Mozliwe są błędy,lub literówki,gdyż jest to wersja robocza.Postanowiłem ją jednak wrzucić do wglądu bo skoro wyjeżdżam to nie chciałem żeby zarastała kurzem.
Każda wojna jest ostatnią. Jean Giraudoux (1882-1944)
Mordercza cisza, przez którą nieśmiało przebijają się szepty ludzi, mówiące o tym, co będą robić, gdy tylko skończy się ten horror. Gdy skończy się wojna. Ja chyba jako jedyny o tym nie myślałem. Niemcy bronili się w, Calais, które staraliśmy się odbić z ich rąk już długi czas, skutecznie zabijając we mnie myśl o zwycięstwie. Nie, dlatego, że wątpiłem w nie, ale się bałem. Bałem się jak cholera. Tego, że mogę nie przeżyć, a nawet, jeśli przetrwam to nie mam, dla kogo. Cała moja rodzina zginęła w nalocie na Wieluń, który rozpoczął tę wojnę. Od tamtej pory tułałem się po europie, wciąż uciekając przed widmem walk. W końcu jednak miałem dość ucieczki, postanowiłem walczyć ze złem. Jednak teraz, gdy znalazłem się tutaj, na froncie, czuję strach. Przeszywający mnie wraz z mrozem.
W powietrzu można wyczuć zapach morza. Gdybym był bliżej brzegu, pewnie widziałbym też brzegi Anglii. Niestety byłem w okopie, w pobliskim lasu. Prócz mnie była tutaj może setka Polaków, reszta to Amerykanie, Anglicy i Francuzi. Jednak nie miałem kłopotów z porozumieniem. Nikt ich nie miał. Wszyscy mówiliśmy jednym językiem. Językiem wojny.
Siedziałem czekając rozpoczęcia potyczki, ściskając w rękach mauzera. Karabin parzył mnie w dłonie, powodując wyraźny grymas na mej twarzy. Ktoś spoglądając na mnie powiedziałby, że to wyraz wściekłości. Tak jednak nie było. To był grymas bólu i strachu. Nie wątpiłem w sprawę, za którą walczyliśmy, popierałem ją z całego serca. Lecz myśl o zabijaniu, o śmierci mnie przerażała. Zwłaszcza, że staliśmy przed przeważającymi siłami wroga. W dodatku, Niemcy bronili się w mieście, a my w okopach wykopanych na prędko.
Nie miałem jednak czasu o tym rozmyślać, bo z zza moich pleców dobiegł mnie czyjś głos:
- Szeregowy Abelowicz! Znajdźcie kaprala Kainicza i zgłoście się z nim u sierżanta!
- Tak jest!
To był jeden z dwóch Polskich kaprali, którzy dowodzili naszym plutonem. Kapral Kazimierski, należał do typu ludzi, z którymi się nie zadziera. Pochodził z rodziny wojskowych, w której każdy był oficerem. On uwielbiał wojnę. Ludzie nazywali go -"Ares", bo w czasie walk zachowywał się jakby robił jakąś codzienną czynność, np. czytał gazetę, popijając herbatę.
Ciekawe było, w jakim celu zostałem wezwany do sierżanta. Dowiem się, gdy tylko znajdę Kainicza. Zwykle przebywał w otoczeniu Francuzów, co rusz ogrywając ich z jakiś cennych przedmiotów. Karciane sztuczki, szwindle w grze w kości, miał po prostu we krwi. Znajdę go pewnie w części okopów należącej do nich. Zresztą nie pomyliłem się, bo właśnie nadchodzi właśnie z tamtej strony.
- Kapralu Kainicz! Szeregowy Abelowicz, melduję, że został pan wezwany do sierżanta.
- Spocznij żołnierzu. Ile razy mam wam powtarzać, że jestem po prostu Kainicz. Stopnie zostawcie dla tych chorych służbistów.
- Tak jest!
- Skończcie z tym....Zresztą, nieważne. Prowadźcie.
Szliśmy tak, mijając żołnierzy różnych narodowości. Amerykanie uśmiechali się tylko salutując kapralowi, a Francuzi? W odróżnieniu od innych, byli dumni, mimo, że to my ratowaliśmy ich kraj. Nie zostawiliśmy ich tak jak oni nas. Nikt o tym teraz nie myślał, ale wcześniej była to jedyna rzecz, o której się mówiło. Znając jednak naszą Polską naturę, przypomni się kiedyś niczym wspomnienie o ranie, która się już zabliźniła.
Kapral podśpiewywał sobie jakąś wesołą melodię, a ja cały czas myślałem, czego może ode mnie chcieć sierżant. Za moment mogę się o tym przekonać, bo przede mną wyrosła dumna postać "Szpona"- czyli naszego sierżanta. Najwyższego rangą Polaka w tym oblężeniu. To znaczy był jeden podchorąży, ale niestety zmarł od postrzału podczas pierwszej próby odbicia miasta.
- Szeregowy Abelowicz melduje się na rozkaz!
- Spocznijcie szeregowy.
- A pan, panie Kainicz? Widzę, że wciąż nie podoba się panu etykieta wojskowa. Porozmawiamy o tym później, teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie...Chodźcie za mną.
Poprowadził nas do pokoju zrobionego dla oficerów, w którym opracowywali swoje plany, a czasem nawet popijali, topiąc wszelkie oznaki sumienia we francuskim winie. Wychodzili potem i albo śpiewali sprośne piosenki, albo wykrzykiwali różne wulgaryzmy w stronę szkopów. Było tutaj ciasno, ale w tych warunkach każdy wolny centymetr był luksusem, którego im nie brakowało. Na środku pokoju stał stolik, na nim porozkładane jakieś mapy, plany. Na środku stołu stała dosyć spora lampa naftowa, oświetlająca wszystko wokoło.
- Podejdźcie panowie- powiedział sierżant, wskazując nam stół i mapę leżącą na rogu- spójrzcie na to.
Mapa przedstawiała Calais i pobliskie mu tereny. Widniały na niej powypisywane różne dziwne cyfry, których znaczenie nie potrafiłem dojść. Przy kilku z nich znajdowała się litera "W".
- Pewnie zastanawiają was te liczby, to są ofiary i ranni po naszej stronie jak i po stronie Niemców. Te z literą "W" to właśnie ich. Przyjrzyjcie się im i powiedzcie czy coś z nimi nie tak.
Rzeczywiście, jak się przyjrzeć to wynik zgonów po obu stronach był niesamowicie zbliżony. Jednak wydawało się jakby naszych wrogów nie ubywało. Wyglądało jakby nikt z nich nie ginął.
- Czy chodzi o liczbę zgonów?- Spytałem nieśmiało. Przecież byłem jedynym szeregowym.
- Istotnie. Dziwi nas fakt, że mimo licznych strat w ludziach Niemcy bronią się dalej i wygląda to jakby ich nie ubywało. Nie potrafimy dojść jak to możliwe, więc postanowiliśmy wysłać tam kogoś w charakterze szpiega. Niestety amerykanie nie mają na miejscu nikogo, kto mówiłby po niemiecku, a taka osoba może tu dotrzeć dopiero za kilka dni. Francuzi natomiast nie chcą nikogo wysłać na taką misję, zresztą, po co się mają męczyć, w końcu to my, amerykanie i reszta odbijamy ich kraj z rąk Hitlera. Dla nich najlepsze są akcje partyzanckie, gdzie nie muszą się stykać z niebezpieczeństwem oko w oko. Pieprzenie tchórze. Tak, więc na nas spadło przeprowadzenie tej misji.
- Wszystko ładnie i pięknie, ale kto z nas mówi po niemiecku, ja osobiście nie rozumiem nawet jednego słowa.
- Spokojnie Kainicz. Właśnie w tym celu został wezwany szeregowy Abelowicz. Synu, czy to prawda, że mówicie po niemiecku?
To pytanie wbiło mnie w ziemię. Czy oni myśleli, że pójdę na ta samobójczą misję? Przecież praktycznie nie ma jak się dostać do miasta, a oni mówią o tym jakby to był nie ważny szczegół.
- Tak, panie sierżancie.
- Cieszę się. Nie będziemy tego sprawdzać, gdyż czas nas nagli, a poza tym wierzę w żołnierzy Polskiej Armii. Będzie się pan musiał przedostać za linię wroga od wschodniej strony, to znaczy z tamtego końca lasu- powiedział wskazując palcem gdzieś w przestrzeni- wejdzie pan tam niczym lis do kurnika. Stąd też misja ma kryptonim "Lis".
- Ykhhym- chrząknął kapral Kainicz- ale, w jakim celu ja zostałem wezwany? Czy może mi pan wytłumaczyć?- Jego ton, zdradzał widoczne również na twarzy zdenerwowanie.
- Tak, tak. Właśnie do tego zmierzałem. Otóż pan, kapralu jest jednym z naszych najlepszych strzelców, co pokazał nam pan w poprzednich potyczkach. Dlatego tez do pana roli będzie należeć osłanianie szeregowego, Abelowicza. Tak by w razie wpadki w czasie dostawania się do miasta lub ucieczki z niego nie był osamotniony i miał jakieś szanse. W końcu, jeśli zginie, nie przekaże nam tych jakże ważnych informacji.
Ostatnie słowa sierżanta trochę mnie zmartwiły. Ważniejsze były informacje, które miałem zdobyć niż ja sam. To chyba było typowe, dla oficerów z ambicjami. Z tego, co się mówiło, sierżant właśnie do takich ludzi należał. Za wszelką cenę chciał zaistnieć przemieniając się z pionka w skoczka, co najmniej. Nikt mu tego nie miał za złe. Nikt prócz mnie w tym momencie, ale co jest warte życie szeregowca na wojnie o losy świata? Tyle, co nic- dla tych, którzy przeżyją, dla niego- wszystko.
- Rozumiem. Mam jedno pytanie: dlaczego ja, a nie nasz legionowy "Ares"?
- Bo pan lepiej się sprawdza w roli snajpera. Bez dyskusji żołnierzu, to nie jest prośba tylko rozkaz.
- Tak jest- wycedził przez zęby Kainicz. W jego oczach było widać, że nie podobała mu się ta misja równie mocno jak mnie.
Sierżant podszedł do prowizorycznego okna zrobionego z patyków zakrywających dziurę w plandece okrywającej namiot. Zrozumieliśmy, że póki, co to koniec rozmowy.
- Dokładnych rozkazów proszę oczekiwać za godzinę. Zależy nam na pośpiechu, dlatego misja zostanie przeprowadzona o świcie.
Nikt z nas nie odpowiedział na te słowa. Spojrzeliśmy tylko na siebie z kapralem Kainiczem kierując się w stronę wyjścia. Każdy rozszedł się w swoja stronę. Właściwie nie wiedziałem gdzie iść. Nie miałem, komu powiedzieć o mojej misji, zresztą pewnie nie mógłbym tego zrobić. Więc cóż mogłem począć, jak nie wybrać się na spacer ograniczony długością okopów. Nie martwiłem się czy mnie znajdą, bo i tak się im to uda z łatwością na tak małym odcinku.
Czas płynął bardzo powoli. Zupełnie jakby zatrzymał się na chwilę dając mi czas bym przemyślał moje życie. Nie pozostało mi, więc nic innego by to zrobić, zabijając tym samym czas do akcji. Postanowiłem nie skupiać się na nieprzyjemnych wspomnieniach, a jedynie na tych miłych i przyjemnych. Właściwie nawet nie musiałem podejmować takiej decyzji, bo pierwsze o czym pomyślałem to uczyłem się jeździć na rowerze.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
webciak · dnia 22.11.2006 18:19 · Czytań: 1092 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: