Ona, to może być każda kobieta. Nie ważne ile ma lat, ile siwych włosów, ile zmarszczek. Ona, to po prostu zwykła kobieta. Jedna z was, która żyje tu i teraz, która kocha, pragnie, nienawidzi, która słucha muzyki, pracuje, marzy, czuje wibracje, pożąda, jest pełna nadziei, a czasem chce umrzeć i czuje bezbrzeżną pustkę, która szuka siebie w sobie i nie znajduje drogi do siebie. Zastanawia się dlaczego i nie znajduje odpowiedzi. Poplątane, pomieszane wczoraj i dziś. Dlaczego wciąż się miota, tkwi w zakamarkach dzieciństwa?
Nerwowo zgasiła papierosa. Jeszcze raz wlepiła oczy w płachtę gazety, po czym z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Co za bzdury! - sarknęła poirytowana. - Koń by się uśmiał. Amerykanie zawsze coś durnego wymyślą... ci ich, psychologowie... naukowcy od siedmiu boleści. Piszą, że częściej palą kobiety, które doznały w dzieciństwie przemocy od ojców. Bzdura.
Złożyła gazetę, odruchowo sięgając po papierosa, chociaż od dawna walczy z nałogiem. Dzisiaj już wypaliła swój przydział. A jednak teraz musi. Nie udało się wytrwać. Zawsze paliła, gdy coś było w poprzek. Dzisiaj miała wiele powodów, żeby otoczyć swoje problemy smugą dymu. Ktoś ją opuścił, ktoś zostawił bez słowa, chociaż tak się starała, stawała na paluszkach, lała miód i przepraszała.
Papierosy były jej antidotum na wszelkie zło. Błękitno-sina mgiełka odgradzała ją od realnego świata. Wszystko na moment znikało i za każdym haustem gryzącego dymu, doznawała ukojenia. A jeszcze jak było pod ręką piwo albo drink z lodem, to czegóż chcieć więcej? Małmazja.
Włożyła ulubione Marlboro do ust i pstryknęła zapałką o draskę malutkiego pudełka. Nie uznawała zapalniczek. To był taki jej wewnętrzny protest, przeciwko...
No, właśnie, przeciwko czemu? Może to nie protest, tylko przywoływanie swojego wewnętrznego dziecka?
- Czyżby oni mieli rację, ci durni, psychologowie? - błysnęła myśl.
Mieszkała na wsi zabitej deskami, tak mówili dorośli, ale to było najpiękniejsze miejsce na jej, wtedy maleńkim świecie. Drewniany dom z poddaszem pełnym tajemnic, zaczarowany ogród z gęstwiną maliniaków i wełniaste owieczki w zagrodzie obok ciepłych krów z matczyno-mlecznym zapachem i śmiesznie chrząkających świnek. Pies, Brytan, na łańcuchu, ujadający od świtu do nocy i dwa rude koty, które wciskały się nocą pod pierzynę, a w dzień wylegiwały na poddaszu, chociaż myszy leżały odłogiem, w zasięgu ich pazurów. Przy drzwiach w dużej kuchni, która była centrum życia, wisiała ogromna naftowa lampa, podobno zabytkowa. Jej światło było ciepłe, tajemnicze i przyjazne, tak samo, jak trzeszczące polana w piecu. Dla niej, to była jedyna domowa atrakcja. Mogła godzinami siedzieć, zapatrzona w pełzające ogniki, czytać książki, odrabiać lekcje i nie znała co to nuda. Wtedy czuła się inaczej, niż za dnia. Wieczorami była księżniczką na ziarnku grochu, złotą kaczką, pięknym łabędziem. Za dnia tylko zwykłą dziewczynką, nieposłuszną córką - według ojca - zakałą rodziny, takim kopciuszkiem z bajki, poniżanym, bez przerwy strofowanym dziewczątkiem, popędzanym do roboty; do pasienia krów, karmienia kur, zbierania drewna na opał.
Najgorsze jednak było codzienne sprawdzanie przez ojca jej szkolnej teczki. To był cały proceder. Wracała ze szkoły, kładła teczkę na półkę w pokoju, potem szła do kuchni umyć ręce, nie było w domu prawdziwej łazienki, następnie troskliwy ojciec oglądał zawartość jej teczki. Ona stała przed nim ze opuszczoną głową, w oczekiwaniu na wyrok, kuląc chudziutkie ramiona. Ojciec z wprawą śledczego przeglądał książki, zeszyty, piórnik. Jeśli wszystko było w porządku, poklepywał ją po ramieniu, mówiąc:
- Możesz zjeść teraz obiad.
- Matka, daj jej jeść! – wołał - bo dzisiaj zasłużyła.
Matka na rozkaz nalewała zupę.
- Jedz, córciu – zachęcała, podsuwając talerz. - Tylko pamiętaj, żeby do dna - upominała trwożliwie.
Ona, z drżeniem serca patrzyła na ściekającą z chochelki zawartość. Tak by chciała, żeby chociaż raz spłynęło coś innego, ale zazwyczaj razem z gęstym płynem, spadały tłuste, napęczniałe skwarki, jak larwy pędraków w bruzdach za pługiem dziadka. Boże, jak ona nie lubiła rozmiękłych skwarków.
- Mamuś, nie jestem głodna, ja nie lubię skwarków, muszę je zjeść? – szeptała, patrząc błagająco na matkę.
Tu natychmiast wkraczał troskliwy ojciec.
- Co ty sobie myślisz gówniaro? Ja żyły wypruwam, żeby was nakarmić, a ty grymasisz?! Żryj, co matka daje, bo jak nie... Powąchaj czym to pachnie - przed jej oczami pojawiała się zaciśniętą dłoń.
Chwytała pospiesznie łyżkę, zamykała oczy, bo tak było łatwiej i połykała wszystko, co trafiło na łyżkę. Ale zdarzało się, że dostawała torsji, gdy jakiś skwarek połaskotał ją w gardle. Wtedy, poirytowany ojciec, odchylał jej głowę i siłą wlewał łyżką zupę z ohydnymi skwarkami, co do jednego. Matka wychodziła z kuchni, bo tak musiała. Ojciec nie znosił sprzeciwu. Jak ona go wtedy nienawidziła. Jego, matkę i cały świat. Nienawidziła całą swoją dziecięcą nienawiścią.
- No widzisz, dziecko – mówił z sardonicznym uśmiechem, gdy talerz był pusty - dało się zjeść? Dało się! Jeszcze przyjdzie czas, że będziesz szukać skórek chleba w śmietniku – perorował. - Ciesz się, że masz co jeść. Za moich młodych lat nikt mnie nie rozpieszczał i wyszedłem na ludzi. Ty też wyjdziesz. Ja ci to obiecuję.
Zdarzało się, że w zeszytach ojciec znalazł zagięte rogi albo brak kartek. Ona, gdy coś źle napisała, wyrywała kartkę, naiwnie myśląc, że tak będzie lepiej. I to był błąd, bo za każdą wyrwaną kartkę albo zagięty róg dostawała baty. To była norma i reguła nie do podważenia.
Ojciec codziennie liczył kartki, oglądał książki i zeszyty, i na koniec padała komenda:
- Na ławkę!
Wiedziała co będzie, więc posłusznie układała się na ławie, ściskając pupę i jednocześnie zaciskając pięści i zęby, bo wtedy mniej bolało. Miała to już wypraktykowane. Ojciec zdejmował pas ze ściany i wymierzał razy, tyle, ile było zagiętych rogów i brakujących kartek. Odliczał raz po razie. Trzeba jeszcze było głośno płakać i prosić: tatusiu, ja już nie będę, nie bij więcej.
Ale ona nie zważała na ból. Zacinała się w sobie i nie płakała, nie prosiła, a ojciec nie słysząc prośby, lał i lał, dopóty, dopóki się nie zmęczył albo babcia lub dziadek nie wkroczyli z pomocą, jeśli byli w pobliżu.
Ojciec był dziwnym człowiekiem. Gospodarny, uczciwy do bólu, pracował jak wół, dbał o dom, często z miasta przywoził jej zabawki, książki, ciepłe lody, ciastka, cukierki, a kiedy była chora, to siedział przy niej w nocy, delikatnie głaszcząc po plecach, po głowie z niezwykłą czułością. Te ręce, które wymierzały razy dawały ukojenie. Pragnęła tej czułości i często udawała chorobę, byle tylko ojciec pogłaskał ją, przytulił i powiedział; córeczko. Tak bardzo chciała być kochana prze niego. Gubiła się w swoich uczuciach i pragnieniach. Kochała ojca, bo tak trzeba było, tak nauczała matka i ksiądz, i tak ona czuła, ale gdy bił za głupie kartki i zmuszał do jedzenia tego, czego nie lubiła, nienawidziła go i życzyła śmierci. Potem było jej z tym źle. Miewała senne koszmary i szła do spowiedzi. Ze skruchą przyrzekała księdzu poprawę. Niewiele to pomogło, bo za parę dni była powtórka. Czuła się cały czas winna, bo wciąż zawodziła oczekiwania księdza i ojca, chociaż sama nie bardzo rozumiała jaka jest jej wina.
- Lepiej, żebyśmy mieli chłopca, byłaby jakaś pociecha w gospodarstwie – słyszała ojca mówiącego nocą do matki. - Nie dość, że dziewucha, to jeszcze nic warta i nieposłuszna. Co z niej wyrośnie? Same utrapienie. Ale ja ją zmuszę do posłuszeństwa.
- Ale to jest dziewczynka, nie oczekuj cudów. Ona jest taka delikatna, odpuść jej - prawie z płaczem mówiła matka.
- Cicho, kobieto, dziewczyna czy chłopak, to mores musi znać - odburknął ojciec. -J ja ją zmuszę.
- Jak on mnie zmusi? - rozmyślała, ukryta pod pierzyną. - Może mnie bić i zabić, ale w środku mnie nie zmieni. Ja nie chcę być taka jak ojciec. On nie czyta książek, nie cieszy się ze słońca, nie widzi kwiatów, nie słucha wiatru śpiewającego w drzewach... Tylko robota, posłuszeństwo i pieniądze... To chyba nie mój ojciec... - snuła przypuszczenia, oblewając je łzami.
Jednak, to był jej ojciec, bo twarz, włosy, każdy szczegół urody, to wierna kopia ojca. Chociaż to ją cieszyło, bo ojciec był postawnym i urodziwym mężczyzną, a ona chciała się podobać. Szczególnie, gdy w wieku nastu lat stała się oblegana i adorowana przez chłopaków. Wtedy poznała smak powodzenia. Była ładna, to prawda, ale wewnętrznie czuła się już jakaś pusta, jak staruszka, jakby ją ktoś wybebeszył z tego, co kiedyś było dla niej ważne. Stała się urodziwym manekinem. Tak, tylko manekinem, niczym więcej. Błyszczała, uwodziła, porzucała, szukała, nie znajdując tego, czego chciała i tak w kółko. Żyła dla siebie z dnia na dzień, bez marzeń i nie była szczęśliwa. Nie mogła zrozumieć kto zniszczył zachwyty, radości i uczucia w jej tak bardzo wrażliwej naturze. Już nie potrafiła patrzeć oczarowana w pląsające ogniki w kominku, nie słyszała subtelnych drgań wietrznej muzyki, werbli kropel deszczu na dachu. Coś w niej umierało, dzień po dniu.
Jednak przyszedł moment, gdy ożyły uczucia i potrafiła wykrzesać z siebie iskierkę czułości. Bardzo ją to zadziwiło.
Będąc już bardzo dojrzałą kobietą, można powiedzieć, że przejrzałą, gdy zachorował ojciec, to właśnie ona, nie ukochany, upragniony syn, którego doczekał się po wielu latach, to ona była przez wiele miesięcy przy nim. Karmiła, przewijała, głaskała czule po głowie, opowiadała co się dzieje na świecie, podawała leki. Trzymała jego ręce coraz zimniejsze, starając się je ogrzać swoimi prawdziwie gorącymi łzami, aż do momentu, gdy jego ulubiony zegar, wiszący na ścianie, wydał dziwny zgrzyt i stanął na godzinie dwudziestej trzeciej. Wtedy oczy ojca zatrzymały się na jej twarzy. Oczy jak nigdy błękitne i pełne nadziei... I cichy, ostatni szept, po raz pierwszy wypowiedziane słowa, których zawsze jej brakowało:
- Córciu, zawsze cię kochałem...
Ona ma takie same oczy.
I wtedy przypomniała sobie, że pierwszego papierosa zapaliła, gdy miała osiem lat. Wiedziała, że gdyby dowiedział się ojciec, to chyba nie uszłaby z życiem spod jego rąk
... Szkoda myśleć.
Zapaliła, bo miała wokół kilku wiernych adoratorów, chłopców z sąsiedztwa, dla których była kimś wyjątkowym. Ubiegali się o jej względy i byli zaszczyceni, gdy to im właśnie opowiadała niesamowite historie, które lęgły się w jej głowie. Zapaliła „sporta” na znak jedności z nimi, tak jak robili jej ulubieńcy z książek, paląc fajkę pokoju. Była jedyną dziewczynką we wsi, która paliła. Rzygała potem jak kot, co zeżarł kłębek włóczki babuni, ale to nic, ona była kimś ważnym dla tych chłopców, była ponad wszystko i była ich "muzą".
- Może to prawda – przyznała w zamyśleniu - że kobiety, które doznały jakiejkolwiek przemocy od ojca w dzieciństwie, nie były darzone uczuciem, łatwiej ulegają wszelkim nałogom, prostytucji. Szukają ucieczki, jakiegoś erzacu, akceptacji, podziwu i pożądania. Tylko, chyba nie wszystkie się nad tym zastanawiają. Walczą z nałogami, nie znając korzeni.
Ona lubi palić, tak po prostu. Lubi i potrzebuje, bo to daje jej dziwne poczucie bezpieczeństwa, ważności. Może się myli, ale czy to ważne, gdy ma się już sporo lat? Za późno na odwyk.
Zapałka się rozjarzyła. Jeszcze tylko... O, jeden sztach i już prawie nirwana.
Nie pochwala palenia, absolutnie, a mimo to pali.
- Tato, czy ty wiesz jak mi ciężko, jakie poplątane jest moje życie?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Miranda · dnia 23.07.2012 09:08 · Czytań: 1154 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: