Siedział przy stoliku, którego sosnowy blat nie wiedzieć czemu, przykryty był czymś w rodzaju ceraty, czy raczej starej tapety imitującej drewno. Linie mające być łączeniami „niby desek”, wyrysowano zbyt ciemnym w stosunku do całości odcieniem brązu, a nienaturalnie okrągłe sęki rozmieszczono w idealnie równych odstępach.
Opuszkami palców przesunął po tym żałosnym obrusie, jak kupiec, który przed zawarciem transakcji bada fakturę niezwykle cennego przedmiotu. Oparłszy łokcie o blat, wcisnął brodę we wnętrze dłoni i wpatrywał się w okno. W zamyśleniu studiował brudne, matowe smugi na szybach, próbując doszukać się w nich czegoś. Jakiejś odwiecznej tajemnicy, ukrytej prawdy. Czegoś ulotnego, nieuchwytnego, co ON zdołałby jednak uchwycić.
Pochylił się do przodu, otworzył okno i usiadł z powrotem na krześle. Ze sterty papierów schowanych w szufladzie wybrał jeden, najbardziej nieskazitelny w swej białości arkusz. Czas jakiś wodził palcami po kartce, jak gdyby śledził niewidzialne ścieżki, nieistniejących jeszcze bohaterów. Wreszcie ujął w dłoń swe ulubione wieczne pióro i otworzył je, zaciskając na zatyczce kciuk i palec wskazujący. Srebrna stalówka błysnęła w słońcu i zastygła nad czystą kartką w oczekiwaniu na zdanie. Na to jedno, odpowiednie zdanie, mające dać początek całemu światu. Przymknął oczy. Wciągnął nosem świeże, poranne powietrze. Nastawił uszu. Gdzieś w oddali zaszumiały drzewa. Wiatr lekko poruszył firankami. Delikatny, kojący powiew otulił skronie artysty, rozpalone od kłębiących się w głowie myśli. Pióro dotknęło papieru i po chwili uniosło się powoli, nieco niepewnie. Obracając je w palcach patrzył, jak wysycha grafitowy atrament. Uśmiechnął się i na powrót przyłożył stalówkę do kartki. Jedno po drugim, budował kolejne zdania. Stalówka chrobotała cicho i miarowo. Pozostawiając za sobą ciemne smugi, wyznaczała koleje losu tych, których twórca powołał do życia.
Odłożył pióro i rozcapierzył zesztywniałe palce. Zacisnął dłoń w pięść i znowu ją otworzył. Przeciągnął się na krześle. Głuche chrupnięcie, gdzieś w piersiowym odcinku kręgosłupa sprawiło, że na moment zastygł w nienaturalnej pozycji.
Przesunął stolik tak, by mieć bezpośredni dostęp do okna. Dla wygody podłożył sobie wielką, miękką poduchę, po czym usiadł na parapecie i przerzucił nogi na zewnątrz. Przesiadywanie w ten sposób nie tyle pozwalało spojrzeć na świat z innej perspektywy, co po prostu sprawiało mu przyjemność. Jego małżonki natomiast, fanaberie męża, beztrosko majtającego nogami na wysokości, nie bawiły wcale. Raczej przyprawiały o palpitacje serca. Mając tę świadomość, starał się więc nie narażać jej na ten widok. Zwykle jednak myśli pochłaniały go do tego stopnia, że orientował się dopiero, gdy z dołu rozlegał się jej niezwykle donośny, jak na drobną kobietkę głos.
– Ptasiek się znalazł… Musisz mi na złość robić, co?
Zwinnym ruchem, błyskawicznie wskakiwał wtedy z powrotem. Znikał we wnętrzu pokoju, ale nigdy nie zamykał okna. Przymykał je tylko, chcąc uśpić czujność żony, a gdy już miał pewność, że kobieta go nie obserwuje, wskakiwał znów na swoje miejsce i pogrążał się w myślach. Potrafił tak spędzać całe godziny. Jedynie zimą zmuszony był rezygnować ze swojego nawyku, przez co popadał w swoisty stan twórczego odrętwienia. I choć pewną alternatywą było rąbanie drewna lub wpatrywanie się w jasne płomienie tańczące za osmoloną szybką kominka, tylko na parapecie, przy otwartym oknie pomysły przychodziły do niego z taką łatwością. Jakby wpadały mu do głowy razem z wiatrem. Dlatego zawsze z utęsknieniem wyczekiwał nadejścia cieplejszych dni, kiedy siedząc w swym osobistym kąciku zadumy miał świat u stóp. Mógł wszystko. To przeświadczenie towarzyszyło mu ilekroć pisał lub siedział tam, z dyndającymi swobodnie nogami. Wyjątkowe poczucie kontroli i sprawstwa.
Obserwował wróble, które ćwierkając w niebogłosy, baraszkowały w gałęziach bzu. W pewnej chwili ptaki poderwały się do lotu i machając energicznie małymi skrzydełkami przefrunęły tuż przed nim. Patrzył za nimi dopóki nie skręciły gwałtownie i zniknęły za domem. Przy płocie, na łące przyczaił się kot. Bury, pręgowany dachowiec sunął miękko i cicho na ugiętych, sprężystych łapach. Z głową nisko nad ziemią, bezszelestnie przedzierał się przez bujną trawę, wpatrzony w coś, czego mężczyzna nie mógł dostrzec. Łopatki pod skórą zwierzęcia naprzemiennie ukazywały się to znikały, a kiedy kocur całkiem przypadł do ziemi, dwa szpiczaste, bure pagórki zarysowały się ostro nad jego grzbietem. Wtem rozległ się jęk rozciąganej sprężyny, a po nim klaśnięcie siatki przeciw owadom i kot usiadł, zapominając na moment o polowaniu. Na tarasie domu obok pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Charakterystyczny brzuch wylewający się znad granatowych spodni na gumce, wskazywał na słabość do jęczmienno-chmielowego trunku, a biały podkoszulek na ramiączkach przywodził na myśl sprawcę przemocy domowej i propagatora szeroko pojętej patologii. Korpulentny Delikwent – jak w tajemnicy nazywał go pisarz – przeciągnął się, chcąc odpędzić od siebie resztki snu. Dostrzegł pisarza, co wywołało pogardliwy uśmiech na jego okrągłej, zaspanej twarzy.
– Do roboty byś się wziął chłopie, a nie siedział tam jak ten…
– Jak kto!? No, jak kto!? – oburzył się pisarz.
– Jak nierób i leń!
– Dałbyś już spokój… Pracuję…
– O nie, sąsiedzie. To ja pracuję. Haruję jak wół w warsztacie samochodowym, a ty?... Gryzmolisz tylko jakieś sraty pierdaty. Gówno wiesz o robocie. – Korpulentny Delikwent oparł się o balustradę i spojrzał w górę, jak gdyby chciał poskarżyć się niebiosom. Kot niespiesznie ruszył w swoją stronę w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca do polowania.
– Wszyscy jesteście tacy sami – ciągnął mężczyzna. – Artyści. Grafomany, niech was szlag.
Pisarz westchnął głośno, przewrócił oczami, po czym zeskoczył z parapetu i zamknął okno. Chwilę patrzył przez zasłonięte firanki. Pulchna sylwetka spoczywała teraz bezwładnie, na skąpanym w słońcu krzesełku turystycznym. Uwagi sąsiada po raz kolejny ubodły go bardziej niżby przypuszczał. Znów czuł się znieważony i urażony, choć rozum podpowiadał, by nie przywiązywał wagi do słów Korpulentnego Delikwenta.
Usiadł przy biurku. Kolejno przerzucał zapisane wcześniej kartki. Co jakiś czas, ręką uzbrojoną w pióro, zamaszyście przeciągał po przekątnych, po czym miął kartkę w dłoni, a powstałą w ten sposób papierową kulkę rzucał za siebie. Próbował się skupić lecz żadne nowe zdanie, żadne słowo nie było dość dobre. Kolejne pokreślone i zgniecione arkusze lądowały za jego plecami. Nawet pierwsze zdanie, to z którego do niedawna był najbardziej dumny, teraz nie spełniało oczekiwań. Poruszony temat wydał mu się nagle zbyt banalny, a stworzeni bohaterowie zbyt płytcy. Wkrótce, przepełniony goryczą, ze złością rzucił za siebie ostatni z zapisanych dotąd arkuszy, unicestwiając to, co sam stworzył.
Kiedy wczesnym rankiem usiadł przy stoliku z kubkiem parującej kawy w ręku, był już spokojny. Z zapałem zabrał się do pracy, tworząc świat nieco różniący się od pierwowzoru. Umieścił w nim zupełnie inne, nowe postaci, z których każdą wedle uznania obdarzył zestawem wybranych cech i bagażem wyjątkowych doświadczeń. Pracował nieprzerwanie, aż do południa, kiedy nie był w stanie już dłużej ignorować ssania w żołądku. Zszedł do kuchni. Letnie spaghetti z chłodnym sosem nie smakowało mu.
– Kurde – wymamrotał. Był jednak zbyt głodny by stać przy kuchence i czekać, aż danie będzie odpowiednio ciepłe. Gdyby to od niego zależało, człowiek w ogóle nie musiałby jeść. Mógłby za to skupić się na sprawach ważnych i interesujących.
Kolejne godziny znowu spędził pochylony nad swoim opus magnum. W jego pisarskim życiu bywały dni, takie jak ten, kiedy bez reszty pochłonięty pracą, praktycznie zapominał o wszystkim. Tkwił zanurzony w świecie, który opisywał. Krzyżował ścieżki bohaterów, obmyślał intrygi, w które byli uwikłani, gmatwał ich losy. Pisał gorączkowo, prawie w amoku, jakby bał się, że jeśli przerwie nawet na moment, z głowy ulecą mu te wszystkie znakomite pomysły i koncepcje. Odłożył pióro, gdy świat za oknem od dawna spowijały ciemności. Przeciągnął ręką po włosach i opadł na oparcie krzesła. Bolały go plecy. Przyszło mu na myśl, że specjaliści z dziedziny ergonomii z pewnością złapaliby się za głowy, widząc w jakich warunkach pracuje. Poprawił się na krześle, próbując znaleźć pozycję, w której kręgosłup przestałby mu dokuczać. Spojrzał na zapisaną przed momentem kartkę i poczuł, że mimo późnej pory, ogarnia go palące pragnienie dalszego tworzenia. Gdy jednak wziął pióro do ręki, palce odmówiły posłuszeństwa, a litery poczęły dziwnie unosić się i przepływać mu przed piekącymi ze zmęczenia oczami. W przypływie zadowolenia i pisarskiego uniesienia nakreślił jeszcze kilka słów na osobnej kartce, którą przymocował do okiennej ramy i zasnął. Wpółleżąc na blacie, z głową ukrytą w ramionach.
Nadszedł moment, którego pisarz obawiał się najbardziej. Nie miał pomysłu na nietuzinkowe, dobre zakończenie opowiadanej historii. Utknął w martwym punkcie. Co dzień siadał przy stoliku i co dzień wstawał od niego, ani odrobinę nie przybliżywszy się do celu. Sfrustrowany krążył po pokoju, usiłując wydobyć z umysłu godną spisania puentę opowieści. Bezskutecznie. Nawet siedzenie na parapecie nie dawało spodziewanych rezultatów, co stanowiło pożywkę dla jego, z natury neurotycznego charakteru, doprowadzając pisarza niemal do obłędu. Kilka razy wracał do tego, co napisał wcześniej, w nadziei, że tekst ponownie natchnie go, pomoże wybrnąć z impasu i znaleźć to coś. Ten brakujący element, który być może zgubił gdzieś po drodze. Jakiś niuans, który niespodziewanie okaże się kluczem. Ale nic takiego nie nastąpiło. Naniósł ledwie parę kosmetycznych, interpunkcyjnych zmian i to wszystko.
Zmęczony, rozgoryczony i zły spojrzał na kartkę, którą jakiś czas wcześniej przytwierdził do obramowania okna. Głośno przeczytał tekst:
„tworzę i niszczę
buduję i burzę
powołuję do życia i życie odbieram
jestem pisarzem
jestem BOGIEM”
I miał wątpliwości.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Anushka · dnia 22.06.2012 08:19 · Czytań: 1167 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 13
Inne artykuły tego autora: