...czyli jednoaktowa sztuka jeszcze mniej śmieszna niż dramatyczna, a filozoficzna wielce.
Miejsce akcji: Warszawa Śródmieście, prywatny gabinet psychiatryczny.
Czas akcji: Dzień nad wyraz ciepły otulał ostatnimi podrygami babiego lata pogrążoną w popołudniowym ferworze środka tygodnia stolicę. Słońce wisiało nad miastem niby wielkie, nabrzmiałe
clitoris ulegające w walce z siłami ciążenia. Przeglądając świeżą korespondencję Pani Doktór natknęła się na ów, jakże przemiły, choć tak prostacki w formie bilecik, notatkę krótką, a wymowną o treści:
Serdeczne pozdrowienia i całusy zasyłam
W wyśmienitej formie, już szczupła
a zafsze wdzięczna bardziej niż bardzo...
Twoja A. (pacyjentka)
P.S. Mam chłopaka.
„Co za ordynarna ortografia. Nawet beznadziejne przypadki miewają słodki epilog...”, pomyślała zgniatając kartkę i wraz z bukietem słodko pachnących goździków wrzuciła całość do kosza.
W rolach głównych:
Pacjent: Podstarzały intelektualista, stary kawaler z kwitnącą na twarzy, jakąś nieznoszącą sprzeciwu stanowczością i brakiem empatii dla poczynań, też trosk bliźniego, owym trafiającym się nie tak znów rzadko szczególnym połączeniem katolickiego neofityzmu z jakimś latami wytrawianym dziewictwem. Wszelka cielesność budziła w nim lęk. Głęboko uzależniony od autoerotyzmu konstruuje w domowym zaciszu misterne twory z pierzyny. Wiecznie spragniony ruchu, a niezdolny, bo sparaliżowany lękiem, do opuszczenia pokoju, zwykł zapamiętale molestować cążkami krwawiące, obgryzione paznokcie, a nieświadomie przy tym, to otwierał, to znów zamykał usta, niby karp wigilijny oczekujący w wannie na śmierć. Taki tik. Zwykł był mawiać kompulsywno-obsesyjnym, nie pozbawionym jednak subtelnego uroku, strumieniem świadomości.
Pani Doktór: czasem skuteczna, a czasem nie.
Akt pierwszy i jedyny!
Pacjent
(zaczął z grubej rury zakładając nogę na nogę, a pulchne paluszki rąk splatając na wyżej umieszczonym kolanie...)
Szanowna pani, oddzielenie ażurowej struktury myśli od cielesnego zewłoka zajęło mi całe życie, a i tak spóźniłem się o lat multum, dni tysiące, sekund już niezliczone eony, a gdy skończyłem pozostało mi jeno spędzanie bezsennych nocy na liczeniu odnóży sinych robaków wijących się w brunatnej ziemi pod powiekami drżącymi czasem afektem, czasem zaś kompulsją, najczęściej zaś jednym i drugim, i czymś gorszym jeszcze, bo później płaczę w poduchę.
Pani Doktór
(misternie mości osypaną pudrem Max Factor brodę pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem...)
Pacjent
Pamiętam, już prababka, stara jędza, pół-Niemra, co nie wylewała za kołnierz, mawiała zawsze na rauszu: „Mein Gott, das Geld und rozpusta, und Menschen w automobilach... To życie ist zupełnie unverständlich...!”, i pociągała obfity łyk z flaszki, a jabłko praojca Adama drgało przy tym potężnie na wychudłej, ptasiej szyi starowinki wiotkiej i kruchej niby susz z polnych kwiatów. Wtedy, brzdącem będąc ledwie wyrastającym ponad skoszone rżysko, a zapatrzonym w ojca, cukrzyka bez nogi i sąsiada, przesiadujących godzinami w bezmyślnym, rozprażonym słońcem, milczeniu przerywanym akcydentalnymi erupcjami filozoficznych prawd rozchylających szpary w męskich brodach, dwoma, czy tam trzema słowy, co brzmiały może tak: „Te baby... te kozy...”, nie rozumiałem, o co bezzębnej jędzy chodziło.
Pani Doktór
Tak, mhm...
(wzdycha...) proszę kontynuować...
Pacjent
Potem, przez lata tłumaczyłem sobie babcine majaki na sposobów wiele. Wreszcie, szarpany obsesją na temat jednego zdania, rzucanego na tyle często, by je zapamiętać, a będąc nie na tyle dorosłym, by je zrozumieć, wypisywałem gdzie popadło - bo i na studenckiej ławie, też na blacie domowego biurka, ale i skrupulatnie wytrawiałem cyrklem na ściankach konfesjonału oczekując księdza – słów wiele raczej bezładnych, które w czterdziestym czwartym roku życia urosły do epistoły otwierającej filozoficzną, a demaskatorską, powiastkę, nad którą pracuję.
(wyciąga z kieszeni lepki świstek...)
Brzmią one: „Dawnymi czasy, zanim Elohim przyszedł stamtąd i słowy - Okryjcie swój wstyd! - przykazał ludziom egzystować w niezbrukanej cnocie, istnienie wiosny rozbuchanej sokami wrzącymi
febris vitae może i miało jakiś sens, ale...”
Pani Doktór
(opanowując ziewanie wyłuskuje siebie z sennego milczenia...)
Czy to wszystko naprawdę istotne?
Pacjent
W sumie nie, ale myślałem, że potrzebny pani mój portret psychologiczny osadzony jakoś w młodości, dzieciństwie, a według mnie wspomniane wyżej zdarzenia jakoś mnie...
(uśmiecha się raczej nieśmiało...)
Pani Doktór
(lekko poirytowana...)
Dobrze, dobrze, do rzeczy.
Pacjent
(...prawie naturalny grymas przechodzi płynnie w zastanowienie, które z kolei eksploduje po chwili...)
Widzi pani wciąż mam przed oczami rolnika, któren w trudzie i znoju, a jednak z uśmiechem na ustach zwleka każdego ranka o brzasku ciało z drewnianej pryczy, by walczyć z Matką Ziemią przez lata i lata, i pory roku, i miesiące, i dni, sekundy nawet, bo zmaganie z życiodajną materią nie ustaje nigdy. I to jest mój sen, a w nim on, ten rolnik - połączony z ziemią jakąś więzią mieniąca się odcieniami wszelkich emocji, ograniczonych jedynie zdolnością odczuwania na jednym skraju doznań furii zaciekłej nieurodzaju czasu posuchy, na drugim zaś miłości bezgranicznej żniw obfitych - gestami siewu umieszcza pomiędzy skibami i żyto, i pszenicę, i coś tam jeszcze na pewno, a wszystko ozime, by wykiełkować to mogło na wiosnę zielonymi źdźbłami, wprost ku obłoczkom nanizanym na słoneczne promyki, a układającym się na lazurze prawie letniego już nieba w gloryfikującą strofę „Jestem Miłością!”. A to nie jest prawda, bo on... bo oni... niekoniecznie to przewidzieli, bo może nie zaplanowali niczego...
(próbuje opanować drżenie rąk...)
Pani Doktór
Jaki „on”, jacy „oni”? Pana ojciec był rolnikiem?
Pacjent
Cukrzykiem... ale... ale nie, nie do tego dążę. Współczesny człowiek,
homo, nie bardziej ofiarą jest Jamesa Watta, któren w twórczym szale potwora buchającego parą dał światu, co praczłowieka obrośniętego jeszcze futrem, z insektami na nim, owego
trogloditi umorusanego kałem, a stukającego w leśnych ostępach środkowego czwartorzędu kamieniem o kamień, iżby wykrzesać zeń iskrę wzniecającą płomień, a i jedno i drugie, i potwór z gorącą pary plwociną u stalowej paszczy, i kamienie stukające o się, są ledwie klamrą – dosyć wyrazistą i oczywistą, nie przeczę – spinającą w ramy inne doniosłe wydarzenia ze świata nauki, będące niczym innym, jak przyczynkami oddalającymi nas, tak, zgadzam się,
hominidae, ale jeszcze bardziej
animalia, od szczęśliwego trwania w kulturze jeśli nie zbieracko łowieckiej już nawet, to w kulcie siejby z pewnością, która winna być stadium nieprzekraczalnym rozwoju człowieka rozumnego, a na tyle bezpiecznym, że nie powodującym definitywnego rozdźwięku między ciałem a umysłem. Dzisiaj zastanawiamy się, to nie ulega już wątpliwości, jak od nowa połączyć ciało, powłokę chrzęszczącą kośćmi, miękką delikatnością skóry, z pięknem galaktyk plecionych neuronami, synapsami łączonych, a kiedyś, dajmy na to lat temu dwadzieścia tysięcy, nikomu nie przyszło do głowy, że to można rozdzielić.
(myśli bardziej, niż bardzo...)
Reasumując... może po prostu przeznaczeniem człowieka jest siejba, rola, a nie pomnażanie kapitału i zapychanie kabzy postimperialistycznym świniom okupującym w arcyfiluternych pozach stołki na n-tych piętrach korporacyjnych molochów budowanych na krwawicy wylanej z żył prostego człowieka, toteż może już wtedy on, przedpotopowy
trogloditi creatura, stukając kamieniem o kamień, co było zarzewiem postępu, poszedł o krok za daleko po owej drodze prowadzącej od jednokomórkowego pantofelka zanurzonego w odżywczej praplazmie, poprzez mamuty i
homo sapiens sapiens, aż do, to pewne, tak myślę, finalnego punktu ewolucji,
czyli homo scientist scientist ze spuchniętą głową, co zakończy się definitywnym oddzieleniem ciała od umysłu i śmiercią wszelkiej nadziei.
(zrozpaczony...)
Nie potrafię oderwać myśli od nieustannie podrygującej w głowie obsesji, czy świat doczesny to jedynie konsekwencja, może symbol lat miliardów liczonych ziarnkami piasku sypanymi nieustannie z góry na dół w tej wielkiej klepsydrze, którą oni tuż po tym, a wciąż, i po dziś dzień tam siedząc, ustawili sobie na stole, od którego jeszcze nie wstali nawet żeby odcedzić kartofelki, gdy w tym czasie na ziemskim łez padole dinozaury wyewoluowały z ameby, potem pomarły,
homo neandertalis został wykończony przez
homo sapiens, a i ten ulegnie rozpuszczeniu, bo jak wspomniałem nadchodzi może era
homo scien... (urywa i płacze...)
Pani Doktór
(teraz już wyraźnie skonfudowana...)
Spokojnie, tylko spokojnie. Nie jestem pewna o czym pan mówi?
Pacjent
O nich, o tym zakładzie, o tej partii nie tyle pokera, tylko czegoś tam. I o...
Pani Doktór
(...a nawet wytrącona z równowagi...)
Ale...
Pacjent
To, o czym mówię było dawno, przed Adamem i Ewą, przed czasem, przed wszystkim. Bo to przez nich, te całe kłopoty, przez to ich znudzenie. Bo to było tak, słucha pani. Siedzą przy czymś, załóżmy, że stole, bo jakoś to nic nazwać musimy, i grają, oni – nikt z nikim – w coś, najpewniej też w nic. Możliwe, że jeden z nich coś powiedział, coś szepnął do ucha drugiemu, kilka cichych słów pewnie, z których prawie wszystkie, bo jedno ze względu na wrodzone poczucie taktu przemilczę, brzmiały może tak: „Nie dasz ... rady”, a uśmiechnął się przy tym krzywo, może cynicznie. Drugi zapienił się, dziś to wiemy, zupełnie niepotrzebnie, i wziął to bardzo na serio, może nawet zdziwił się, może zastanowił, a unosząc w zadumie brwi, których nie miał, przemilczał coś, co i tak, mimo, że niewypowiedziane, zabrzmiało jak sugestywne, nerwowe: „Nie wiem, co do mnie ... ?”, i tu znów ostatnie słowo wypada kurtuazyjnie okryć zasłoną milczenia. Nawet nie musieli ustalać, że to jest zakład, bo to było wiadome od początku, i że tak powiem
a priori, tyle i jeden i drugi miał, i honoru i zacietrzewienia.
Pani Doktór
(robi wielkie oczy, jak sowa, albo wystraszony kot...)
O czym pan mówi?
Pacjent
(w amoku...)
O wszystkim, o bezmyślnym oszustwie zwanym wolnością wyboru, o zdolności kreacji, o dumie, ale nie uprzedzeniu, również o tym, że on nie przewidział, że pstryknięcie środkowym palcem o kciuk będzie miało tak daleko idące konsekwencje, ale też o tym, że pierwszy humanista, kontestator, odwieczny opozycjonista podłożył mu świnię już wtedy. To komu mam ufać?
Pani Doktór
Jest pan w ciężkim stanie, powinien pan brać leki, które zniwelują obs...
Pacjent
(bardzo zdenerwowany, naprawdę bardzo... wchodzi w słowo...)
Leki? Tu nie pomogą żadne, niech się pani lepiej za mnie do nich pomodli.
Pani Doktór
(równie zdenerwowana...)
Dobrze, proszę mi tylko powiedzieć, kim są „oni”, na Boga?
Pacjent
Tak, zgadła pani, Bóg. Też Szatan. Naprawdę proszę się pomodlić, może posłuchają, i tak nie mają nic do roboty... Podobno wciąż siedzą przy tym stole.
(pierdnął, z emocji...)
KURTYNA (zapada, jak zawsze... i w końcu...)
shinobi