Raj utracony cz. 1 - Quentin
Proza » Obyczajowe » Raj utracony cz. 1
A A A
„Trzeba płakać nad ludźmi przy urodzeniu, nie przy śmierci”
Monteskiusz

Kris przechadzał się między regałami sklepowych półek, pogwizdując przy tym jeden ze szlagierowych hitów Rolling Stones. Cichutka klimatyzacja chłodziła przyjemnie jego wygoloną po bokach i z tyłu głowę, niczym lekki wietrzyk znad jeziora. Na zewnątrz z nieba lał się taki żar, że można było dostać samozapłonu od wyjścia na spacer. W tych warunkach monopolowy był prawie jak oaza.
Na drugim końcu sklepu trzasnęły drzwiczki lodówki z napojami, przy której stał dość wysoki młodzieniaszek z kępką rudych włosów na głowie. Sprzedawca wodził wzrokiem raz po raz z jednego końca pomieszczenia, na drugi, a robił to z regularnością wielkiej lampy, która obracając się z prawej na lewą, wypatruje więziennych zbiegów, kroczących coraz bliżej muru, aby sięgnąć wolności.
Wreszcie drogi rudzielca i Krisa zeszły się tuż przed ladą. Obaj położyli jednocześnie przed sprzedawcą puszkę pepsi i kolorowego loda na patyku, po czym spojrzeli na wąsatego kasjera, który przemówił:
– Jesteście razem?
– A czy wyglądamy na pedałów?! – zainterweniował ostro rudy i nachylając się do przodu próbował wymusić odpowiedź.
Milczący właściciel nie wyglądał na przestraszonego, choć zdawał sobie sprawę, że w starciu z tymi klientami nie miałby szans. Rudzielec o pseudonimie Zibi przywodził na myśl portret zboczeńca, a jego nieco wyższy kumpel wyglądał jak chuligan, lubiący się ponapierdalać dla rozrywki.
– Pytałem cię o coś, złamasie? – naciskał Zibi.
– Daj spokój – powiedział do przyjaciela Kris. – Pan nie chce kłopotów i na pewno w ramach rekompensaty odpali coś grosza na parę browarów. Przecież nie jest idiotą i nie zaryzykuje demolki – gdy wypowiadał ostatnie zdanie nie było wątpliwości, że to jedyne wyjście jakie w tej sytuacji przewiduje. – No, więc jak będzie, panie starszy? – Spojrzał pytająco na sprzedawcę.
Po chwili ciszy, wąsacz odparł:
– Idźcie gdzie indziej zrobić zakupy, nie obsłużę was.
– Coś ty, kurwa, powiedział? – dociekał Zibi, chociaż słyszał wszystko głośno i wyraźnie.
Kris wiedział czym kończy się akcja w stylu „coś ty, kurwa, powiedział?”. Jego miedzianowłosy kumpel reagował zawsze tak samo. Można by rzec, że był przewidywalny aż do bólu. Przez swój gwałtowny charakter nie raz wpędził ich obu w tarapaty. Czasem wpadali z jednego gówna w kolejne i brodzili w odmętach łajna dopóki sytuacja nie była całkowicie przejebana, a gdy nadszedł czas, ulatniali się jak gówniana kamfora. Raz byli na wozie, innym razem pod. Ot, proza gównianego życia.
Tym razem jednak zanosiło się na coś większego. Nie ze względu na wyjątkowość okoliczności, w których się znaleźli, to była rutyna. Chodziło raczej o coś nierzeczywistego. Czasem człowieka nachodzi pewien rodzaj doznania. Pewien metafizyczny wstrząs, który pustoszy cały światopogląd, by poskładać go na nowo.
Właśnie tego doznał Kris. Niszczycielskiej siły równającej wszystko z ziemią, by budować całość od zera. Wlepił oczy w zegar wiszący na ścianie nad regałami i przysiągłby, że czas stanął w miejscu. Stanął w miejscu, albo umarł…
Z letargu wyrwał go podenerwowany kompan, wydzierający się wprost do jego ucha.
– Spierdalamy!!!
Dopiero teraz młody chuligan spostrzegł co się dzieje wokoło, a raczej cóż się wydarzyło.
W miejscu, gdzie przed minuta stała równa piramida poukładanych puszek z groszkiem i kukurydzą , leżał teraz sprzedawca i usiłował się podnieść. Próby były jednak na tyle niezdarne, że zawsze kończyły się upadkiem i wiązanką przekleństw.
Porozrzucane drobiazgi przy kasie, takie jak pojemnik z lizakami, pudełko gum balonowych i pęknięty słój z różnokolorowymi cukierkami, nasuwały hipotezę iż rudzielec musiał wywlec odważnego właściciela sklepu zza lady i rzucić nim w stos puszek. Bez wątpienia miał wystarczająco siły, aby to zrobić.
Kiedy wąsacz wreszcie dźwignął się na równe nogi, natychmiast doskoczył do niego Zibi i udaremnił odwet silnym kopniakiem w brzuch tak, że facet bezwładnie padł na podłogę. Zibi zagarnął jeszcze kilka mało wartościowych rzeczy i upchnął wszystko w kieszeniach spodni. Następnie niespiesznie, acz stanowczo powędrował do wyjścia, a krok za nim podążał jakby lekko oszołomiony Kris.
Drzwi frontowe sklepu wychodziły wprost na mało ruchliwą ulicę, więc wystarczyło tylko przejść na druga stronę jezdni, aby ulotnić się w skupisku kilkupiętrowych blokowisk.
– Dobrze się czujesz? – interesował się Zibi, gdyż widział co się dzieje z przyjacielem. – Wyglądasz jakbyś dostał zajoba.
– Wszystko okej – odpowiedział Kris. – Zwijajmy się, skurwiel przekręci zaraz do psów.
Rudy młodzieniec postąpił kroku naprzód i znalazł się na asfaltowej nawierzchni jako pierwszy. Nie zwrócił jednak uwagi na nadjeżdżający z lewej strony samochód osobowy, a gdy stojący jeszcze na chodniku kumpel zawołał donośnie „uwaga”, było już za późno. Auto gwałtownie hamując przy dużej prędkości, potrąciło przechodnia z charakterystycznym trzaskiem blaszanej maski i piskiem opon. Później dało się słyszeć już tylko łoskot turlającego się ciała, a po nim nastała zupełna cisza.
Ludzie siedzący w samochodzie nawet nie drgnęli. Wyglądali na oczekujących czegoś jeszcze. Może liczyli, że chłopak za moment wstanie, otrzepie ubranie z kurzu i pójdzie dalej. Może na to samo liczył Kris, który stracił zupełnie kontakt z rzeczywistością. Nie usłyszał nawet dzwoneczka nad drzwiami sklepu i nie mógł zauważyć wyłaniającej się z wnętrza postaci mężczyzny, który dzierżąc oburącz kij baseballowy, zamachnął się i huknął prosto w wygoloną głowę Krisa.
Chłopak poczuł jak uginają się pod nim kolana, a powietrze robi się ciężkie niczym przesycone dymem. Obraz powoli zaczął robić się mgławy, ciemny, aż wreszcie zlał się w czerń.

***
Kiedy człowieka dopada jedno z wielu ciężkich zdarzeń, które całkowicie wywraca świat do góry nogami, świadomość zżera dziwne poczucie, że utraciło się kawałek życia. Niewielka część egzystencji przepada w nicość i żadnym sposobem nie można temu zapobiec. Trzeba to przeżyć, przeczekać albo odebrać sobie czym prędzej prawo do życia.
Przebywając w celi, zaraz po rekonwalescencji, Kris najbardziej rozmyślał o tej trzeciej możliwości. Do samobójstwa było mu najbliżej, choć do tej pory nigdy się nad tym nie zastanawiał. Teraz jednak śmierć stała się wielce prawdopodobnym rozwiązaniem, żeby nie powiedzieć oczywistym. Naturalnym wyborem pomiędzy męką a wolnością.
Przypomniał mu się dziadek, który zmarł, gdy Kris był niespełna jedenastoletnim dzieckiem. Nie zdążył go nawet dobrze pożegnać. To było tak nagłe, że aż nadto uświadamiało jak kruchy jest ludzki żywot. Dziadka pożegnał w trumnie całując go w pachnący mydłem policzek i przykładając swoją dłoń do splecionych, lodowatych palców, między którymi wiły się paciorki różańca. Choć czuł smutek, nie uronił ani łzy. Przynajmniej nie w czasie pogrzebu.
Teraz, gdy stracił najlepszego przyjaciela, czuł się prawie sierotą. Opuścili go wszyscy, na których mu zależało. Pustka, jaką pozostawiają po sobie ludzie, może zostać albo zapełniona albo pogłębiona do takich rozmiarów, iż nie sposób odróżnić jej od otchłani bez dna.
Rozmyślania o śmierci, choć przygnębiały i męczyły, były jedynym sposobem utrzymania własnej autonomii. Wyrokiem sądu został osadzony w jednoosobowej celi, która nosiła miano tymczasowej, gdyż tam na początku trafiali nowi. Musiał jeść, spać i wychodzić na spacerniak kiedy mu kazali. Musiał pozwalać na rewizję strażnikowi, który odnosił się do wszystkich wyniośle i mówił tak niewyraźnie, że chyba nawet sam siebie nie rozumiał. Cztery ściany ograniczające wolność do paru metrów kwadratowych i regulamin więzienia – to była jego kara i pokuta. Nikt natomiast nie był w stanie zakazać mu myśleć o czym tylko chciał. Żaden przepis prawny, żadna instytucja, ani nawet najbardziej cwany skurwiel nie mieli wystarczająco siły, aby zajrzeć mu do łba i kontrolować osobowość czy marzenia.
Co prawda okoliczności w jakich przebywał nastrajały dość znacznie, powodując, że pewne myśli nachodziły go regularnie, inne zaś najzwyczajniej nie mogły istnieć – głównie te, których tak bardzo teraz potrzebował – jednakże zniewolić umysłu wymiar sprawiedliwości nie zdołał.
Drążył więc temat śmiertelności trochę z przymusu, a po trosze, aby dać upust emocjom. Przywoływał w pamięci wszystkich nieżywych, których znał, za wyjątkiem jednej osoby. Nie wyobraził sobie ani przez moment swojej babci. Nie dlatego, że zapomniał, a po prostu nie chciał.
Niezależnie od własnej woli zastanawiał się nad doznaniem, które go nawiedziło w sklepie, kilka chwil przed tragedią. Interpretował je jako chwilową niedyspozycję, ale czuł, że to błędna teoria, u podstaw której leży niewyjaśnione zjawisko. Niewyjaśnione przynajmniej przy użyciu racjonalnych argumentów. Z jednej strony obawiał się, że powoli zaczyna świrować. Przecież nie ma czegoś takiego jak siły nadprzyrodzone, duchy czy inne metafizyczne ustrojstwo, a już na pewno nie ma na to dowodów. Zmartwił się, gdy dotarło doń, że spędzi w celi najbliższych kilka lat, bo skoro tuż przed aresztowaniem coś wlazło mu do głowy i wstrzymało czasoprzestrzeń, to jaki będzie skutek po odbyciu kary. Perspektywa prania mózgu rzuciła się cieniem na poprzednie dumania o niezależności umysłu. „Czyli jednak istnieje sposób kontrolowania myśli z zewnątrz” – uzmysłowił sobie.
Nie wiedział już co dla niego jest gorsze. Zamknięcie czy może on sam. Nagle ciągoty do odebrania sobie życia ustąpiły miejsca lękowi przed chorobą psychiczną. Nadal chciał umrzeć, ale nie jako wariat. Ktoś mógłby powiedzieć co to za różnica? Czy wariat umiera inaczej niż człowiek zdrowy na umyśle? Czy kopnięcie w kalendarz jako czubek prowadzi do okrycia się niesławą?
Kris nie wiedział dlaczego wywołuje to w nim awersję. Nie umiał powiedzieć czy chodzi o godność, tolerancję czy cokolwiek innego, ale był pewien, że nie chce tak umierać, a determinacja i zdecydowanie podpowiadały, że na pewno nie umrze.
Tak oto w niedługim czasie po skazaniu i umieszczeniu w zakładzie karnym, narodziła się idea, która dla każdego więźnia jest tym bardziej spektakularna, im większy wymiar kary.
Układanie i studiowanie dokładnego planu ucieczki już samo w sobie jest przejawem wolności. Uwalnia bowiem od natrętnych rozważań, które niczym nocne strzygi tłuką się po pokoju i nie pozwalają zasnąć. Spoglądanie na mury, dodatkowo zabezpieczone drutem kolczastym, działa jak zachęta do skosztowania zakazanego owocu lub staje się wyzwaniem, tym większym, gdyż rzuconym samemu sobie.
Tej nocy oczy młodego skazańca błyszczały jakby bardziej niż zwykle. Tliło się w nich uczucie nadziei, zdolnej by przenosić góry albo paniczny lęk, dzięki któremu można góry przeskoczyć.

***
Pozbawienie wolności na okres lat trzech – tak brzmiał wyrok ogłoszony przez sędziego, który z wyglądu przypominał Quasimodo, sławnego dzwonnika z Notre Dame, w nieco nowszej wersji.
Kara była dość wysoka jak na chuligański wybryk, w którym nawet czynnie nie brało się udziału. Ów wybryk stanowiło jednak wymuszenie rozbójnicze, a to już dość poważny zarzut, który w połączeniu z poprzednimi problemami z prawem, spowodował iż nazwisko Krystiana Krisa Kellera ponownie trafiło na sądową wokandę.
Kris został potraktowany jako recydywista, przez co ciągnące się za nim widmo czarnego chleba i czarnej kawy, uniemożliwiło jakiekolwiek okoliczności łagodzące. Dodatkowo sytuację komplikowały zeznania sprzedawcy, który choć nie miał świadków, zdołał przedstawić się w korzystnym świetle i wzruszyć tym odpowiednich ludzi.
Wyrok nie uwzględniał przedwczesnego zwolnienia, które zdaniem sędziego kolidowałoby znacznie z procesem resocjalizacji.
Tak więc los Kellera na najbliższe trzy lata wydawał się przesądzony. Czekało go garowanie w iławskim areszcie, na co rzecz jasna nie mógł sobie pozwolić z racji, że umysł spowijały ciemności.
W pierwszych dniach, kiedy opuszczał celę i szedł pokręcić się po spacerniaku, przyglądał się bacznie konstrukcji budowli, w poszukiwaniu ewentualnych słabych punktów. Ku własnemu zaskoczeniu stwierdził, że całość budynku wraz z monitoringiem i wartującymi w różnych częściach terenu strażnikami, tworzy zwarty i szczelny system umocnień oraz bezpieczeństwa, skąd ucieczka wydaje się mission impossible. Zaraz potem pomyślał, że Alcatraz musi być istną twierdzą.
Nie miał już nadziei na powodzenie. Przyjdzie mu zdechnąć pod celą, a do trumny wsadzą go w kaftanie bezpieczeństwa. Przechadzający się cmentarzem ludzie będą prześcigali się w wymyślaniu etykietek: „tu leży ten świr” albo „o, patrz, grób tego czubka”. Bodaj użalałby się dalej nad sobą, gdyby drzwi celi tymczasowej nie zgrzytnęły, kiedy otwierał je klawisz, zwany w grypserze także gadem. Kris dźwignął się z koja na równe nogi i cierpliwie czekał na komunikat strażnika.
Klawisz nie odezwał się ani słowem. Postąpił nieznacznie kroku tak, że jedną nogą był w środku i wyciągnął do chłopaka rękę, w której trzymał wymiętoszony świstek. Zaskoczony Kris odebrał papierek, a gad zaraz potem wyszedł na korytarz i zamknął drzwi.
Kartka od góry do dołu zapisana była drobnym drukiem. Tekst pozbawiony akapitów i bez wyraźnego podziału zlewał się w nieczytelną całość. Keller wnioskował z tego, że pewnie naczelnik zakładu jest tak skurwysyńską sknerą, że żydzi nawet na papierze i przedmiotach biurowego użytku.
W oczy rzucały się przede wszystkim dwa słowa, które powtarzane niemal w co drugim zdaniu, brzmiały jak coś wspólnego. Tak, jakby te dwa słowa nie mogły bez siebie istnieć. Jednym z elementów tej specyficznej całości był „program”, drugim zaś mantra, do której Kris zdążył się już przyzwyczaić.
Resocjalizacja do niedawna nie była w słowniku młodego mężczyzny terminem powszechnego użytku ani przedmiotem rozważań. Obecnie musiał nie tylko zaznajomić się z tym procesem, ale także poddać się jego dyrektywom i zrozumieć błędy.
Czytając po raz wtóry przyniesioną przez klawisza informację, zrozumiał, że to przełom. Iskra nadziei, którą z czasem można wzniecić płomień pewności, że musi się udać. Tego potrzebował teraz najbardziej – sprzyjających okoliczności. Stracił najpierw przyjaciela, potem wolność i gdy już wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na życiowy niefart, los nagle zsyła mu łut szczęścia w postaci programu dla recydywistów.

Chętni do uczestnictwa w programie musieli otrzymać najpierw pisemną zgodę od naczelnika więzienia, a to nie było wcale łatwe, gdyż przekonanie tak zrzędliwego i nieufnego kutasa graniczyło z wysiłkiem równym pracy w kamieniołomach. Sknerowaty naczelnik czuł się za swoim biurkiem jak rekin finansjery na giełdzie. Rozstawiał wszystkich poddanych po kątach, a aresztantów traktował jak swoją własność, do której zresztą niejednokrotnie uzurpował sobie prawo.
Stojąc przed jego biurkiem Kris udawał kogoś kim nie był naprawdę. Starał się utrzymywać wyprostowane plecy, wyciągnął ręce z kieszeni, a włosy, które zwykle stroszył na sztorc, dziś delikatnie spoczywały przy skórze, zaczesane dokładnie na bok. Zaczesanie trochę kontrastowało z wygoloną po bokach głową, ale mimo to skazaniec wyglądał jakby już zaprosił na randkę pannę resocjalizację i sposobił się do zbliżenia.
Łysiejący naczelnik nie zwracał na niego żadnej uwagi. Siedział tylko za biurkiem, pochylony w kartotece i przyciskając nieomal kartki do nosa, szukał powodu, dla którego mógłby odmówić. W istocie nie potrzebował wcale powodów, żeby być na nie. Jako naczelnik mógł na coś przymknąć oko, albo zrobić z igły widły, byleby dopiąć swego. Bał się jednak, że wszędobylscy dziś kontrolerzy i kapusie lustrowaliby każdą z decyzji, po to, żeby go udupić. Wolał dmuchać na zimne. Wreszcie, po upływie nudnawych dwudziestu minut, zrzęda zaczął mówić:
– Na co ci ten program?
Kris był przygotowany na to pytanie i gdy nadszedł czas wyrecytował odpowiedź płynnie i dość wiarygodnie, jak mu się zdawało.
– Chciałbym zmienić swoje dotychczasowe postępowanie i zacząć życie jeszcze raz. Nie chcę być złym człowiekiem, zrozumiałem przez ten czas, że należy ludziom pomagać i dzielić z nimi to co najlepsze. Bardzo proszę, żeby pomógł mi pan się zmienić.
Choć wyraz twarzy naczelnika był śmiertelnie poważny, nie pozostawiał złudzeń, że nie dał nabrać się na tę bajeczkę.
– Wiesz ile razy słyszałem tu takie pierdolenie w bambus? – odrzekł po chwili mężczyzna za biurkiem. – Każdy z was pieprzy tę samą bujdę, a ja muszę tego słuchać. Jak mam być szczery, to cały ten program siedzi mi głęboko w dupie. Taka heca, żeby wykorzystać jakoś bezproduktywny odpad jak wy wszyscy. Państwo umywa ręce pozostawiając nam gówno i smród do ogarnięcia, a prawda jest taka, że bandzior powinien siedzieć w celi. Jesz i srasz, kiedy mam taki kaprys, bo to nie jest, do chuja, matczyny kurwidołek, tylko zakład karny.
Słuchał monologu w skupieniu. Nie pamiętał kiedy był ostatnio tak cierpliwy i spokojny. Łysy ma szczęście, że chroni go prawo, które jednocześnie pęta Krisa łańcuchami jak bestię. Każdy pojedynczy, nawet najbardziej błahy wyskok, mógłby skończyć się dla recydywisty przeniesieniem do innego zakładu, a to uniemożliwiało zupełnie wydostanie się zza krat. Tolerował więc wrednego kutafona i konsekwentnie nie dał po sobie poznać jakie ma zamiary.
– zdajesz sobie sprawę na czym polega praca wolontariusza w domu opieki? – pytał mężczyzna, a widząc, że skazaniec nie ma zielonego pojęcia, wytłumaczył. – Będziesz musiał podcierać tyłki staruszkom. Pielęgniarki zmuszą cię do czyszczenia basenów ze szczyn. Kiedy moja teściowa zachorowała robiła pod siebie z osiem razy na dzień. Żona nie nadążała zmieniać jej pieluch, a po tygodniu odstawiliśmy biedaczkę do domu starców. Przemyśl to sobie jeszcze raz i zastanów się czy ci to na pewno potrzebne.
– Podjąłem już decyzję, panie naczelniku – obstawał przy swoim Kris.
– Twoja decyzja nie ma tu żadnego znaczenia. Twój los spoczywa w moich rękach i powinieneś o tym pamiętać, nawet gdy będziesz poza celą, rozumiesz, śmieciu? – Łysol wlepił swój wzrok agresywnie w młodego chłopaka.
Keller pojął od razu co jest grane. Stary sukinsyn nie miał podstaw, aby postawić pieczątkę pod odmowną decyzją. Dlatego też prowokował więźnia, by ten w przypływie złości nawrzucał mu od najgorszych, dzięki czemu musiałby dać odpowiedź negatywną z racji niedostosowania kandydata. W taki sposób udupiłby cwaniaka i to w zgodzie z prawem, a przynajmniej bez rażącego łamania go.
– Pytałem cię o coś, łajzo. Chcesz mi coś powiedzieć?
– Pan tu rządzi, naczelniku – odparł absolutnie spokojnie tak, jakby akceptował ten fakt.

Tej nocy jak zwykle nie spał. Leżał na wznak, przykryty po szyję kocem i delektował się triumfem nad wymiarem sprawiedliwości. Zdołał przechytrzyć prostackiego naczelnika i do upragnionego nieba brakło już niewiele.
Ucieczka w pierwszym dniu, gdy konwój policjantów przewiezie skazańca – wolontariusza do domu opieki, nie wchodziła w grę. Najpierw należało zdobyć zaufanie personelu ośrodka, który z pewnością będzie miał oko na chętnego do pracy pomocnika. Nie wierzył także w swobodę, którą mu ofiarowano. Może i sprawiedliwość w tym kraju nie raz została upokorzona, a policjant nadal kojarzył się z nieudolnym zomowcem, któremu, gdy odebrać tarczę i pałkę, zrobi się mniejszy niż orzełek na guzikach munduru, jednak trudno było uznać całą służbę więziennictwa za tak absurdalnie naiwny twór. Podejrzewał, że nawet taka kutwa jak naczelnik Potocki wyznaczy kilka osób, dorabiających jako śledczy – donosiciele, byleby tylko nie pozwolić żadnemu szczurowi uciec z okrętu.
Czasem, kiedy człowiek zbyt bardzo czymś się podekscytuje, może przeżyć srogi zawód. Może okazać się, że po przekroczeniu niezliczonej liczby murów, przebyciu wielu kilometrów dróg, na końcu czai się rozczarowanie. Obawiał się, że ucieczka nic w nim nie zmieni i trafi z deszczu pod rynnę. Przecież nie miał żadnej gwarancji, że wolność jest lekarstwem na jego bolączki. Czy, gdyby tak było, trafiłby tutaj?
Niepokój znowu opanował jego umysł. Chciał uciekać, ale nie miał dokąd.

***
„Dom Pomocy Społecznej” – tak głosił biały napis na purpurowym tle tablicy. Czteropiętrowy budynek prezentował się całkiem niebrzydko na tle małego zagajnika. Położony trochę jakby na uboczu cywilizacji, tętnił swoim własnym rytmem, niespiesznie w takt spokojnego pulsu mieszkańców.
Z zewnątrz sprawiał wrażenie przytulnej kliniki, gdzie przystojni lekarze zagadują towarzysko pacjentów, umilając im wolniutko płynący czas, a śnieżnobiały pielęgniarski personel krząta się tu i z powrotem, dbając o wszystkich jak o najbliższą rodzinę. Miłość, radość i ofiarność aż do końca.
Przyglądał się teraz temu miejscu i choć nigdy nie odwiedził podobnej instytucji, wiedział, że utopijne wyobrażenie nie znajdzie potwierdzenia w świecie realnym. Jako ponad dwudziestoletni mężczyzna nie miał wątpliwości co do swoich rozważań. Cukierkowa sceneria przekształcała efekt pierwszego wrażenia in plus, ale nie mogła nagiąć rzeczywistości. Oczywiście zawsze znajdzie się rzeszę naiwniaków, którym będzie można wmówić wszystko i we wszystko uwierzą, jednak prędzej czy później prawda musi ujrzeć światło dzienne, choćby nie wiadomo jak wielu ludzi udawało, że wszystko gra.
Rozpatrywał wszystkie fakty, ponieważ koniecznie musiał poznać to miejsce takim, jakie ono było. Jeśli miałeś przejść pomostem, który prowadził na drugi brzeg, należało zachować szczególną ostrożność i nie pozwolić się zaskoczyć. Mały błąd uruchamiał automatycznie lawinę problemów. Człowiek nadzorujący ten teren posiadał wystarczająco dużą wiedzę na temat przybysza, więc wyciąganie wniosków z obserwacji nie stanowiło trudności. Bez wątpienia otrzymał kartotekę skazanego do wglądu, nie wykluczone, że pokusił się także o zdobycie opinii psychologa. Kris był świadom, że potencjalny wróg ma nad nim przewagę, jednak wcale go to nie martwiło. Przecież już raz załatwił cwaniaka, który miał go na starcie w garści jak małego wróbla. Mimo to pozostał niezłomny i w tej bitwie zwyciężył. Teraz miało być podobnie.
W oczekiwaniu na „komitet powitalny” Keller stał tuż przed wejściem i oczyma wyobraźni malował portret swojego następnego wroga. Wyobrażał go sobie jako tłustego wieprza, wciśniętego w wykrochmalony garnitur, z brzuszyskiem tak opasłym, że potrzebował pomocy przy szukaniu fiuta, żeby się odlać. Przyjdzie mu zmierzyć się z kolejną spośród urzędniczych hien, trzymającą się ściśle regulaminów i sztywnych proceduralnych ram, których Kris tak bardzo nienawidził, iż na samą myśl przygryzał boleśnie wargi, jakby miało to odgonić złość. Instynkt podpowiadał mu, że trafi na wyjątkowo wrednego skurwysyna.
Jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast skurwysyńskiego monstrum, na zewnątrz wyszła elegancka kobieta. Z początku pomyślał, że to pewnie sekretarka usługująca swojemu panu, albo jakaś pozorantka wydelegowana tu specjalnie w imieniu przełożonego. Szybko jednak okazało się, że to właśnie elegantka jest tym, na kogo czeka.
– Irena Zawadzka, dyrektor ośrodka, witam – oznajmiła chłodno kobieta, która z bliska wyglądała całkiem interesująco, choć do najmłodszych nie należała.
Szczupła blondynka z dość wyrazistym makijażem przywodziła na myśl pewną aktorkę, której nazwiska nie mógł teraz skojarzyć. Nie była zbyt wysoka, choć nie można było też powiedzieć, że wyglądała na filigranową. Nosiła beżowy kostium składający się ze spódniczki do kolan oraz modnej garsonki z ozdobną broszką, w kształcie różyczki, która mogła mieć w jej przypadku symboliczne znaczenie, a dokładniej rzecz ujmując przestrogę: „nie dotykaj mnie, bo się skaleczysz!”.
Atrakcyjna pani kierownik odprawiła szybko konwojentów, asystujących Kellerowi, zaś samego zainteresowanego poprowadziła wprost do środka. Przebywanie na świeżym powietrzu bez towarzystwa umundurowanych nianiek, wyzwalało w skazanym poczucie wolności. Zapach lekko szumiącego wiatru był wonią niezależności, ale jeszcze nie oswobodzenia.
W momencie, gdy ponure widziadło wyobraźni uformowało się w postać pociągającej kobiety, doświadczył ulgi. Spadło z niego napięcie i nawet zmalał poziom agresji, co następowało zazwyczaj tuż po stosunku seksualnym lub, gdy spuścił komuś łomot. Na usta cisnął się nawet szyderczy uśmiech zwycięzcy, który może napawać się klęską przegranego, jednakże chwilowa radość minęła, kiedy dotarło doń, że paradoksalnie to kobieta jest największym zagrożeniem dla mężczyzny, pragnącego wolności.
Kobieta mogła mocniej kochać i jeszcze mocniej nienawidzić. Była w stanie znieść wielki ból i równie zaciekle zadawać cierpienie. Mogła budować i rujnować, bronić lub zdobywać, dawać życie i zapewniać ciepło albo chłodno zadawać śmierć delikatną dłonią z pomalowanymi paznokciami. Mężczyźni – nie licząc psychopatów – byli znacznie bardziej przewidywalni, żeby nie powiedzieć kryształowi.
Kiedy niewieście ziarno zostało zasiane w ziemi, po której stąpał potomek Adama, należało mieć się na baczności. Podpadając pannie, wystawiałeś łeb z ukrycia podczas najgorszej strzelaniny w historii. Równie dobrze mogłeś pomaszerować na front wojenny z otwieraczem do konserw zamiast karabinu. Jeśli zaś uległeś czarowi swojej oblubienicy, przepadałeś powoli, jak kamień rzucony w wodę. Te skrajności najczęściej doprowadzały do tragedii.

Gabinet, gdzie urzędowała kierowniczka, usytuowany był na najwyższym z pięter. Pomieszczenie nie było wcale wielkie, ale dzięki zmyślnemu zagospodarowaniu przestrzeni, wydawało się całkiem obszerne. Wychodzące na główny plac przed ośrodkiem okna, ukazywały opustoszałą drogę z domkami jednorodzinnymi, poustawianymi w równych odstępach niczym różnokolorowe klocki rozmieszczone na planszy do gry.
Tuż przy bramie prowadzącej na teren mignęła przez chwilę jakaś postać, która momentalnie skryła się za porośniętym winoroślą płotem. Mógł to być równie dobrze spacerujący przechodzień, ale instynkt osadzonego podpowiadał, że najprawdopodobniej naczelnik Potocki zorganizował sobie drugą parę oczu. Znaczyło to, że kutwa traktował go poważnie, a to bardzo schlebiało młodemu kryminaliście.
– Ufam iż jest tu pan z własnej, nieprzymuszonej woli. –Wyrwał go z zamyślenia głos blond ślicznotki, siedzącej za biurkiem.
– Postanowiłem zrobić coś dla innych, pora dorosnąć – zwierzył się raczej mało wiarygodnie, co bardziej przypominało żart niż poważną deklarację.
– I w więzieniu to do pana dotarło? – ironizowała kierownik Zawadzka, dając do zrozumienia iż nie jest łatwowierną idiotką. – Gdzie są pana rodzice?
To pytanie zbiło go trochę z tropu, Wietrzył w nim jakiś podstęp, niemniej jednak, aby nie wzbudzać podejrzeń, odpowiedział:
– Na cmentarzu. Dokładnie na komunalnym w Warszawie.
– Dawno temu umarli? – dociekała niezłomna urzędniczka.
– Wystarczająco dawno.
– Panie Keller, budując wokół siebie mur, nie można stać się dojrzalszym – stwierdziła kobieta, trochę po to, żeby ośmieszyć sztuczną deklarację, jak również, aby sprowokować do otwartej konwersacji. – Ma pan problem z wyrażaniem uczuć.
– Zwłaszcza wtedy, gdy nic nie czuję.
– Dużo pan przeszedł jak na tak młodą osobę.
– Zaczynam się martwić czy przypadkiem nie trafiłem pod zły adres. Sporo pani o mnie wie jak na osobę niezwiązaną z wymiarem sprawiedliwości.
– To można wyczytać z kartoteki – wytłumaczyła Zawadzka. – Interesuję mnie raczej coś czego tam nie znajdę. Proszę mnie uważnie posłuchać. – Spojrzała w oczy rozmówcy tak, jakby chciała dotrzeć do zdrowego rozsądku. – Chcę, żebyśmy dobrze się zrozumieli. Nie jest tu pan ani za karę ani w nagrodę. Ludzie, którymi się opiekujemy są najzwyklejszymi istotami, Takimi jak ja i o dziwo pan także. Jednym zapewniamy atrakcyjne życie na starość, aby byli zdolni przeżywać radość i korzystać z przyjemności, a innym… No cóż… – w tym momencie zatrzymała się jakby szukając jakiejś wymijającej odpowiedzi, po czym niechętnie kontynuowała: – Innym pozwalamy godnie dotrwać do śmierci. Niezależnie od okoliczności służymy pomocą wszystkim, dlatego też chciałabym, aby miał pan świadomość wyjątkowości tegoż miejsca. Często towarzyszymy naszym podopiecznym w ostatnich chwilach życia. Rozumie pan co chcę powiedzieć?
Rozumiał.
Powabna pani dyrektor próbowała uzmysłowić mu, że śmierć w tym konkretnym miejscu miała status częstego gościa. Wraz z nią wszechobecne były także cierpienie, ból, agonia, rozpacz, smutek oraz krew i łzy. Nie była to groźba, a zwyczajne ostrzeżenie dla młodego chłopaka, który doznał już przecież tyle przykrości.
Widząc, że rozmówczyni czeka na potwierdzenie, odparł:
– Wszystko jest lepsze od gnicia w celi.

Noc nadeszła szybciej niż zwykle. Zaraz po kolacji umył się i ogolił.
Na ułamek sekundy utkwił wzrok w swoim odbiciu. Zmizerniał przez ostatni miesiąc. Najpierw przeleżał w szpitalnym łóżku czas do rozprawy, aż wreszcie, gdy obrzęk mózgu ustąpił, przewieziono go na salę sądową, a stamtąd trafił prosto za kraty. Nic więc dziwnego, że ubyło mu od zmartwień parę kilogramów, a czarne do tej pory włosy zaczęły przebijać gdzieniegdzie pojedynczymi śladami siwizny, choć miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Twarz lekko przybladła, nabrała jakby cudzego wyrazu, a oczom brakło nonszalanckiego blasku młodzieńczej zadziorności. Patrzył na to wszystko i czuł, że się zmienia.
Leżąc tradycyjnie na wznak, analizował szczegóły minionego dnia. Nie zdążył obejrzeć całego ośrodka, gdyż pielęgniarki kazały mu siedzieć cały dzień w dyżurce i segregować pudełka z lekarstwami, a było ich tak dużo, że jedna część pomieszczenia wygospodarowana na medykamenty wyglądała jak apteczny kramik. Do tego dochodziły półki z buteleczkami o przeróżnej zawartości, bandaże i waciki, termometry, mnóstwo szklanych menzurek oraz skrzyneczka z dokładnie zabezpieczonymi strzykawkami.
Pojawiały się wątpliwości, czy dobrze postąpił wkraczając między ludzi, którzy odchodzili niemal na zawołanie. Widział zejście swojego najlepszego przyjaciela, a uprzednio, nim do tego doszło, przeżył wstrząs, który unieruchomił go na kilka sekund. Tylko dlaczego zawiesił wzrok na ściennym zegarze? Widział tarczę cyfrową i nieruchome wskazówki nawet teraz.
„A co jeśli tak będzie zawsze? – pytał w myślach sam siebie. – Czułem się strasznie. Prawie nie mogłem chodzić. Zibiego zabił ten cholerny samochód, bo mnie coś unieruchomiło i nie byłem w stanie mu pomóc”.
Stał na tym samym chodniku, tuż przy sklepie i przyglądał się martwemu koledze, który leżał samotnie na asfaltowej ulicy. Z kieszeni powypadały mu zrabowane batony i puszka pepsi – jedyne rzeczy, jakie zabrał ze sobą w ostatnią podróż.
Może ten obrazek był przestrogą. Jakaś podświadoma część umysłu przekazywała komunikat alarmowy „stój”. Czy to znaczyło, że nie należy w ogóle iść, czy wystarczyło zmienić kierunek? Został na miejscu i co? Doprowadziło go to do celi i to być może na trzy lata.
„Powinienem uciec. Zostawić Zibiego tak, jak umarł i oddalić się w stronę którejś z bocznych uliczek. Nie pomogłem mu kiedy był czas, więc tym bardziej nic bym już nie zrobił zostając”.
Powieki zaczynały robić się ciężkie, a to nieuchronnie zwiastowało sen. Sen, który przynosił odpoczynek zmizerniałemu ciału, ale nie duszy, a tym bardziej nie był zbawienny dla umysłu.

***
Poranek w Domu Pomocy Społecznej wyglądał zawsze tak samo. Regularne pielgrzymki na parter, zmierzające wprost na stołówkę. Pora śniadaniowa była jakby kulminacyjnym momentem dobowego cyklu dnia. Nie chodziło tylko o zaspokojenie głodu i dostarczenie organizmowi niezbędnych do funkcjonowania składników odżywczych. Była to także dobra okazja, aby usiąść przy wspólnym stole i pogawędzić o pogodzie, pochwalić się marzeniami sennymi z minionej nocy, ponarzekać na lokatora za ścianą, który do późnych godzin nocnych oglądał telewizję albo najzwyczajniej zwierzyć się z bolączek, wynikających z wieku bądź trybu, życia jaki się prowadziło. Posiłki we wspólnym gronie urozmaicały rutynę codzienności, a samotnikom pozwalały – albo i nie – poczuć choć odrobinę przyjemności obcowania z drugim człowiekiem.
Gdy większość mieszkańców siedziała na stołówce, a tylko nieliczni z racji słabego stanu zdrowia albo złego samopoczucia jedli w swoich pokojach, Keller przemierzał opustoszały hol, w poszukiwaniu drzwi do łaźni, którą miał wysprzątać.
Uderzający był specyficzny zapach tegoż segmentu, choć jak się później przekonał nie tylko tego. Każdy zakamarek budynku o tej porze pachniał niemal tak samo. Wymieszane ze sobą woń ciepłego posiłku oraz smród kału, dobywający się z wiecznie niedomkniętych toalet, powodowały ścisk w żołądku i naturalne uczucie odrazy. Nie był pewien czy to normalny, a może należałoby użyć słowa „tradycyjny” stan, że po całym korytarzu roznosił się fetor gówna, podczas gdy zbyt schorowani staruszkowie pałaszowali śniadanie w swoich pokojach, co ciekawe przy otwartych drzwiach. Ktoś powiedziałby, że skoro jedzą, to jakie to ma znaczenie? Przecież jeśli tak im to przeszkadzało, mogliby sami zamknąć te cholerne drzwi. Mogliby, gdyby tylko mieli tyle sił.
W jednym pokoiku, który był mniejszy od jego celi, pewna starowinka usiłowała sypać cukier do herbaty. Wykrzywiona dłoń, pokryta wątrobowymi plamami drżała tak intensywnie, że nim łyżeczka dotarła nad szklankę z gorącą wodą, połowa drobnych kryształków leżała już na ceracie w kratę.
Kris przyglądał się tym zmaganiom przez otwarte na oścież drzwi, ale ani przez ułamek sekundy nie przeszła mu przez głowę myśl o zaoferowaniu swojej pomocy. Poszedł dalej. Minął kilka kolejnych pokoików, które były zamknięte i zajrzał do pomieszczenia z siódmym numerkiem na tabliczce.
To lokum także należało do starszej kobiety. Leżała ona w łóżku, pogrążona we śnie, a na stoliku obok stygła miska z kaszką oraz szklanka herbaty. Osoby roznoszące posiłki, pomyślały zapewne iż odpowiadają za catering, natomiast budzenie „klienta” nie należało do ich kompetencji, w związku z czym wolały nie przekraczać własnych uprawnień.
Kiedy wczoraj widział się w lustrze i doszedł do wniosku, iż wygląda jak wrak człowieka, nie miał zielonego pojęcia o istnieniu tejże kobiety. Obecnie widział osobę, z której witalność ulatywała w zastraszającym tempie. Pomyślał, że gdyby nie unosząca się lekko kołdra wraz z każdym oddechem staruszki, uznałby ją za martwą. Rysy twarzy nie wyrażały już życia ani odrobinę. Pomyślał także o swojej babci, z którą się nie pożegnał. Zastanawiało go czy wyglądała równie śmiertelnie jak pani, której się przyglądał.
Dobiegł go niewyraźny odgłos spadającego naczynia. Najpewniej metalowej miski. Zaraz potem z jednego pokoju, do którego Kris nie zdołał jeszcze dojść, wybiegła wściekła pielęgniarka z wielką plamą po kaszce, zajmującą objętościowo znaczną część białego uniformu. Nerwuska przeszła stanowczo obok chłopaka, mamrocząc cały czas coś pod nosem. Z niewyraźnego monologu pomstowania Kris wychwycił tylko jedno słowo: „skurwiel”.
Podszedł bliżej drzwi, przez które praktycznie katapultowała się wkurwiona kobieta. Nie miał zamiaru zaglądać do środka, ani tym bardziej ryzykować wejściem. Interesował go tylko numer na drzwiach. Dwie jedynki obok siebie, jedna przy drugiej – tyle mu wystarczyło jako ostrzeżenie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Quentin · dnia 26.07.2012 09:25 · Czytań: 669 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 6
Komentarze
zajacanka dnia 29.07.2012 18:52 Ocena: Bardzo dobre
lubiący się ponapierdalać dla rozrywki. - nie lubię wulgaryzmów w treści. W dialogach są ok.

Czasem wpadali z jednego gówna w kolejne i brodzili w odmętach łajna dopóki sytuacja nie była całkowicie przejebana, a gdy nadszedł czas, ulatniali się jak gówniana kamfora. Raz byli na wozie, innym razem pod. Ot, proza gównianego życia. - wulgaryzmy I powtórzenia.

Czasem człowieka nachodzi pewien rodzaj doznania. Pewien metafizyczny wstrząs, który pustoszy cały światopogląd, by poskładać go na nowo. - coś tu nie gra.

- zdajesz sobie sprawę – brak wielkiej litery

Stary sukinsyn nie miał podstaw, aby postawić pieczątkę pod odmowną decyzją. - aby NIE postawić piecząTKI, brak podwójnego zaprzeczenia :)


Czasem, kiedy człowiek zbyt bardzo czymś – za bardzo lub samo zbyt

składający się ze spódniczki do kolan oraz modnej garsonki z ozdobną broszką – garsonka to góra z dołem, więc jak już było o spódniczce, to sugeruję żakiet, marynarkę wykorzystać :)

Kobieta mogła mocniej kochać i jeszcze mocniej nienawidzić. Była w stanie znieść wielki ból i równie zaciekle zadawać cierpienie. Mogła budować i rujnować, bronić lub zdobywać, dawać życie i zapewniać ciepło albo chłodno zadawać śmierć delikatną dłonią z pomalowanymi paznokciami. - a to mi się bardzo podoba:)

Interesuję mnie - interesuje

Przecież jeśli tak im to przeszkadzało, mogliby sami zamknąć te cholerne drzwi – tu brak trybu przypuszczającego

Nieźle Quentin. Czyta się całkiem dobrze. Spokojnie prowadzisz narrację, choć nie brak momentów ”przyspieszenia” emocji. Czekam na cd:) Jest naprawdę ciekawe. Dobrze oddajesz emocje bohatera, język przyzwoity (poza wulgaryzmami, ale już wiesz, ze ich nie lubię), ciekawa sceneria, może wyjść coś całkiem przyzwoitego z tego opowiadania. Dawaj dalej :)

Pozdrawiam serdecznie:)
Quentin dnia 30.07.2012 10:35
Witam.
Dzięki za sugestie, później zastanowię się na spokojnie.
Z tą spódniczką, garsonką itd. wiedziałem, że coś jest nie tak;)
Jednak lepiej nie pisać o rzeczach, o których ma się nikłe pojęcie.
Cieszę się, że przypadło do gustu i jeszcze raz dzięki za odwiedziny.
Pozdrawiam.
MimiBasia dnia 07.08.2012 13:57
Plusy:
- przyciągnął mnie tytuł,
- styl (czyta się bardzo przyjemnie),
- za cytat: „Trzeba płakać nad ludźmi przy urodzeniu, nie przy śmierci” Monteskiusz,
- mój ulubiony fragment: „– Wiesz ile razy słyszałem tu takie pierdolenie w bambus? – odrzekł po chwili mężczyzna za biurkiem. – Każdy z was pieprzy tę samą bujdę, a ja muszę tego słuchać. Jak mam być szczery, to cały ten program siedzi mi głęboko w dupie. Taka heca, żeby wykorzystać jakoś bezproduktywny odpad jak wy wszyscy. Państwo umywa ręce pozostawiając nam gówno i smród do ogarnięcia, a prawda jest taka, że bandzior powinien siedzieć w celi. Jesz i srasz, kiedy mam taki kaprys, bo to nie jest, do chuja, matczyny kurwidołek, tylko zakład karny.”.

Minusy:
- drobne błędy (brakujące przecinki, powtórzenia, literówki),
- „Czasem wpadali z jednego gówna w kolejne i brodzili w odmętach łajna dopóki sytuacja nie była całkowicie przejebana, a gdy nadszedł czas, ulatniali się jak gówniana kamfora. Raz byli na wozie, innym razem pod. Ot, proza gównianego życia.” - Przytłaczająca jest ta ilość gówna. :p
- „Nosiła beżowy kostium składający się ze spódniczki do kolan oraz modnej garsonki” - albo garsonka, albo spódniczka z jakimś tam żakietem.
Quentin dnia 07.08.2012 21:01
Tak, wiem;)
Damska garderoba jest dość specyficznym zagadnieniem, z którym sobie akurat w tym przypadku nie poradziłem. Wyciągnę wnioski na przyszłość:)

Widzę, że lubisz dosadny język. To dobrze, bo u mnie go raczej nie zabraknie;)

Pozdrawiam.
aga63 dnia 15.07.2013 23:01 Ocena: Bardzo dobre
Bardzo ciekawe :) Poza drobnymi potknięciami, które wymieniła zajacanka, naprawdę mi się podoba i aż chce się czytać kontynuację :) Ale to:

Cytat:
Kiedy nie­wie­ście ziar­no zo­sta­ło za­sia­ne w ziemi, po któ­rej stą­pał po­to­mek Adama, na­le­ża­ło mieć się na bacz­no­ści.


No bez przesady ;)

Pozdrawiam :)
Quentin dnia 15.07.2013 23:09
No jak bez przesady? ;) Samo życie.
Dawno nie zaglądałem do tego tekstu. Zresztą w ogóle nie zaglądam do tekstów, które już napisałem. Czasem ciekawie jest sobie przypomnieć o dawnych czasach.

Dzięki za wizytę
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty