Antropologia Słowa Bożego - i was david bowman
Proza » Przygodowe » Antropologia Słowa Bożego
A A A
Podobno istnieje pewne zdanie, które można wypowiedzieć tylko raz. Opisuje ono widok ze szczytu jakiejś nieznanej wieży wznoszącej się pomiędzy dwiema rzekami i składa się z dwudziestu trzech słów. Owa legenda nie mówi już o tym, co dzieje się z wypowiadającym te zdanie człowiekiem. Jedni mniemają, iż ów znika, inni, że przybiera ledwo materialną postać i zasiedla jeden z miliardów czasoprzestrzennych wymiarów, jeszcze inni twierdzą, że człowiek najzwyczajniej w świecie umiera.
Znany językoznawca i antropolog słowa Jan Kleuffe w rozprawie „Pierwsze zdanie” (Londyn, 1873) uważa, że istnienie takiej formy jest niemożliwe. Wiktor Sokurow, jego oponent w dziedzinie historii języków i dość agresywny teolog nie wyklucza jednak istnienia odpowiednich słów, ułożenia ich w niespotykaną koniunkcję, która w pewnych okolicznościach przybrałaby formę pewnego rodzaju zaklęcia („Czarodziejskie języki świata”, Petersburg, 1895). Nikt oczywiście nie zaprzecza znaczeniu mantr czy modlitw na rozwój duchowy człowieka. Doskonale zostało to już udowodnione i od stuleci praktykowane w różnych kulturach. Jednak istnienie zdania, które prawdopodobnie zabija…?
To jest dopiero przedmiot do badań!

Antropologia głównych języków naszego świata jest już dostatecznie zbadana, by móc twierdzić, że owo zdanie nie powstałoby w którymś z nich. Znajomość narzeczy większości ludów i plemion Ameryki Południowej także ma dość dobrze zobrazowaną historię dzięki tak słynnym badaczom, jak Jan Wilk-Wiśniewski, Ludwik Abuladze i Leopold McGowan. Języki, czy gwary plemion afrykańskich sumiennie badali Fritz Bormann i Elizabeth Stevenson. Francuski ksiądz Julien Rye poświęcił nawet swoją głowę i dłoń, zapuszczając się w dżunglę w poszukiwaniu nieznanych plemion. Jeden z praskich badaczy zaproponował pewną tezę, że skoro nasze podstawowe języki wciąż ulegają zmianie – korzystają z zapożyczeń, czy też ulegają uproszczeniu ku szybkiej i bardziej praktycznej komunikacji - zdanie owo powinno pochodzić z początków ery rozwoju jednego z tych języków – czyli także z użyciem słów, które mogą już ostać się zapomniane. Z drugiej strony, uważał ów badacz, rzeczona koniunkcja słów mogła powstać w jednym z języków już wymarłych. Tych, których fonetyka, jak i gramatyka (o ile jakakolwiek była!) zginęła wraz z ludem, lub plemieniem, który mowy takowej używał. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku, powstanie takiego zdania musiało nastąpić w bardzo zamierzchłych czasach i dziś jest już nie do odtworzenia.
Nie udokumentowano odnalezienia tej koniunkcji słów, choć wielu naukowców i awanturników badało różne rejony znanego nam świata. Pojawiła się jednak teoria (z którą zresztą większość badaczy się zgadzała), że tajemnicza wieża, o której mowa w legendarnej przepowiedni, do której odniosę się poniżej, wznosiła się gdzieś pomiędzy Eufratem, a Tygrysem, czyli w kolebce wszelkich chrześcijańskich tajemnic i legend.
Jak wszystkie zagadkowe opowieści i ta wzbudzała wiele kontrowersji. Tym większych, że tyczyła Wiary w Boga, a, jak wiemy z historii, wiara w Niego usłana była także Kłamstwem. Co wiec było Prawdą?
Historia poszukiwania prawdziwego Słowa Bożego wznieciła swojego czasu ogień pytań. Ogień zgasł w miarę upływu lat i braku efektów poszukiwań. A kiedy nastał wiek dwudziesty, a później dwudziesty pierwszy rozgrzebano popioły i wyjęto z nich jedynie namiastkę, która stała się zwykłą bajeczką, ciekawostką. Ale, jak to mówią, w każdej, nawet najbardziej fantastycznej opowieści kryje się ziarenko prawdy.

Od czego się zaczęło?
W 1852 roku weteran wojen napoleońskich Joachim Carruthers, zmęczony życiem i chcący starość spędzić w towarzystwie Boga, zaszył się w sewilskim klasztorze. Gorliwa pobożność wiarusa oraz starokawalerstwo spowodowały, iż poczciwi bracia trzewiczkowi udostępnili mu swoją bibliotekę. Był bowiem Carruthers człowiekiem kochającym sztukę, w szczególności zaś literaturę. Spędzając dnie na modlitwie i zwykłych codziennych sprawach, szczęśliwie starzał się ten zacny człowiek. Wieczory i nieraz noce spędzał w mrocznych izbach bogatego księgozbioru klasztornego.
Jednej z takich nocy, przeglądając najstarsze szafy, natknął się na dość mocno zniszczoną przez czas, mosiężną tabliczkę. Wygrawerowano na niej tekst w czterech, znanych Carruthersowi językach – w hebrajskim, grece, arabskim i łacinie. Był też fragment w języku całkowicie niezrozumiałym i nieznanym, w którym litery zastąpiono niesamowitymi zawijasami, kreskami i symbolami fantastycznych postaci. Carruthers nie był biegły w grece, choć znał fonetykę tego języka. Nie znał też jidysz, ni arabskiego. Doskonale jednak operował łaciną. Zasiadł więc przy stole i starannie przetłumaczył ów zapis utrwalając przekład na kawałku pożółkłego pergaminu. Brzmiał on tak:

„Dałem wam kości, krzemienie i żelazo.
Po wieki wieków będę patrzał na was z tej podniebnej wieży, pomiędzy wielkimi rzekami, które niedbale nazwaliście, nad pustynią, której jakże niewłaściwe daliście miano, pomiędzy niebami, którymi jeszcze władam, a którym się coraz baczniej przyglądacie.
Nazywano mnie Allae – Grom i Esh Eh Eshereh Jeh – Ten, Który Jest. Lepiliście moje wizerunki z glinianymi skrzydłami. Na waszych obrazach będę w przyszłości walczył z wężem i smokiem. Wymyśliliście podziemne królestwo i królestwo na ziemi. Stworzyliście tajemnicę tam, gdzie wszystko jest przejrzyste jak woda. Nie dałem wam niczego poza kośćmi, krzemieniem i żelazem. Wy, ślepe i głuche twory otrzymacie teraz Koniunkcję, mój Codex Mundi jako swoje przekleństwo lub zbawienie. Dwadzieścia trzy będą w nim słowa napisane moimi własnymi palcami. Po raz pierwszy, ostatni, wieczny.”

Jak już wspomniałem, Joachim Carruthers był człowiekiem wielkiej pobożności. Notatka zatem pobudziła w nim z początku wielki gniew, że ktoś potrafił bezkarnie ubliżyć Bogu, człowiekowi w Niego wierzącemu i samej wierze. Po chwili gniew jednak minął, ustępując miejsca zwykłej ciekawości. Kto mógł to napisać? Co też nim kierowało?
Dopiero po kilku dniach pokazał mosiężną tabliczkę wraz ze swoim tłumaczeniem jednemu z najstarszych braci mnichów. Ten zagniewał się najpierw, upomniawszy znalazcę, że nie wszystko jest przeznaczone dla oczu osoby świeckiej, następnie spojrzał Carruthersowi w oczy i powiedział:
- To nie lżenie naszego Pana. To są najprawdziwsze słowa Boga Jedynego wyryte jego własną ręką.
Po czym mnich oddalił się zabierając mosiężną tabliczkę, dając do zrozumienia, że już więcej nic na ten temat nie powie. Wszelkie próby zadawania pytań braciszkom, skąd owa tabliczka znalazła się w ich zbiorach pełzły na niczym. Carruthersa zbywano po prostu milczeniem lub dawano do zrozumienia, że nie powinien tak nadużywać ich gościnności. Do dzisnic nie wiadomo o pochodzeniu mosiężnej tabliczki.
Dwa dni po przetłumaczeniu łacińskiego tekstu, Carruthers wysłał odpis swojego przekładu wraz ze stosowną notatką do Anglii, do Ichaboda Capy, kapelana wojennego w stanie spoczynku i przyjaciela.

Drogi Przyjacielu!
Przesyłam Ci odpis pewnego wyrytego w mosiądzu tekstu, który trafił przypadkiem do moich rąk w Sewilli. Mniemam, iż Twoja wiedza i wiara potrafi mądrzej od moich nędznych umiejętności spożytkować i ocenić owe tajemnicze słowa. Nie potrafię nic więcej nad to, co masz przed oczami powiedzieć, ni tym bardziej, napisać. Mam jednak wrażenie, iż może być to bardzo ważny dokument nad Twoimi studiami o Bogu Wszechmogącym i o innych religiach, którym, już jako naukowiec, bacznie się przyglądasz.
Być może jest to wielkie bezeceństwo, kłamstwo, wymysł poety, czy śpiewaka ogarniętego chorym umysłem? Być może ma to tylko wartość historyczną, archeologiczną? Być może jednak słowa jednego z mnichów są najprawdziwsze? Powiedział on bowiem, że słowa te wyrył nasz Pan, własną boską ręką, niejako fizycznie, bez korzystania z pomocy Apostołów.
Wiem, iż dla wielu już to staje się bluźnierstwem. Ale, czy także nie byłoby to dowodem, najważniejszym z dowodów na to, że nasz Pan istnieje naprawdę? Zamknęłoby to usta wszelkiej maści niedowiarkom i ateistom!
Dołączam owy odpis i mój sewilski adres z nadzieją na Twoją szybką odpowiedź.
Twój przyjaciel
Joachim.

Odpowiedź nadeszła już po upływie miesiąca.
Ichabod Capa nie potraktował wiadomości poważnie. Z uwagi jednak na przyjaźń i na przebyte razem doświadczenie wojenne, odpisał uprzejmie:

Joachimie, Bracie!
Wielu szarlatanów próbowało różnymi sposobami określać i udowadniać istnienia Boga Wszechmogącego na ziemi. Znasz sam przypadki szaleńców, którzy zrobiliby wszystko, by świat ujrzał ich jako tych, których nasz Pan wybrał. Są wśród nich tacy, którzy potrafią nawet przybić się do krzyża, nie wspominając już o błaznach, którzy na zgromadzeniach i podczas świąt, przebijają ostrym szkłem dłonie i piersi, klnąc się na imię Jego, że to najprawdziwsze stygmaty.
Wreszcie słowo pisane.
Sam jestem w posiadaniu kilkudziesięciu pism, nawet całych, obszernych ksiąg, w których nędzni autorzy opisują swoje widzenia, omamy i błogosławieństwa dawane niejako we śnie. Każdy z owych pseudo-dotkniętych chrześcijan (celowo używam tu małej litery!) klnie się, że wszystko, co napisali jest prawdą. Jedyną i najważniejszą.
Z równą pogardą, ale i z pobłażliwym uśmiechem traktuję zatem i Twoje tłumaczenie. To zwykłe kłamstwo, lub wymysł biednego, chorego szaleńca, drogi Przyjacielu.
Jest jednak coś, co mnie w Twojej wiadomości zastanawia.
Nikt jeszcze nie ważył się napisać czegoś określając się jako Bóg, pisząc w pierwszej osobie. To faktycznie bardzo dziwne i nietypowe.
Pan nasz nie potrzebuje dowodów na swoje istnienie. On był jest i będzie na wieki wieków. Amen.

Dalsza część listu do Carruthersa zawierała już tylko zapytania o zdrowie i trochę wspomnień z ciężkich, wojennych czasów.
Joachima zasmucił ton tej odpowiedzi. I najprawdopodobniej był to poważny przyczynek do jego przedwczesnej śmierci, która nastąpiła w trzy miesiące później. Bardzo ufał wiedzy i opiniom kapelana, jednocześnie mając nieokreśloną pewność, że słowa wyryte na mosiężnej tabliczce są najprawdziwszym dowodem na to, że Pan Bóg jest istotą materialną.

Joachim Carruthers umarł dwunastego grudnia w nocy roku pańskiego 1855. W ostatniej drodze towarzyszyli mu jego dotychczasowi gospodarze i, chcąc nie chcąc, nie miał bowiem potomka, jego rodzina - mnisi z sewilskiego klasztoru.
Tajemnicza mosiężna tabliczka, co później potwierdzono przez badaczy, została ukryta w katakumbach klasztornych, jednak trzymający się ścisłego, wewnętrznego kodeksu mnisi, nie chcieli wyjawić schowka. Bracia trzewiczkowi, wedle tego, co mówili, odpis zrobiony przez starego żołnierza złożyli razem z jego ciałem.
Kopia kopii także potem zmarłego Ichaboda Capy, została wedle jego ostatniej woli przekazana wraz z innymi opracowaniami i zbiorami pism do British Museum i tam znikła na wiele lat, zamknięta w jego wilgotnych piwnicach.

Całkiem przypadkiem odnalazł ją pewien młody uczony, Daniel Abigaile.
Jako świeżo upieczonego pracownika muzeum, odesłano go podówczas do piwnic, by skatalogował kilkadziesiąt nie opisanych dokumentów. By jego praca została doceniona, starał się być bardzo skrupulatny, choć zajęcie było bardzo mozolne i nudne. W pewnym momencie wpadł w jego ręce obwiązany rzemykiem plik pożółkłych listów. Jedne zawierały zwykłe uprzejmości, inne prośby o błogosławieństwo. Jeszcze inne były bardzo obszernymi wspomnieniami z różnych bitew i potyczek. Jeden z listów był inny i to zwróciło szczególną uwagę młodego Abigaile’a. Przeczytawszy odłożył go na bok i dokończył katalogowanie reszty dokumentów.
Pożółkły list wraz z odpisem słów z mosiężnej tabliczki zaniósł swojemu zwierzchnikowi, wspomnianemu już Janowi Kleuffe, ówczesnemu pracownikowi naukowemu British Museum. Ten, jako wnikliwy badacz i specjalista od antropologii języków uważnie przestudiował pismo. Odniósł się do niego z szacunkiem, lecz i sceptycznym umiarkowaniem. Skopiował tłumaczenie w kilkunastu egzemplarzach i rozesłał, celem polemiki, wszelkiej maści specjalistom i oponentom.
I tak właśnie rozpoczęła się wędrówka tajemniczej koniunkcji dwudziestu trzech słów oraz jej znaczenie zarówno dla wiary jak i nauki.

Już kilka tygodni później rozpętała się istna burza. Najpierw była to gwałtowna wymiana listów pomiędzy różnej maści doktorami, profesorami i docentami. Żądano w nich większej ilości dowodów, odnalezienia oryginału, ale też i wyśmiewano rzeczony dokument. Zorganizowano nawet sympozjum w Szwajcarii tylko po to, by wierzący teologowie mogli posprzeczać się z ateistami. Powołano grupę, która miała odbyć podróż do Sewilli, celem wypożyczenia lub odkupienia mosiężnej tabliczki w ramach dokładniejszego zbadania przy wykorzystaniu najnowocześniejszej techniki. Wyjazd spełzł jednak na niczym, bowiem biskup sewilski Castellani zabronił udostępniania artefaktu, nakazawszy jednocześnie wyciągnięcie z ukrycia tabliczki i zamurowanie owej na wieki w nieznanym miejscu. Możni Kościoła Katolickiego nie chcieli odkrycia prawdy. Nauka tego pragnęła.
Z braku dostępu do najważniejszego źródła, zaczęto poszukiwania w starodrukach i najstarszych rękopisach. Było to dosłownie całe morze tekstów, które należało wnikliwie przestudiować. Szczególnie żarliwie przystąpili do tego najmłodsi uczeni. Nie wszystkim jednak przyświecał cel odnalezienia prawdy. Byli i tacy, którzy ją fabrykowali, przychylnie własnym poglądom.
W całym tym gorączkowym śledztwie, pokrzykiwaniu zabrakło jednak pewnego porządku i skrupulatności. Brakowało kogoś o wielkim umyśle, kto mógłby spojrzeć na tekst chłodnym, naukowym okiem i który pokierowałby procesem poszukiwań niczym śledczy odkrywając tajemnicę przestępstwa kryminalnego.
Czy taką osobą był Ferdynand Cwach.
Z zawodu był inżynierem metalurgii i pracował w jednej z czeskich hut. Po pracy zanurzał się w swoich albumach pełnych wycinków z gazet, książkach, które traktowały o tajemnicach świata i biografiach znanych, wspaniałych podróżników.
Ferdynand Cwach był człowiekiem samotnym mieszkającym w małej mansardzie, choć stać go było na większe mieszkanie. Mieszkał w Pradze, w ojczyźnie alchemików i szarlatanów.
Jako że prasa całej Europy żywo interesowała się sprawą mosiężnej tabliczki, tako i Cwach założywszy specjalny zeszyt, jął wycinać odpowiednie fragmenty i wklejać je do tego specjalnego albumu. Czytał uważnie wypowiedzi naukowe, ale w skrytości się z nich śmiał, ponieważ nikt z tych wielkich umysłów nie wpadł na trop, który już od dawna go zastanawiał.
Chodziło o imię, a raczej o imiona, które padają w tajemniczym tekście. O ile bowiem imię Esh Eh Eshereh Jeh było faktycznie używane w judaizmie i też często pojawia się ono w starodrukach, o tyle imię Allae jest bardzo zagadkowe. Przyszło mu oczywiście do głowy słowo Allah jednak, tknięty nieokreśloną pewnością, odrzucił to przypuszczenie.
Sprawa mosiężnej tabliczki zajęła go bez reszty.
Pewnego dnia, nie informując nikogo o swojej decyzji, wyjął z banku wszystkie swoje oszczędności, zakupił sprzęt nieodzowny do długoterminowej wyprawy i wyjechał z Pragi w niewiadomym kierunku.

Dziś wiemy bardzo mało o jego wyprawie. Nie wiadomo, czy dokonał jakichś, choćby najmniejszych, odkryć. Jego późniejsi biografowie i antropolodzy kultury wczesnochrześcijańskiej dotarli jednak do kilku wzmianek, które mogły traktować właśnie o nim, a które pochodziły z Ameryki Południowej.
Pewien belgijski geograf i badacz dorzeczy Parany Mikael van deer Noerwe napisał o tajemniczym cudzoziemcu w swoich wspomnieniach „Zobaczyć Rzekę - Morze” (Paryż, 1876 r.). Cytuję:

„Wielka jest mnogość białych osadników w tym tak nie przyjaznym świecie. Pokonali tysiące mil morskich, setki kilometrów bezdroży za towarzyszy mając li tylko kaktusy i czarne skorpiony tylko po to, a może aż po to, by zjednoczyć się z pierwotną naturą.
Ileż niej Boga? Czyżby tylko tyle, ile przywlekli ze sobą?
O ile my, przybyli z Europy badacze czynimy te ziemie dobre, o tyle ich mieszkańcy wciąż jeszcze utrzymują je we władzy Szatana.
W swoich wojażach po Boliwii doświadczyłem chorej wręcz niegościnności ze strony tubylców. Niekiedy okazywano mi zimną obojętność, innym razem wręcz wrogość i agresję.
W jednej tylko wiosce przywitano nas z dziwaczną czcią, jakbyśmy byli posłańcami samego Pana. Nazwałem ją Miłosierdzie i zostaliśmy tam na popas prawie dwa tygodnie.
Ugoszczono nas wspaniale, dano najpiękniejsze lepianki. Co dzień przynoszono nam świeże, nieznane owoce i suszone mięso alpaki. Pod dostatkiem mieliśmy też wody, a wiem, iż nie było jej tak wiele w tym tak suchym obszarze. Pomimo jednak tych wszystkich wspaniałości, mieliśmy ogromne problemy z porozumieniem się z nimi.
Wynająłem oczywiście dwóch tłumaczy, którzy znali większość narzeczy tego regionu, tu jednak na nic się zdali. Język, którym posługiwali się nasi życzliwi autochtoni w niczym nie przypominał mowy innych plemion tego obszaru geograficznego.
Dopiero po tygodniu żmudnych prób z pomocą rysowania i gestykulacji zdołaliśmy się coś niecoś o nich dowiedzieć.
Ich osada działała dość krótko, bo dopiero kilkanaście lat, co przy osiadłym życiu plemion Ameryki Południowej było bardzo dziwne. Ponoć zebrał ich i zjednoczył jeden człowiek, który przybył z daleka. Gdy pytaliśmy o tego wodza, wyciągali palce w naszym kierunku i dotykali naszych twarzy.
Czyżby ów przybysz pochodził ze Starego Kontynentu?! Czy był to człowiek biały, cywilizowany?!
Niczego więcej nie dowiedzieliśmy się poza tym, że odszedł jakiś czas temu i że nikt nie wie, dokąd.
Dziwne, a zarazem fantastyczne było też to, w co wierzyli ci poczciwi, prości ludzie. Uznawali bowiem jedynego Boga mieszkającego w Niebie. Politeistyczna kultura południowoamerykańskich plemion przeczyła temu! Skąd więc ich wiara?
Doszedłem do wniosku, który wydał się najsensowniejszy wobec tych niewiadomych. To ów wódz, ten przybysz o skórze białej, jak nasza wpoił im tę wiarę.
Dlaczego jednak nagle tubylcy, tak nieprzychylni i wrodzy dla przybyszów z Europy, zawierzyli tak głęboko jednemu z nich? Tu, w miejscu, gdzie jezuickim misjonarzom obcinano stopy, dłonie i zostawiano ich w pełnym słońcu na pustyni? Tu, w krainie, gdzie jeszcze składano bogom w ofierze ludzi wycinając im serca?
Osada naszych gospodarzy była jak spokojna, urodzajna wyspa na pustyni pełnej krwi i plemiennych wojen.
Cóż. Świat zadziwiał mnie i wciąż będzie jeszcze zadziwiał. Wielki jest bowiem tak, jak i wielki jest Bóg, który patrzy na niego. Wielcy są też ludzie chodzący po tych niezliczonych ziemiach.”

Van deer Noerwe zmarł krótko po powrocie z Ameryki Południowej. Pochowano go w Paryżu w 1877, w rok po wydaniu jego wspomnień. Odkryto jeszcze kilka dość ubogich wzmianek, które mogły traktować o Ferdynandzie Cwachu. W szeroko zakrojonych poszukiwaniach dotarto do tajemniczych listów od kogoś posługującego się inicjałami F. C.
Trzy listy wysłane z Paragwaju dotarły w latach 1860 – 1864 do Pragi.
Pierwszy zaadresowany był do Dyrekcji Wielkich Zakładów Metalurgicznych. Było to zrzeczenie się świadczeń i zaległego wynagrodzenia przysługującego Ferdynandowi Cwachowi.
Drugi list dotarł jedynie na jedną z praskich poczt, albowiem na odwrocie koperty napisano tylko słowa „Praga. Europa.”.
Otwarto go wiele lat później, przy okazji poszukiwania wzmianek o Ferdynandzie Cwachu i jego wyprawie. Jednemu z urzędników przypomniało się, iż dziwny, stary list zalega magazyn. Zapamiętał też inicjały: F. C.
Koperta zawierała kilkanaście oddzielnych arkuszy dziwacznych szkiców opisujących ni to pustynne pejzaże, ni widoki nieistniejących krain. Późniejsze, bardziej szczegółowe badania dowiodły, iż są to dość dobrze odrysowane widoki z różnych miejsc Ameryki Południowej. Te wszystkie kilkanaście szkiców łączyło dwie rzeczy. Niechybnie rysowała je jedna i ta sama osoba, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Po drugie, co zdawało się zagadkowe, perspektywa wszystkich obrazków wskazywała na to, że rysownik za każdym razem znajdował się na wzniesieniu, szczycie, lub wieży i stamtąd opisywał swoje pejzaże.
Rozpoznano widoki z wygasłego szczytu Sojama i Macizo de Pacuni. Bardzo dokładny pejzaż rozpoznano z Ojos del Salado, Cerro Tres Kandu, Agulhas Negro, Pao de Acucar zwaną Głową Cukru znad zatoki Guanabara i z brazylijskiej Roraimy.
Tyle na temat szkiców zawartych w drugim liście. Sam list był o wiele ciekawszy dla badaczy. Zawierał bowiem wiele geograficznych wskazówek dotyczących położenia jakichś miast, czy miejsc nie znanych ówczesnym badaczom.
F. C. pisał:

„Kierowałem twarz ku Krzyżowi Południa, a prawą dłonią wskazywałem godzinę drugą. Osiem dni drogi z objuczonym mułem i częstymi popasami aż trafiłem na nią i zapisałem jako szesnasty szczyt. To również grzmiąca, choć wygasła góra. Myślę, że wspinaczka zajmie mnie tydzień, choć zapewne nie dotrę do wierzchołka.
Myślę, że zdążę wysłać szkice do Europy jeszcze przed listopadem.
Nie pamiętam jednak jaki miesiąc następuje po nim. Tracę pamięć, choć bez żadnych kłopotów poruszam się wciąż naprzód.
Wyruszyłem z portu, tyle pamiętam, i szedłem. Jak we mgle przenikają się wspomnienia ludzi o ciemnej skórze. Dawali mnie wodę, czasami coś do jedzenia. Czasami dostawałem coś, co żuło się długo, a wtedy potrafiłem nawet biec w pełnym słońcu, pełzać jak wąż po piasku, a nawet latać.
Tak stanąłem na granicy dwóch krain, na górze Salado i tamże wykonałem pierwszy szkic. Potem kierując się na godzinę drugą odwiedzałem inne szczyty wciąż szukając tego jedynego, właściwego widoku. Na próżno.
Być może Carruthers i inni mieli rację, że chodzi o Azję… Że trzeba stanąć pomiędzy Eufratem i Tygrysem.
Allae jednak to nie Bóg. To rzeka.
Eshereh to nie Bóg. To rzeka.
Za miesiąc, może dwa dojdę do wybrzeża. Jest tam port i okręty.
Nie pamiętam adresu, tylko miasto.
Kończy mnie się papier.
Stare rzeki.
Stare, wyschłe rzeki.”

Najprawdopodobniej ten list również został napisany przez Ferdynanda Cwacha. Pomimo jednak wielkiego zainteresowania jego szkicami i wiadomością w końcu uznano, iż oszalał lub przebywał pod wpływem środków halucynogennych tak rozpowszechnionych wśród plemion południowoamerykańskich. Wiadomo było, że podróżował po kontynencie w poszukiwaniu jakiegoś określonego widoku, pejzażu. Być może, co wydawało się najbardziej prawdopodobne, stał się niewolnikiem choroby psychicznej lub bardzo silnej obsesji na punkcie przełożonego przez Joachima Carruthersa rzekomego Słowa Bożego.
W 1892 roku profesor Paul Bettany, młody antropolog wykładający na Sorbonie określił Ferdynanda Cwacha jako osobę „opętaną przez Boga”. To określenie, choć trafne lecz i bluźniercze dla świata katolickiego, zostało gwałtownie zakazane i szybko zniknęło z języka. Bettany twierdził, że Cwach coś jednak odkrył, w przeciwieństwie do zasiedziałych teoretyków i sceptycznych, konserwatywnych naukowców. To właśnie Bettany wyszedł z teorią, iż owe słynne, zapowiedziane przez rzekomego Boga i nie znalezione jeszcze „dwadzieścia trzy słowa” to nie kartka, pergamin, papirus, czy metalowa płytka z tekstem pisanym. Profesor twierdził, iż nie znając Boga robiliśmy błąd traktując Jego nauki dosłownie. „Może Bóg, to ktoś, kogo nie rozumiemy i nigdy nie rozumieliśmy?” – powiedział kiedyś. – „Może wiadomość od Niego to nasze codzienne patrzenie w rozgwieżdżone niebo? Może przemówił do nas widokiem na Ziemię, na świat, po jakim chodzimy, a który dostrzec możemy dopiero patrząc z wysoka? Może po to stworzył wielkie góry? O tak! To jest prawdziwe i wiekuiste Słowo Boże!”
Paul Bettany powiesił się w swoim uniwersyteckim gabinecie w dzień zastrzelenia Arcyksięcia Ferdynanda, co dało początek Pierwszej Wielkiej Wojnie. Działo się to już w wieku dwudziestym, gdzie sprawy wiary zastąpiono innymi i gdzie poszukiwania Dwudziestu Trzech Słów zamieniono na poszukiwanie pieniędzy i jedzenia.
Powróćmy jednak do listu trzeciego, najobszerniejszej i najbardziej tajemniczej wiadomości od F. C.
Datowany na październik 1864 roku list ze słowem „Praga” na odwrocie koperty został odnaleziony pod drzwiami małego domu pogrzebowego gdzieś nad brzegiem Wełtawy. Właściciel zakładu, człowiek głębokiej Wiary, otworzył list i przeczytał jego zawartość. Następnie spakował swój dobytek, spalił kilka egzemplarzy Pisma Świętego, które posiadał, zamordował żonę, jej chorą matkę i dwoje własnych dzieci, po czym zginął od kul celników próbując uciec za granicę. Przy ciele, poza perłowym różańcem znaleziono też ową kopertę, nieco już podniszczoną od wielokrotnego używania. Po wielu latach i wielu dłoniach , przez które przeszła ta nota, list znalazł się w rękach Archibalda Meyera, rektora katedry historycznej Uniwersytetu Karola. Przeczytano go nie ujawniając treści, po czym zapieczętowano, a następnie komisyjnie spalono w podziemiach uczelni.
Nie odczytaliśmy słów zapisanych na kartach ostatniej wiadomości od Ferdynanda Cwacha. Myślę, że mogliśmy jednak rzucić choć trochę światła na treść w nich zawartą, lub potraktować tego inżyniera metalurgii z Pragi jako szalonego, czy też chorego człowieka.
Możliwe, że dotarł do końca drogi swych poszukiwań i odnalazł swój jedyny, najpiękniejszy na świecie pejzaż rozpięty pomiędzy wyschniętymi korytami rzek Allae i Eshereh. I pewnie wspiął się na górę, czy tajemniczą wieżę stojącą tam od początku świata. Kiedy dotarł na szczyt popatrzył w niebo i uśmiechnął się, ale potem pośpiesznie powrócił wzrokiem w dół, do Ziemi przeznaczonej już tylko dla niego. Może Codex Mundi, ta tajemnicza Koniunkcja, była tylko boskim przypomnieniem do kogo należy Świat, a do kogo Niebo.
Dziś tej historii już się nie pamięta, ale gdzieś w zakamarkach starych bibliotecznych zbiorów, czy prywatnych kolekcjach bardzo bogatych ludzi są jeszcze zakurzone adnotacje, które te zdarzenia i ich wielu uczestników opisywały. W końcu i one rozsypią się w proch pozostawiając miejsce innym wspomnieniom, które niechybnie będziemy gromadzić.
Lecz, pytam Cię teraz, uważny Czytelniku tej dość pobieżnej i pełnej niejasności kroniki, jaką będą miały wartość te nasze jutrzejsze wspomnienia?




accio dem sullea hassut’ dem quus dem allae hasut’ dem esher ui ukbar nomine cellado dem cullei dem mondos ui mundi adonai - homos
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
i was david bowman · dnia 20.06.2012 09:10 · Czytań: 2565 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 16
Komentarze
shinobi dnia 20.06.2012 10:40 Ocena: Świetne!
Doskonałe. Strasznie mnie wciągnęło. Gratulacje, brawa i tak dalej.

edit:
Dziwi mnie brak komentarzy pod tak dobrym tekstem.
Miladora dnia 21.06.2012 11:39
Twoją wyobraźnię podziwiam, Bowman, już od paru lat. ;)
Tak więc, znając przewrotne pułapki, jakie zastawiasz na czytelnika, tylko z drobnej ciekawości poszperałam tu i tam, nie dziwiąc się absolutnie rezultatowi owych poszukiwań. Mogłam sobie w zasadzie darować, choć tak wiarygodnie brzmiący tekst właściwie prowokuje do konfrontacji i poszukiwań.
Intrygujące są również owe 23 słowa zamieszczone na końcu.
Można pod to intuicyjnie sporo rzeczy podłożyć, ale tajemnica nie zawsze musi zostać zwerbalizowana - czasem wystarcza tylko jej przeczucie, jakby zaledwie dotknięcie czegoś nienazwanego, drobny udział w jakimś ogromnym misterium świata.
Ale jest nad czym się zamyślić...

Co do technicznych spraw - sprawdź tekst pod kątem powtórzeń.
Taki drobiazg:
- Do dzisnic nie wiadomo
No i zdarza Ci się pisać rozdzielnie coś, co powinno być napisane łącznie, a także masz jakieś drobiazgi przecinkowe.
W sumie jednak bardzo dobrze napisany tekst.

Dobrego ;)
zajacanka dnia 21.06.2012 13:37 Ocena: Świetne!
Przyznam, że i mnie wciągnęła ta wycieczka po zakurzonych archiwach, ciemnych klasztornych katakumbach, czy rozległych płaskowyżach południowoamerykańskich. Bardzo ciekawie opowiedziana historia, a czy prawdziwa, to nie ma chyba znaczenia...

Pozdrawiam
MRP dnia 21.06.2012 17:36
Hm.
Zapachniało mi lovecraftowskim stylem. Czyżby mistrz, gdyby nie zajął się Cthulhu i spółką, pisałby w taki właśnie sposób? Bardzo mi zapachniało jego twórczością, sposobem narracji, prowadzeniem opowieści, oczywiście z pominięciem grozy i tego dusznego, lepkiego klimatu. Jakbym czytał początek któregoś z jego opowiadań, jeszcze zanim strach przybrał namacalne formy, gdy niczego nieświadomi poszukiwacze tajemnic ledwie zahaczali o niesamowitość. Po pierwszych kilku zdaniach miałem nawet nadzieję, że całe opowiadanie będzie podobne do Lovecrafta. Mimo iż nadzieje okazały się płonne, czytało mi się nad wyraz przyjemnie. Podobał mi się ten cały fikcyjny reaserch - imiona, nazwiska, daty, miejsca - to wszystko sprawia, że opowiadanie wydaje się być mocno osadzone w rzeczywistości. Zupełnie jakbyśmy czytali jakiś reportaż w popularno-naukowym czasopiśmie.

Czytając opowiadanie, miałem wrażenie, że w jakiś sposób nawiązuje do wieży Babel

Jeszcze jedno skojarzenie, tym razem swobodniejsze. Kiedyś czytałem w Nowej Fantastyce zachodnie opowiadanie, w którym, wymówienie pewnego słowa sprawiało, że w mózgu zaczynały się rozwijać jakieś specyficzne robaki, zjadające substancję szarą. Ot, takie tam, skojarzenie.
ekonomista dnia 21.06.2012 18:14
Niewykluczone, że te mityczne 23 słowa wprawiają ciało człowieka w rezonans, który może powodować śmierć człowieka. Na przyklad drgania o bardzo niskiej częstotliwości mogą wpłynąć na problemy z równowagą. A przecież wypowiadane słowa słyszym właśnie dzięki wibracjom powietrza :)
MRP dnia 21.06.2012 18:22
Hm, wolałbym jednak rozwiązanie bardziej mityczne - np. 23 imiona Boga w pradawnych, pierwotnych językach. Wypowiedzenie ich w odpowiedniej kolejność sprawia, iż człowiek doznaje objawienia
ekonomista dnia 21.06.2012 18:32
Objawienia można doznać w znacznie mniej tajemniczy sposób. Podobno wystarczy przez kilkadziesiąt lat wpatrywać się w swój pępęk.
MRP dnia 21.06.2012 18:41
Albo stojąc na palu przez dwadzieścia lat
ekonomista dnia 21.06.2012 18:45
Albo żyjąc przez dziesięć lat z jedną kobietą.
MRP dnia 21.06.2012 18:49
Eeee, kolega teraz przesadza. Moi dziadkowie są ze sobą pięćdziesiąt lat a dziadek i tak jest komunistą :)
ekonomista dnia 21.06.2012 18:56
Widocznie doznał objawienia jeszcze przed ślubem :D
Wasinka dnia 22.06.2012 23:03
Wciągająco podany temat, nieco irracjonalności, nieco ludzkich odruchów, pragnień, opowieść o nowych prawdach, odkrywaniu niepoznanego i człowieczych poczynaniach w związku z tym.
Czyta się jak dziennik jakowyś, co nadaje autentyczności przekazowi i pozwala wierzyć, że historia nie ma nic wspólnego z fikcją. Dlategoż czytelnik jest zaintrygowany i bardziej w środku.

Pozdrawiam księżycowo.
henrykinho dnia 18.04.2014 00:33
Ciekawa to bardzo mieszanka, nie powiem. Z jednej strony szczypta Indiany Jonesa, z drugiej kilka kartek Biblii, natomiast z trzeciej... ewidentnie trochę Lovecrafta. Całość faktycznie przypomina za to jakieś snujące się opieszale śledztwo. Nurt czasami porywał mnie w stronę klimatów żywcem wydartych z podręcznika do historii, może przez sam dobór słów, może też nieco przez wkraczającą gdzieniegdzie monotonię narracji, czasami za to przyśpieszał - wtedy, kiedy wyjaśniane zostawały dzieje kolejnego badacza, nieszczęśliwie zmarłego przed wyjaśnieniem zagadki.
Ja, jako kolejny badacz-czytelnik, odchodzę zadowolony. Jest nad czym pomyśleć.

pozdrawiam
mikolajRWI2 dnia 31.05.2014 17:04
Nawet nie zauważyłem, kiedy skończyłem czytać. Bardzo dobre :)
Krystyna Habrat dnia 03.06.2014 15:29
Tekst zafascynował mnie od pierwszego zdania. Jest niezwykły. Lubię takie.
shinobi dnia 11.06.2014 11:34 Ocena: Świetne!
Z przyjemnością przeczytałem raz jeszcze.
Miło, że tak dobry tekst trafił do polecanek. Podobny temat poruszał też Borges w jednym ze swoich opowiadanek, i - choć trąci tu absurdem - tu znalazłem klimat może nawet ciekawszy.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty