Cierpieć umiała wielce kunsztownie, toteż nawet na sprawiające ból, akcydentalne już zbliżenia z nim, gnomem, zwykła była oczekiwać, dlatego, a może nawet mimo to, jakby w pełnym gracji rozwarciu kąta podświadomej siły pobudzającej ów elektrostatyczny szum pragnień niespełnionych, a licznych, niby wypustki nakrapiające skórę dotychczas brzoskwiniową, czyniąc ją podczas owych szałów zupełnie pozbawionych lubieżności, a równie nielicznych, szorstką na kształt gęsiej.
Spoczywała skulona w kątku ogromnego okna komnaty, spowita woalem sukiennych fałd. Zniewalająca, samotna, bo i intelektu bystrość nadmierna, ale i piękno ciała nie tyle z samego powabu fizys płynące, co niby zamczysko prastare, na fundamentach nad wyraz stabilnych, na serca dobroci wsparte, inkrustowały, trawiły może te lica rumiane, a gładkie, jakimś głęboko rytym piętnem niezrozumienia dla rozterek jej duszy. Ni to w poszukiwaniu nieobecnego wisiora, ni to czegoś innego, niewiadomego, gmerała łapką zgrabną, o konstrukcji misternego ażuru a pulchną lekutko i należycie, po dekolcie swym nie bardziej alabastrowym, co pruderyjnym, ale nieznacznie.
Wokół wdzięcznych stópek rozsypała stare, pożółkłe już nieco pergaminy listów. Jakże to z nimi było, jakże było. Zaszemrała jednym ze zwojów wyłuskując przy tym z pamięci zdarzenie ledwie zeszłoroczne.
***
Najdroższa...
...a słodka łakoci z owej jamki nabłonkiem wyściełanej, za której lubieżne zwiedzanie, stary poczciwiec, Jehowa, spalił jakieś miasto, a może nawet dwa, wiedz, że nie bardziej pragnę być w Tobie, niż obok Ciebie luba, zaś w owej chwili, gdy gęsie pióro skrzypi kreśląc na papierze słowa niniejsze, do Cię, miła, wizja pewna, a frywolna wyjelce, nie daje mi spokoju. Wiedz, że nie tyle pukle Twe kasztanowe pragnę owijać wokół palców dłoni, co być tam, w głębi Twej najgłębszej. Nic nie powiem więcej. Kocham sercem całym, całusów bezlik zasyłam, o muszelko wytęskniona, wyczekująca.
Zawsze Twój!
Arimar
Ach, jak krzepło uczucie w plątaninie listów zasyłanych systematycznie, tam i z powrotem, w namiętności nie cierpiącej zwłoki.
Najdroższy...
Tak oto siedzę i rozmyślam o Tobie, mój miły, kosztując z dzbana ciepłej, a słodkiej śmietany, którą regularnie, co wieczór dostarcza mi służka, dziewka prosta nad wyraz i ordynarna. Słucham, jak wosk z cicha opada ze świecy odmierzając takt czasu liczonego w sekundach, minutach, godzinach, a może i miesiącach, jakie przyjdzie mi spędzić samej, nim ujrzę Twe oblicze ogorzałe trudami wojny. Wracaj, niczego bardziej nie pragnę, niż być Twoją na wieki.
Zawsze Twoja!
Tristania
Mnogość była tych listów. Wreszcie poznanie i ślub piękny, bogaty nad wyraz, pełen dam dworu frywolnych i rycerzy męskich, się był okazał. Suto zastawione stoły uginało jadło tłuste, a obfite, rodzajów wszelakich. Gąsiory tryskały napitkiem znamienitym, dobytym na ową okazję z najbardziej zakurzonych czeluści zamkowych piwniczek. Pląsy i swawole nie miały końca, ale i one z biegiem dni ucichły wprowadzając młodych czujnie i spokojnie w prozę życia.
W początkowo udane, pełne cielesnych rozkoszy pożycie, z czasem począł wkradać się, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, element rutyny. Arimar zafascynowany cielesnymi przymiotami oblubienicy, rzec można, okrzepł w pożądaniu w okolicznościach przedziwnych, zatracał też zapał do zgłębiania tajemnic małżeńskiej alkowy. W serce niewiasty, niby nieśmiało, wkradał się smutek, z czasem coraz głębszy, bowiem winy, jak każda kobieta, biedna Tristania szukała w sobie, czy to w domniemanym, a niewłaściwym zachowaniu wobec męża, czy znów w rzekomo tracących powab, choć, co oczywiste, tak pięknych krągłościach swego ciała. Nikła w oczach. Ten i ów z okolicznych kmieci i parobków, nieraz opowiadał przy kielichu z miodem, że widuje często panią zamkniętą jakby w niedostępnej pozie smukłego posągu o prawej dłoni obejmującej lewy łokieć spoczywającej wzdłuż ciała ręki, podczas gdy głowa przechylona lekko, subtelnie na lewy bark, pozwala melancholijnemu spojrzeniu oczu mocno rozognionych, pokrytych błoną łez, błądzić gdzieś w próżni, zaś prawie zastygła, ledwie uchwytna mimika jej twarzy kreśli namiętny wyraz rozpaczy jakby gorącej i ostatecznej.
Gdzie wonczas podziewał się tak rycerski onegdaj Arimar? Pono regularnie, od czasu jakiegoś, znikał to tu, to tam, to znów zupełnie gdzie indziej, a najczęściej widywany bywał gdzieś w ciemnych rubieżach gospodarskich pomieszczeń. Uściślijmy – stał się częstym gościem chlewu i stajni. Co tam porabiał? Tego jeszcze nie wiemy.
W myśl maksymy „Przez żołądek do serca!”, dziewczyna postanowiła dotrzeć do oziębłego męża z pomocą zacnej strawy, toteż upichciwszy pysznego gulaszu, z dodatkiem młodych ziemniaczków oprószonych pachnącym koperkiem, poszła w towarzystwie służki niosącej ów pożywny zestaw na pięknych półmiskach, szukać lubego. Tuż przed chlewem poprosiła dziewkę o kosz z misami pełnymi jadła, po czym ją odprawiła. Próg chlewu przekroczyła pełna obaw.
- Czego tu, kurwa, chcesz? – zaskoczony wycharczał nakładając portki w pośpiechu.
Trwoga, niby mgła, gwałtownymi oparami rodzącego się gdzieś na granicy prawego przedsionka, a lewej komory smutku, smutku, który skrapla się w kąciku ust drgających afektownymi falami gniewu, i przeobraża aż do postaci lepkiej plwociny, która oderwawszy się od wargi opada na ziemię, spowiła jej oczy mokrym woalem.
- Dlaczego... – półmiski wypadły z drżących rąk, a świnie dobrały się do rozsypanych mięsiw i warzyw.
- Wynocha! – wrzasnął, kopiąc skamlącego prosiaka, który pałętał się jeszcze między nimi.
- ...już mnie nie kochasz? – upadła na kolana z wybrzmiewającym na ustach pytaniem. I łkała, łkała szalenie, i może ten płacz to już nie był wyraz jej dezaprobaty dla jego plugawych poczynań, do których nigdy nie będzie w stanie się przyzwyczaić, i nawet nie troska o to, że chciał, ale o to, że nawet nie spróbował nie chcieć tak, jakby nie pragnął tego, do czego zawsze dążył, gdyby już nie mógł. Tak, była to czysta, pierwotna rozpacz bezdenna.
***
Ach, jakże samotna była nasza Tristania, tu i teraz, w oknie, które uchyliła nieco unosząc przy tym bochny słodkich piersi, celem zaczerpnięcia tchu, ale też tam i wtedy, w każdą z owych chwil pozbawionych towarzystwa ukochanego mężczyzny. Słotny dzień skrapiał ziemię lekutkimi łzami. Tam w dole lud prosty – trawiony guzem, parchem i rakiem - rozbijał się o znoje codzienności, adorował czerstwe już bochny i zgniłe ziemniaki, które w końcu spoczną na językach twardych twardością obola, z każdym kęsem zbliżając ich, krzywusów koszmarnych, do bram raju, gdzie Pan czeka, może już nie tak łasy na gniew o ten owoc, bo tysiącem lat go stłumił. Pośród zgrai też on, niby rycerz, w jej oczach zaś gnom już oślizły. Polerował zbroję wieprzowym tłuszczem. Podpaliła pergaminy. Chłopy, zwyczajna banda chuja.
shinobi