I
Pewnego dnia Staszek uświadomił sobie, że nie ma grosza przy duszy. Wiedział to właściwie od zamierzchłych czasów, ale spychał smutną świadomość własnej biedy w najdalsze zakamarki mózgu – a to chwycił jakąś chwilową fuchę, znów rzucił picie i palenie, ewentualnie żona, Magda, przyniosła trochę pieniędzy. Sama również pracowała dorywczo, jednak jej zajęcie było, w pewnym sensie, bardziej stałe. Zwyczajnie, ładniejsza buzia i większy zasób szczęścia. Pokelnerzyła, posprzątała, pomatkowała cudzemu dziecku; jej trud oddalał wizję pustego garnka.
Staszek wiedział, że przesadził. Wracał do domu po niemal tygodniowej nieobecności, brudny, zarośnięty, bez marynarki – przepuścił nawet tak cenną dla nich część garderoby. Bo i w czym miał szukać pracy? W starych, rozlazłych w kolanach dresach?
Torby czekały przed drzwiami mieszkania. Nie wziął ich – czy sens naprawdę mógł tkwić w taszczeniu rzeczy pod most? Wyszedł na zatopioną w słońcu ulicę. Obserwował kolorowe, radosne witryny sklepowe, obiecujące moc doznań, wrażeń i emocji. Odkurzacz ssący z mocą czarnej dziury, wakacje w środku dżungli, wolne od insektów, węży, pająków, trujących roślin... Na parapecie jednego ze sklepów siedział obdarty człowiek, który prosił o wspomożenie w mniej lub bardziej udawanej biedzie. Staszek minął go obojętnie, sam nie posiadał grosza w dziurawych kieszeniach dresów. Pod nogi złośliwie podtoczyła się pusta puszka po popularnym napoju. Młody mężczyzna miał osobliwe wrażenie wędrówki po grzbiecie olbrzymiej gąsienicy, boczne uliczki tworzyły odnóża, dłuższe – normalne, oraz krótsze, ucięte ciekawskim nożykiem dzieciaka. Wędrowiec usiłował formułować inne, bardziej życiowe myśli, ale alkohol, zmieszany z gęstym dymem papierosów, poczynił dostateczne zniszczenia w mózgu. Błądził tak przez kilka godzin i w końcu postanowił, że pójdzie do knajpy. Może sprzedadzą na kredyt? Albo odpracuje przepite godziny i pieniądze. Jego naiwność nie znała granic.
Dzwonek nad drzwiami podrzędnego przybytku wydał donośny dźwięk, oznajmił przybycie nowego, utrudzonego rozbitka. Kilkanaście par oczu obejrzało go od góry do dołu. Musowo jakiś wilk morski, weteran żeglowania ulicami, co niejeden wiatr śmiechu i pogardy poczuł we włosach. Dresy, jakby nakrapiane solą, świadczyły o ilości bitew stoczonych o marny kieliszek. Stanisław również obserwował. Podgolone, chamskie łby tych szczurów okrętowych nie robiły na nim wrażenia. Paru podupadających biznesmenów, grupka wyrostków i kilku początkujących majtków. Nikt godny pojedynku ze starym kapitanem. Śmiało podszedł do obryzganego kroplami piwa baru, umościł się na wyślizganym przez miliony pośladków siedzisku, oparł łokcie o pokryty bliznami blat i skinął na barmana. Ten, nie namyślając się długo, podał obfity kufel piwa, z pianą na trzy palce – na rozgrzewkę. Staszek spróbował. Smak szesnastoletniej dziewczyny, zadźwięczało gdzieś z tyłu głowy. Kątem oka dostrzegł dziwny półuśmiech kelnera, ale zignorował go, kontent z miodowej barwy alkoholu.
Siódme, ósme, dziesiąte… Jak ten czas leciał!
Na blat runął czarny kapelusz. Rzucił go Ktoś, ubrany ciemno. Młody kapitan szczerze pragnął powiedzieć cokolwiek, ale kolejne kufelki zamroczyły ostatecznie jego i tak mglistą jaźń. Knajpa opustoszała, zniknęli nawet kelnerzy, cicho przemieszczający się po zaprogramowanych trasach dookoła stolików, ulotnił się nawet barman. Nieznajomy rozparł się wygodnie i założył nogę na nogę. „Wybacz, że nawet nie spytałem, czy mogę się dosiąść, zaczął ubrany jak do trumny jegomość. Ale chyba nikt nie powinien pić sam”. Staszek milczał, odziany w czerń uznał to za przyzwolenie do kontynuowania. „Przychodzę złożyć ci propozycję, ciągnął. Myślę, że wyrazisz zgodę. Zapewnienie ci szczęścia jest naszym zadaniem”. Na dźwięk tych słów młodzieniec zniechęcił się. „Kolejny od gumek, ubezpieczeń, mydła i powidła”, pomyślał. „Wystarczy odrobina chęci. Chcemy pomóc. Musisz tylko coś dla nas zrobić, coś prostego i trochę zabawnego. Zgadasz się?” Stanisław nie odezwał się ani słowem. Tym razem popełnił błąd – wyraził niemą zgodę. Wypił jeszcze jedno piwo i jego głowa opadła na blat. Robak utonął.
II
Deski okazały się zbyt twardą poduszką. Staszek z trudem podniósł głowę i zmusił ją do kręcenia – wszędzie ciemność. Pamiętał, że wypił dość sporo. Ale aż tyle, żeby podnosić powieki w miejscu czarnym i obcym? Mózg wciąż pokrywała warstwa alkoholu, zamroczona pamięć zwodziła. Mieszał wydarzenia całego życia, dostrzegał niemowlaka, trzymającego plastikową butelkę ze smoczkiem. Nie byłoby w tej wizji nic nadzwyczajnego, ale papierowa banderola z nadrukowanymi, chmielowymi szyszkami, którą oklejona była buteleczka, mówiła sama za siebie.
Nagle usłyszał szepty, wzmagające się z każdą sekundą. Zrozumiał, że słyszy dookoła siebie gwar przyciszonych rozmów ludzkich – panujące ciemności uniemożliwiły jednak dostrzeżenie kogokolwiek. Dyskusje przycichły, teraz zapanował rodzaj napięcia, jaki można poczuć w teatrze na moment przed podniesieniem kurtyny. Na Stanisława padł jasny strumień światła. Spojrzał na swoje ciało, całkowicie pozbawione ubioru, nawet bielizny. Wstał i zaczął chodzić. Włóczył nogami, zmęczenie, a każdy ruch nogą powodował wbicie ostrej drzazgi z desek podłogi. Snop podążał cały czas nad jego głową, dokładnie oświetlając drogę.
Publiczność cierpliwie czekała na pokaz. Przed sobą Staszek dostrzegł szereg siedmiu przezroczystych butelek, różnej wielkości i równie różnej średnicy szyjek. Wiedział już co ma czynić. Jeśli robić z siebie idiotę to szybko, bez zbędnego oczekiwania i zastanawiania nad kolejnym posunięciem. Nachylił się nad pierwszą flaszką i maksymalnie skupił uwagę. Poczuł delikatne rozdęcie wewnątrz, coś zaczęło wędrować w środku, niczym zerwana winda, sunąca gwałtownie w dół. W końcu poszło. Odetchnął z ulgą, z twarzy zaczęła znikać czerwień, błękitne, nabrzmiałe żyły znikały pod powierzchnią skóry czoła. Przejrzyste szklane ścianki zabarwiły się na różowo. Powtórzył operację przy kolejnych sześciu butelkach, które wpadały w pastelowe kolory. „Czy na końcu tego tęczowego szeregu będzie na mnie czekał upragniony garniec, wypełniony po brzegi szczęściem?”, pomyślał i już po chwili zwątpił. Spychał myśl o sukcesie na dno duszy i wmawiał w siebie rychłą porażkę. Uznał, że wtedy gorycz klęski byłaby choć odrobinę słodką.
Publika klaskała gromko, śmiechom nie było końca, a on, biedny, stał na środku sceny, nagi jak na Sądzie Ostatecznym. Jego twarz nie wyrażała w tej chwili absolutnie nic – miał jednak ochotę zwinąć ciało w kłębek i szlochać. Ludzie zaczęli powoli schodzić z widowni. Cyrk skończony, klaun zrobił swoje, szczury mogą opuszczać okręt.
Stanisław zamienił się w słup soli i trwał nieruchomo. Tłum dawno już wyszedł, główny aktor przedstawienia usłyszał jednak tłumiony dłonią płacz, dochodzący z jednego z rzędów krzesełek. Opuścił głowę.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Woland · dnia 18.04.2012 10:02 · Czytań: 817 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: