Czas węża i nietoperza
Wszystko znajdowało się pod oddziaływaniem planetarnego kamienia ametystu, rozsiewającego po świecie pochłaniający energię kolor, złowrogi fiolet
Gdy odbili od brzegu i porwał ich z sobą nieodwołalnie wartki prąd Bachy, po chwili wpłynęli w sam środek wielkiej siedmiokolorowej tęczy, która spłynęła z nieba nad Bachę i osłoniła ich przed pościgiem. Po jakimś czasie znaleźli się po drugiej stronie jej wijącej się, poskręcanej wstęgi i stwierdzili, że cała Arka snów pociągnięta jest siedmioma pasami o tęczowych kolorach. Kadłub ich korabla, aż po samo dno, stał się czerwony. Burta była z zewnętrznej strony pomarańczowa, a od strony wewnętrznej, nad pokładem, żółta. Pokład pomalowany był na zielono. Ściany nadbudówki mieszkalnej były błękitne. Komin, stanowiący równocześnie maszt, był niebieski. Natomiast okalające komin gniazdo dowódcy, było fioletowe.
Kiedy ich nawa odnowiona kolorami tęczy i niepodobna już do stodoły Frydrycha wpływała na wody znajdujące się poza zasięgiem pościgu, znaleźli się w kręgu pustyni, gdzie zaczynał się właśnie na świecie Czas Węża. Spostrzegli to dopiero nocą, patrząc na zawikłane układy gwiazd nad Płużnicą. Teraz dopiero zrozumieli liczne znaki, które pokazywały się po drodze w ciągu pierwszych dni podróży.
Ciągnęli przez cały dzień, porywani unoszącym ich przed siebie prądem Bachy, ku większej rzece, pośród rzędu milczących i nieruchomych, w wiszącej nad całą okolicą groźnej ciszy, potwornych skrzydeł tysięcy wiatraków. Okazało się niebawem, że w pewnych miejscach zamieniały się one w wystające wkoło z pustynnej ziemi wężowe gęby, które przybierały kształt wiatraków, mielących puste powietrze. Z wystających na wszystkie cztery strony świata ich masywnych, naładowanych wieloznaczną energią, sapiących złowrogo ciemnych korpusów, rozlewała się wkoło paraliżująca cisza. Wiatraki pochłaniały energię z wszystkiego co je otaczało, a więc z pól, łąk, lasów i ogrodów, nawet z powietrza i zamieniły wszystko w pustynię, dlatego nie było w powietrzu najmniejszego wiatru. Zamiast wiatru czuło się oddechy czających się pomiędzy wydmami potworów – smoków, krokodyli, jaszczurów i węży.
Potem dopiero, patrząc na te złowieszcze znaki, uświadomili sobie, że nie był to czas sprzyjający rozpoczynaniu dalekich wypraw, gdyż czas węża był czasem nerwowych i lekkomyślnych przedsięwzięć w pustynnym otoczeniu. W czasie tym świat opanowywał wrzos ścielący się wszędzie dokoła i zakrywający skradające się w jego ukryciu gromady węży. Wszystko znajdowało się pod oddziaływaniem planetarnego kamienia ametystu, rozsiewającego po świecie pochłaniający energię kolor, złowrogi fiolet.
Jedynie pszczoły były zadowolone z miejsc, przez które teraz przepływali, gdyż mogły wreszcie, jak nigdy dotąd, nacieszyć się nektarem z bujnie rosnących wszędzie wkoło wrzosów. Miód wrzosowy, galaretowaty, o delikatnym smaku i subtelnym fioletowym zabarwieniu, jeszcze długo pozostał wśród ich zapasów. Nie tylko stanowił doskonały deser, ale był bardzo pomocny w leczeniu ran, odparzeń, stłuczeń i opuchnięć.
Luluch w obawie, aby nie utknęli w wężowym labiryncie pustyni na całą epokę, sam siadł przy sterze, a pozostałym członkom załogi rozkazał wziąć wiosła i z jak największą siłą wiosłować. Przez kilka pierwszych dni bez wytchnienia wiosłowali, natchnieni długo gromadzonym entuzjazmem upragnionej wyprawy, dopóki całkiem nie opadli z siły. Gdy już nie mieli sił, aby nadal wiosłować, wydawało się, że pozostaną na zawsze już sparaliżowani w nieruchomym kręgu, wśród jadowitych węży i innych potworów. Pomyśleli teraz, że nawet sam początek wyprawy – przygoniona przez wichry stodoła i wymuszona przed zakończeniem przygotowań do wyprawy ucieczka przed parobkami Frydrycha, to były wężowe, podstępne knowania lub złośliwe sprawki kogoś, kto rozszyfrował ich plany i przez wrogość albo zazdrość źle im życzył. Był to zły prognostyk na samym starcie, ale równocześnie stał się pierwszą ważną próbą, na wypadek trudnych i może jeszcze bardziej niebezpiecznych przeżyć, które ich czekały w dalszej drodze.
Widząc po jakimś czasie, że udało im się wyrwać z wężowych podstępów, byli już znowu dobrej myśli i cieszyli się, gdy nadchodzący po kilku dniach pomyślny wiatr, dał im wreszcie odetchnąć i pozwolił wyprostować się od kilkudniowego paraliżu, w jakim byli pogrążeni, przykuci do wioseł.
W swojej dalszej podróży obserwowali potem niejednokrotnie tysiące obnażonych ludzi, stawiających w bezlitosnym słońcu pustyni wielkie budowle, prostokątne lub okrągłe u podstawy, szpiczasto zakończone albo płasko ścięte u szczytu, sięgającego chmur. Niektóre miały boki gładkie, inne składające się z sięgających coraz wyżej stopni. Potem płynęli przez ciągnące się przez wiele dni dziwne miasto, w którym jedni ludzie stali w milczeniu, całymi godzinami zanurzeni w przybrzeżnych wodach rzeki, a inni układali na brzegach stosy, na które wrzucali zawinięte w płachty białego płótna jakieś stworzenia czy przedmioty i rozpalali ogniska, których gęste i cuchnące dymy niosły się wolno nad miastem i rzeką. Wszyscy ci ludzie byli milczący, poruszali się sztywno i jednostajnie jak manekiny, a ich twarze były martwe jak maski. Zdawali się być jakby zanurzeni w jakiejś ciężkiej, niemal namacalnej, martwej ciszy.
Gdy znaleźli się w Czasie Nietoperza, wpłynęli w Kręgi Pod-ziemi. Mijali ciemne jeziora z jakimiś czatującymi na brzegach na ofiary smokami czy jaszczurami, przepływali przez wnętrza wulkanów. W powietrzu przelatywały od czasu do czasu stada nietoperzy. Czuli ich obecność tuż przy swoich głowach, odczuwali, jak muskają ich swoimi skrzydłami, przelatując obok nich. Mijali kopalnie, w których przykuci do skał niewolnicy wydobywali jakieś kopaliny. Wszędzie widać było wielkie fabryki, z kominów których wydobywały się dymy powodujące powstawanie wszędzie wokół strasznego, duszącego zapachu. Blade istoty, przezroczyste, pozbawione słońca, ledwo snuły się pośród maszyn i pojazdów, słabe i wiotkie, jak piwniczne pędy ziemniaków. Nad nimi z widłami w rękach, panowali ich nadzorcy, z rogami na głowach i ogonami. Oni, ci nadzorcy, mieszkali w podziemiach złotych i srebrnych pałaców swoich panów, zaś ich poddani w norach ziemnych, do których zjeżdżali jeszcze niżej.
Mijali liczne obozy milionów ludzi, do których zamykano tych, dla których nie było zajęcia. Wielu ich wkrótce już martwych, było każdego dnia tysiącami wrzucanych na platformy i wywożonych do spalarni, gdzie płonęli na stosach.
Pyły powstałe z ich spalania były wyrzucane do mulistej, czarnej rzeki, otaczającej cuchnącym kręgiem kraje podziemi, cuchnącej ciałami i płynącą w niej smołą.
Wpłynęli w dolinę, wijącą się między górami. Nad górskimi urwiskami o nieprzebytych ścianach, stały zamki otoczone wysokimi murami, a na wieżyczkach wystających ponad mury sterczały kontury licznych armat, które strzegły dostępu do nich, z lufami skierowanymi we wszystkie strony. Powiewały na nich wielobarwne flagi, kolorowe wstęgi i proporce.
W miarę jak płynęli, góry wyrastające po obydwu stronach rzeki stawały się coraz wyższe, a ich zbocza coraz bardziej urwiste i niedostępne. Miejscami, na tych zboczach wisiały jakieś ludzkie postaci, niekiedy tylko ich szczątki, przy których z szumem i piskiem pojawiały się chmary ptaków, gnieżdżące się na półkach skalnych i w pieczarach, wydrążonych w stromych zboczach.
Okolica usiana była ponadto sterczącymi wszędzie wielkimi głazami, od których o zachodzie słońca kładły się po zboczach groźne, mrożące krew w żyłach cienie. O zmierzchu cienie te przybierały, wraz z zagęszczaniem się wokół ciemności, postaci żądnych krwi wampirów i złych duchów, wysysających dech życia z każdego napotkanego stworzenia. Zjawy te o północy ożywały, podnosiły się z ziemi i już do końca nocy latały w powietrzu z groźnymi piskami i sykaniem, uganiając się za sobą, łącząc w powietrzu w buchające dziką namiętnością pary, w jakichś konwulsyjnych, strasznych miłosnych splotach i śmiertelnych uściskach. Nieruchomiejąc rano i zastygając na czas całego następnego dnia, przybierały postaci wielkich, pionowo ustawionych grup kamieni, tworzących figury geometryczne magicznych kół, kwadratów, trójkątów, półksiężyców czy półkoli. Każdej następnej nocy kamienie te znowu ożywały w swoich przerażających postaciach.
Następnie wpłynęli w sam środek góry, w jakiś wielki tunel wyżłobiony w jej wnętrzu przez rzekę, przeciskającą się w każdą powstałą czeluść. Z początku otoczyły ich tak gęste ciemności, że mieli wrażenie, jakby pochłonęła ich czarna dziura. Słyszeli przez cały czas niemal bezgłośny, ale przerażający szum skrzydeł jakichś stworzeń, przelatujących co chwilę tuż przy ich głowach. Nie widząc ich wyobrażali sobie, że jest to rodzaj wielkich nietoperzy żyjących w rejonach świata, do których nie dociera światło. Po jakimś czasie nie tyle zauważyli, co najpierw poczuli przenikające ich światło. Potem zdali sobie sprawę z jego dziwnego charakteru. Było to bowiem nie tyle światło dochodzące z zewnątrz, lecz ich własne światło wychodzące z nich samych, które sprawiało, że zaczęło się w tunelu, którym wciąż płynęli, jakby przejaśniać. Wtedy zobaczyli, że wnętrze góry przypomina wielki grobowiec. Na wielu poziomach, tak wysoko, że trudno było dojrzeć, czy istnieje gdzieś jego górna granica, gdyż miało się wrażenie, że tunel sięga również niemal nieskończenie w górę, na całej wysokości i długości jego ścian, znajdowały się ułożone rzędami jakby nagrobne płyty z napisami, które jak się domyślali, oznaczały czyjeś imiona, daty, nazwy miejscowości, może nazwy krajów oraz jakieś inne tajemnicze znaki, zaklęcia czy przekazy nieznanych przodków.
Dopiero gdy chłopcy minęli te okolice, zdali sobie sprawę z tego, że szczęśliwie przepłynęli przez krainę umarłych.
Wtedy to, kiedy chłopcy odpłynęli, a więc za późno już dla nich, w Weronice otworzyło się okno na Wyspę Snów. Ujrzała także ich podróż i obserwowała ich losy ubolewając na myśl, że jest bezsilna obserwując błądzenie wędrowców. Widziała puszczający się za nimi pościg, najpierw ludzi Frydrycha, a po jakimś czasie również kilku panów z tajnych służb, którzy już ochłonęli po zdemaskowaniu wrogiej stonki i szukali nowych ofiar, skradając się za podróżnikami na nieprawomyślną wyspę w szarych prochowcach wzdłuż brzegów Bachy, porośniętych gorzko pachnąca wikliną i tatarakiem o słodkim zapachu.
Stało się, już odpłynęli – myślała. – Nie mogę już im pomóc. Jaka szkoda, że mnie, starej baby, nie zabrali z sobą. Byłoby im może lżej. Mam przecież od nich bliżej na Wyspę Snów, widzę ją już niemal codziennie w swoim oknie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Alfeusz · dnia 25.03.2012 21:05 · Czytań: 456 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora: