania...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Cristtimm · dnia 17.03.2012 16:12 · Czytań: 873 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: