Nie śpię już trzecią dobę. Momentami wydaje mi się, że nie jestem sam w tej obskurnej klitce na poddaszu. Raz na jakiś czas, kątem oka, dostrzegam przefruwający po ścianie cień. Zawsze ma ten sam kształt, coś jakby zakapturzony jegomość powracający po latach do miejsca gdzie chaotycznie odebrał sobie ostatni strzęp życia. Jedyne co miał sobie do odebrania. Od sąsiadki z parteru dowiedziałem się, że mieszkanko, które zajmuję przed czternastoma laty zaadoptował ze strychu jakiś małomówny samotnik w średnim wieku. Mieszkał tu trzy lata, po czym bez słowa czmychnął w "angielskim" stylu. Zaraz po nim, na krótko, wprowadziło się tu młode małżeństwo świeżo po wydaniu na świat pierworodnego potomka. Kilka awantur później im też najwidoczniej znudziła się ta okolica. Podobno wrócili do jej rodziców. Z resztą jakie to wszystko ma znaczenie ? Dlaczego to właśnie mnie miałby przypaść w udziale wątpliwy zaszczyt opisania perypetii lokalowych mych czcigodnych poprzedników ? Faktem jest, że każdy lokator mego "przybytku" nie przebywał w nim dłużej niż to było konieczne. Ciekawe, czy zawsze było tu tak obleśnie, czy tylko na okoliczność mojego członkostwa w klubie "krętych ścieżek" ten Łaskawiec przede mną postanowił oswobodzić aranżacyjne demony bezlitośnie okupujące jego trzewia od czasów zmysłowości mlecznego wąsa. Zaraz, ciągle tylko ja i ja, nic o towarzyszu ze ściany. Przez ostatnie miesiące zdążyłem się z nim nawet zaprzyjaźnić. Poważnie ! Co prawda jeszcze nie udało mi się go przekonać do plusów psychoaktywnej rekreacji... Choć gdyby odciążył kolegę z kilku(nastu) gramów za pewne przez kilka dni nie miałbym okazji na repetowanie tej jakże kuszącej propozycji. Nazwałem go "Cień". Spokojnie, wiem, że to mało odkrywczy pseudonim, ale po ostatnim cugu nie przyszło mi do głowy nic właściwszego. Oczywiście, mógłbym wołać na niego "Zakapturzony Opacie Świątyni Chińskiego Znaku Równowagi", ale w tym wypadku lepsze byłoby wrogiem dobrego. Przyzwyczaiłem się do "Cienia" na tyle, że wszelkie ulepszenia nie przeszłyby przez kapryśną bramkę przećpanej tolerancji na zmiany. Tak więc leżę na wyliniałym dywaniku pod ławą obserwując ostatnie promienie słońca leniwie osiadające tuż obok dogorywającej paproci. Obrazek na swój sposób epicki. Do tego stopnia, że z boku byłby dla mnie dość zabawny. Na całe szczęście dysponuję jedynie perspektywą od środka i w obecnym stanie nie jestem w stanie, kurwa, nawet płakać nad sobą. Nie mówiąc już o sięgnięciu po któryś z większych petów zagaszonych na komodzie. I pomyśleć, że jeszcze tak niedawno nad schludnym łóżkiem tej obrzyganej kukiełki wisiało zdjęcie Hendrixa. Wtedy widziałem w nim idola dumnie stojącego na piedestale świątyni jaka zrodziła się we mnie pod wpływem etosu jego "dokonań". Po ostatnich doświadczeniach nazwałbym go raczej kolegą po fachu. Jimmy, bardzo mi przykro, ale spadłeś z piedestału! Panta Rhei, jak powiedział budzik do zegarka. Właśnie, ciekawe co powiedziałby teraz mój wierny rozrusznik? "Urodziliśmy się osobno, aby umrzeć razem"? Sam jestem zdziwiony, że przy tak bogatym w dalekie podróże do wnętrza siebie stylu, nazwijmy to, życia... Romantyczne niegdyś serce na spółkę z elektronicznym wspomagaczem niezawodnie służy swemu właścicielowi. Choć po głębszym zastanowieniu, to raczej ono jest tu użytkownikiem. Cóż, to raczej jego widzimisię, aniżeli moje jest w stanie wyłączyć naszą dwójkę. W zasadzie trójkę, piątkę, jedenastkę i tak aż nie skończy się lista człowieczych organów jakie mi jeszcze pozostały. Mowa oczywiście o wewnętrznej woli, nie zaś perfidnym wstrzyknięciu sobie powietrza, bądź skosztowaniu tak modnej niegdyś w Europie porcji zbawiennego cyjanku. Serce Ty moje ! To ja tutaj mam dłonie wrednie trzęsące się na samą myśl o tak miażdżącej przewadze. Jednak na dobrą sprawę trzęsły mi się na długo przed powstaniem tej myśli. A co do Myśli, to coraz częściej Myślę o samobójstwie. Myślę o chwilach wolności pomiędzy oknem, a chodnikiem. Pamiętam jak w młodości stojąc w oknie snułem projekcje pustki mojego pokoju na kilka sekund po skoku. Wyobrażałem sobie wtedy matkę krzątającą się po przedpokoju w błogiej nieświadomości i moment gdy dociera do niej to co właśnie się stało. Dociera do niej, że dziecko za które oddałaby życie, które stworzyła i w bólach wydała na świat właśnie leży roztrzaskane pod oknem domu do którego ani dziś, ani już nigdy nie będzie mogła wrócić. Jezu, nawet dziś gdy już praktycznie nic poza obstrukcją nie daje mi rady, robi mi się niedobrze na samą Myśl o tym. To chore!
Matka nie powinna chować dziecka...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Tyler · dnia 30.07.2012 09:05 · Czytań: 671 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: