Schody w dół, schody w górę.
(...)
I - już po chwili, siedziałem w podmiejskim pociągu, na siedzeniu plastikowym, plastikowym - jak ten wagon cały.
Siedziałem z nogami owiniętymi wokół siebie - chroniąc gonady - na wypadek nagłego ataku gnomów, trypra i wszawicy.
Podświetlone, nad wciąż przesuwanymi w te i we wte drzwiami - imieniny Wieńczysława.
Nie znam żadnego Wieńczysława.
Może to i dobrze.
Ruszył.
Bynajmniej - nie z kopyta, a całą mocą swoich dławych trzewi, krztusząc się i gwiżdżąc jak stary astmatyk, by, po dwóch minutach osiągnąć siedemdziesiąt kilometrów na godzinę.
Prędkość taka.
(...)
Na pierwszej stacji, do przedziału wsunęła się ONA.
Jasnowłosa.
Tuż za nią - wpełzł gnom niewielki, otłuszczony, chodząca wątroba marska - twarda z wierzchu a ohydna niczym wiadro z pomyjami. Obleśny bezkręgowiec, wymachujący niezgrabnie członkami, jak nieporadny poudarowy ludzki kikut, pozbawiony, z przyczyn niezależnych, ruchowej koordynacji.
Usiadł, śmierdząc frytkami, smażonymi na byle oleju, zmieszanymi ze starą, podgotowaną nieco, białą kapustą, której, nawalony jak stodoła kucharz, nie zdążył jeszcze dobrze wymieszać.
A ONA - na przekurw mnie - spuściwszy wzrok ku podłodze, wodziła oczami za półprzytomną peyotlową muchą, słaniającą się po jasnobłękitnej tafli niedbale wklejonej w wagon podłogi.
Jej oczy krążyły - od stopy mojej niecierpliwej, dygania chłonnej i podnieconej uprzednimi kompulsjami, do własnej - delikatnie ukwieconej obuwiem miękkim, kobiecym i przypominającym lampkę szampana, smukłym i zakończonym szpilkowym atrybutem kobiecej seksualnej dominacji.
Poczułem jak robi mi się ciepło.
Na stacji kolejnej, do wagonu wnicowała się sprężynująca krzyżówka kuchennego mopa i orangutana, płci, jak się domyśliłem - żeńskiej - i, zamiatając kuprem, przestępując z nogi na nogę, w nieustannej menstruacji, usiadła obok - roztaczając wokół mdły, słodki i obrzydliwie piżmowy swąd swojego spalonego solaryjnymi lampami ciała.
Jej usta, obrzęknięte, jak gdyby poddano je uprzednio całonocnym torturom, rozchylały się rytmicznie w takt wystukiwanych przez ich właścicielkę kolejnych klawiaturowych telefonicznych sylab, co raz wysyłanych w bliżej nie zidentyfikowaną otchłań.
Na przeciwko niej usiadł młody, wysoki, nieprawdopodobnie chudy nastolatek w czerń owinięty, przystrojony w jedyny taki - spadający na twarz długi kosmyk białych włosów i, również - z klikaczą zaciętością rozpoczął pracę swoją, opuszkową, ekspediując kolejne wiadomości do, zapewne niczego nie spodziewających się, emo-pobratymców.
A ja wciąż, wpatrzony w JEJ obraz, nieruchomością swoją zadziwiający nawet okienną szybę.
- Dostojna - pomyślałem i - by spotęgować bodźce, nałożyłem na uszy słuchawki, skąd, wgłąb mych małżowin, poczęła wnet płynąć pełna elegancji i wdzięku, a równocześnie niepokojąca rytmiką melodia.
Patrzyłem i patrzyłem.
Powoli - i - jak sądziłem, niezauważalnie dla NIEJ - atawizmami wiedziony, wysunąłem koniec języka, rozprowadzając po wargach lepką, słodkawą wydzielinę, co - według mojej oceny, powinno było
a) zwrócić jej uwagę
b) pomóc w nawiązaniu kontaktu werbalnego poprzez
1. uelastycznienie wszystkich elementów naskórka bliży ust
2. podniesienie sprawności mięśniówki języka w zakresie wszystkich jej dostępnych ruchów.
Nie, żebym od razu chciał jej jęzor wpychać, w te śliczne i delikatne usteczka.
Nie.
Przecież dewiant ze mnie żaden, a i odwagi nie mam za grosz.
Gapiłem się bezczelnie, zasłuchany w ciąg przyczynowo skutkowy zwrotek i refrenów, stukając równocześnie kciukiem o palec wskazujący, zaczepiając, podniecając, drążąc i szczypiąc.
Kolor jej oczu, zdefiniowałem jako zamglony błękit.
Jej twarz, biała i gładka - stanowiła wykwintny i elegancki dodatek do, w połowie obnażonej szyi - śnieżnobiałej iglicy, wieńczącej świątynny, dwiema kopułami ogromnych piersi ozdobiony budynek.
Katedra, zakończona skrzyżowanymi wbrew zwyczajom, nawami - ud - gdzie, każdy z mięśni, widoczny pod delikatnym wzorkiem pończochy - nęcił, kusił, przyciągał wzrok.
Znów zrobiło mi się ciepło.
Zamknąłem oczy.
Nie zdążyłem zapamiętać tych scen, które, w przeciągu kilkudziesięciu kolejnych sekund mózg mój zaprezentował w formie filmowej zajawki na wewnętrznej powierzchni powiek.
Nie zdążyłem.
Nagle, poczułem uderzenie w ramię.
W ramię - a jakbym w pysk dostał.
- Ścisz pan tą muzykę, kurwa! - Jasnowłosa - stojąc nade mną, z twarzą nienaturalnie gniewem wykrzywioną, gotowała się do zadania następnego ciosu - no ścisz pan to, mówię, bo przez to jebane dudnienie może człowieka jasny chuj strzelić!
Po raz trzeci - ciepło.
Wąskie strużki potu - każda w inną stronę pomykając, jak macki ośmiornicy objęły we władanie każdy centymetr kwadratowy powierzchni.
(...)
W jednej chwili zrozumiałem sens: i nożnej samoobrony i natręctw moich niezwyciężonych, lustracji i nawet owych - nieskoordynowanych skurczy mieszków włosowych, towarzyszących łojotokowi neurastenika.
I - przypomniał mi się dwuwiersz, dawno temu, na zajęciach z fizjologii, wtłoczony do któregoś z moich, zmacerowanych alkoholem mózgowych ośrodków.
"Piękno - jak zapach - ulotne jest.
A człowiek - poci się zawsze."
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
dr_brunet · dnia 14.06.2012 12:25 · Czytań: 1940 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 23
Inne artykuły tego autora: