Skórzana kanapa idealnie przylega do ciała, tak jakby była jego nieodzowną częścią. Czuję jej relaksujący chłód i zapach nowości roznoszący się w powietrzu. Czekoladowy kolor błyszczy nienaruszony, z nieświadomością, że nie minie nawet rok, jak straci, z pozoru zahibernowany urok świeżości. Leżąc ze splątanymi dłońmi na brzuchu, otoczony tuzinem, wypchanych pierzem, różnobarwnych poduszek utkanych z jedwabiu, podpierając głowę na jednej z nich, prowadzę z niedawno otynkowanym sufitem wzrokowy dialog. On przyjmuje fikcyjną postać uważnie słuchającego mędrca wschodu, a ja jego rozhisteryzowanego ucznia, którego chcąc nie chcąc musi wysłuchiwać, w bezsilności nie mogąc zatkać uszu, albo wprost rzucić mi krótkiego - stul się. Wspominam wszystkie chwile w życiu, jakie udało mi się spamiętać, włączam je jedna po drugiej niczym biograficzny film na odtwarzaczu DVD. Staram się, jak najbardziej precyzyjnie skalkulować, ile razy w swojej egzystencji byłem naprawdę sobą, a ile jedynie na pokaz. Ile tak naprawdę razy żyłem tzw. “ pełnią życia” i czułem smak niewymuszonej sztucznie radości, wykrzykując znajome hasło „Carpe diem!”. Zaczynając od swoich pierwszych raczkujących kroków, młodzieńczych rozterek, a kończąc na niedawnych wydarzeniach z ostatnich kilku wieków. Odtwarzam wszystkie grzechy, które niszczyły moje ofiary, niczym wirusy układ immunologiczny, nie zawsze zgodnie z ich świadomością oraz te momenty euforii, kiedy ciągnąłem ich za sobą do wrót nieskończonego cierpienia. Ich jęki niedoli, popłakiwania do Boga Ojca, żałosne modlitwy, sprawiały, że czułem jeszcze większą satysfakcję, a mój szyderczy śmiech był bardziej poniżający i triumfujący niż zwykle. Tak, byłem ich głosem, katem, który kneblował głos sumienia i kazał skakać. Przewijam je bez końca, jak starą kasetę magnetofonową z odcinkami “Mody na Sukces”, powoli obcinając taśmę tym kasetom, którym już dawno obciąć powinienem. A on, śnieżnobiały biedaczek, bez możności wyboru, odbiera fale moich myśli. Tak… jestem jego oprawcą.
Wiatrak fałszuje jakąś melodię, zagłuszając z pozoru nieugiętą ciszę, tnąc powietrze niczym Freddy Kruger swoje ofiary we śnie. I tak jak cierpienie śniących, nie ruszało sumienia Freddy‘ego (dawało mu to jedynie mocne odczucie ekscytacji, jak każdemu niedorozwiniętemu psychopacie - jedna z cech, która nas łączyła), tak i wiatrak w całkowitej ignorancji, szatkował tlen z jego pobratymcami niczym warzywa na sałatkę “Cesar“. Widzę ten wyimaginowany akt mordu, ale nawet to nie wyciąga mnie ze stanu skupienia. Jedynie dodaje do mojego kanonu myśli, koncept przemienia się w ów wiatrak i tak jak on, pieprząc otaczający świat i chęć jego zniszczenia, stać się w syzyfowej pracy kilerem powietrza. Upajałbym się tą chwilą, zamieniając w mordercze zwierzę, będąc echem psychopatycznego śmiechu Krugera.
Poruszam lekko palcami dłoni, uderzając opuszkami o skórę sofy, utrzymując krążenie i stwarzając pozory, iż mogę być po prostu zamyślonym filozofem. Chociaż daleko mi do Kartezjusza czy Cycerona. Przełykam niezgrabnie ślinę, która z łaski, spada przez przełyk do żołądka. Spierzchnięte usta odruchowo obgryzam w dalej toczącym się zamyśleniu, powoli zaczynam czuć smak własnej krwi, która w swojej gęstości, przechwala się glukozą, zostawiając jej odczucie na języku. Podnoszę się lekko i lewą ręką sięgam na pobliski stolik do kawy, by szklanką wody, choć trochę ulżyć wysuszonemu gardłu i przerwać tę monotonię bezczynnego leżenia i czekania, aż usłyszę charakterystyczne dla wszystkich osobników tego gatunku zdanie:”A teraz powiedź, co Cię do mnie sprowadza”. Biorąc skromny łyk napitku, kieruję swój wzrok na skórzany, brązowy fotel stojący równolegle do mnie. Poczciwy starzec, gdzieś przed pięćdziesiątką, o poważnej, kwadratowej twarzy, ze świeżym zarostem i, o dziwo, dopiero początkową fazą zmarszczek, wyglądający niczym nasz poczciwy Ojciec Bóg, oddalony ode mnie o jakiś metr, siedzi niewzruszony, ubrany w wytartą biegiem czasu, szarą, bawełnianą marynarkę w zestawie z dopasowanymi spodniami, spod których widać czarne, sprane już skarpetki. Pewny siebie, symbol erudycji, szoruje prawą ręką, niezbyt markowym, dość „wypieszczonym” już ołówkiem po notesie typu A4. Okulary przylegające do potężnego nosa, wzbudzają w kontakcie interpersonalnym poczucie szacunku. Lewą dłonią muska potężny siwy włos w aspekcie głębokiej refleksji. Szaro-niebieskie oczy, z których bije blask wrodzonej inteligencji, nawet raz nie zmieniły punktu obserwacji, jedynie cykliczne mrugnięcia podkreślają ich jakąkolwiek aktywność ruchową. Wbija wzrok w kartkę, głaszcząc ją ołówkiem, z takim zawzięciem, jakby była jego papierową wersją Demi More, z którą odbywa właśnie grę wstępną, z przyklejonym na czole, wyimaginowanym szyldem z napisem „Nie przeszkadzać”. Nawet nie domyśla się o bitwie, która toczy się w mojej kinematografii duszy, a może po prostu domyśla, tylko tego nie okazuje. W końcu, Oni - jak raczę nazywać doktorków duszy i serca, mają to w sobie, że gdy na nich spojrzysz, wydaje Ci się, jakby z ich mowy ciała wydobywał się krzyk, w stylu: „Hej debilu, nawet nie próbuj otwierać japy i tak wiem, co kotłuje się w Twojej popierdolonej głowie”. Tak… kocham ich za to. Patrząc na naszą „scenkę”, sądzę, że byłaby wyśnionym natchnieniem dla debiutującego malarza do przedstawienia na płótnie 90cmx60cm interpretacji wiersza Szymborskiej pt. „Rozmowa z kamieniem”.
Czekam utrzymując normalny oddech, aż nastanie przełomowa chwila. A nóż, skończy w końcu onanizować się z kartką notesu, by włączając licznik, rzec fałszywie łagodnym i zainteresowanym tonem:”No chłopcze, opowiedz mi jeszcze raz, wszystko powoli i od początku”
.Zegar ścienny z kukułką tyka swoim spokojnym rytmem, tak, jakby grał w jednej kapeli z wiatrakiem mordercą. Powoli tracąc cierpliwość, zaczynam krzątać się wzorkiem po gabinecie i bez najmniejszego zaskoczenia, nie odnajduję w nim nic, co wzbudziłoby najmniejszą krztę ciekawości, nawet u analfabety. Niczym niewyróżniający się laptop marki Toshiba, przy którym na mahoniowym biurku, ubarwionym na jasny kolor, leżą równolegle dwa, dotykowe telefony marki Samsung. Sprzęty te są cenną ozdobą dla stert dokumentów i jakiś medyczno-psychologicznych książek, przyłożonych pojemnikiem z ołówkami i innymi walającymi się na biurku akcesoriami papierniczymi. Prostopadle do sofy na której monotonnie spoczywam, widnieje monstrualny, tak jak biurko, mahoniowy regał, po brzegi wypełniony książkami, najczęściej z gatunku psychologii klinicznej, medycyny, filozofii wschodu, pedagogiki, teologii i innych szyfrów tego świata, co ciekawe, w oczy rzuca się również ogromny, złotawy tom Biblii, ustawiony na środkowej półce. Jakoś dziwnym trafem, ta publikacja usilnie kłuje mnie w oczy. Oczywiście, nie zabrakło również bibelotów, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Gdzieś w kącie stoi smukło-listna Sansewieria w porcelanowej, białej donicy, pełna kobiecej dumy, a zarazem symbol delikatności i spokoju. Skacząc oczami ze ściany do ściany napotykam multum oprawionych i pedantycznie równo powieszonych dyplomów i z dwa dziwne obrazy malowane akwarelą. Przeczesuję ręką swoje brązowe włosy, by choć nikłą aktywnością fizyczną odrzucić swoje myśli od chęci uśnięcia. Powoli moje ziemskie ciało zaczyna odczuwać dolegliwości zwykłych śmiertelników. Ból w okolicy lędźwi przez zależenie - czysta ekstaza. Do tego frytki, może mała cola. Zauważam, że staruszek w łasce odwraca w moją stronę głowę, jakby w końcu dostrzegł, że od jakiś dwudziestu minut, moje ziemskie ciało rozkłada się na sofie w jego gabinecie. Widzę, jak przeciera ręką siwe wąsy, czuję, że zaraz rzuci we mnie zlepkiem wyświechtanych słów. Nie mylę się, po sekundzie w moich uszach, rozpływa się jego głos.
- No chłopcze, zatem co sprowadza Cię do mnie? - zapytał staruszek.
- Monotonia - odpowiadam beznamiętnie.
- Ach… monotonia…
- Tak, monotonia - powtarzam
- Hm… dobrze, opowiedz mi o tej “monotonii”.
W duszy, o ile można to tak nazwać, zbiera się ochota, by wybuchnąć falą ironicznego śmiechu, czuję, jak na moim ziemskim ciele przechodzi dreszcz i gęsia skórka, jakieś wibracje, które każą mi się ujawnić. Nie jeszcze nie, jeszcze nie czas. Zmieniam lekko pozycję na sofie, by rozruszać mięśnie, chwytam najbliższa kiczowatą, fioletową poduszkę i podkładam ją sobie pod głowę. Biorę głęboki oddech, by zagrać przed swoim wiernym widzem (doktorkiem) rolę podenerwowanego, rozglądam się raz jeszcze po gabinecie, robiąc sztuczną pauzę i napięcie. Po czym kieruję wzrok na poczciwca, nadal, który wlepia ślepia w notes. - Chcesz usłyszeć, co mam ci do powiedzenia doktorku? W porządku, zaraz rozpocznie się zabawa… - mówiąc to w myślach, wyszczerzam zęby i zacieram ręce, niczym pospolity złodziejaszek. - Już, za krótką chwilę…
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
RattyAdalan · dnia 09.08.2012 08:16 · Czytań: 758 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 10
Inne artykuły tego autora: