Na pokruszonych płytkach starego miasta stał dziad. U stóp rozłożył stary futerał, jak to jest w zwyczaju ulicznych grajków. Stał i grał. Jego powykręcane reumatycznie palce całkiem sprawnie biegały po strunach, smyczek podrywał się spazmatycznie, ale lekko. Czasami po jego zgarbionych plecach przebiegał dreszcz wywołany zimnem, a może emocjami?
Kiedyś zapowiadał się na znakomitego wirtuoza. Zbierał liczne oklaski, koncertował, zakładał smokingi i fraki, lśniące obuwie w szpic.... Teraz okrywał się starą, ale praktyczną wojskową peleryną. Z naderwanej kieszeni wystawał cybuch fajki i podniszczona książka "Filozofia Kanta".
Przez jego głowę przebiegały różne myśli. Czasami na twarzy pojawiał się uśmiech, a czasem marszczył krzaczaste brwi, zagryzał wąsy. Jego długa broda zawijała się aż pod podbródek skrzypiec. Nie uważał, że źle skończył. Był zbyt buntowniczy, żeby poddać się panującym zasadom. Nie znosił płaszczenia się i komercji. Pamiętał do tej pory uniesione słowa dyrygenta Wielkiej Filharmonii Narodowej w Berlinie i własną dumną odpowiedź, która na zawsze zamknęła mu karierę wirtuoza.
"Panie, bez podpisania tego kontraktu skończysz pan jako dziad uliczny!" - pienił się dyrektor.
"Wolę dziadem pozostać i resztę życia spędzić na szukaniu chociaż jednej wrażliwej duszy, która słyszy muzykę, niż brać udział w farsie, jaką pan kreuje w pańskiej orkiestrze, panie Eisenbach". - zripostował skrzypek.
Po tych słowach wyszedł, nie trzasnąwszy nawet drzwiami, gdyż w gruncie rzeczy łagodnym był człowiekiem i dobrym. "Nie będę wyciorem dla uszu tych głuchych jak pień dygnitarzy", wspomniał zaciekle i nieświadomie z łagodnego andante przeszedł w furioso. Paru ludzi zatrzymało się zaskoczonych.
- Patrz, ale stary wywija!
- Trzeba było się uczyć na muzykanta, teraz byś po weselach chociaż pogrywał, nie pod latarnią!
Tłum zareagował śmiechem. Woliński skulił się w sobie, w oczach zaszkliły się łzy. Nie potrafił obronić się przed ludzkimi docinkami. Co niby miał im powiedzieć, że 40 lat temu biesiadował z Maksymiukiem przy jednym stole, Penderecki pisał wariacje na temat jego nokturnu... że..
Nagle zobaczył w rzadkim wianku otaczających go ludzi dziecko. Chłopczyka, który miał może z 7 lat. Mały stanął na palcach, żeby lepiej widzieć i sprawiał wrażenie, jakby chłonął dźwięki całym swym ciałem.
"Tyle lat, tyle..."- pomyślał Woliński - "Tak bardzo chciałem znaleźć chociaż jedną duszę, jedno spojrzenie zrozumienia, dla którego mógłbym zagrać".
I zagrał. Zaczął od prostego motywu rzewnej pieśni ludowej, legato. Przerwał, podkręcił smyczek i zaczął kontynuować temat na wyższych rejestrach, wtrącając gdzieniegdzie flażolety. Skrzypce rozpłakały się w niesamowitym brzmieniu. Nie było już ulicy, nie było ludzi. Tylko chłopiec i dziad, zestrojeni w jedną nutę i jedną myśl.
Woliński zapomniał o łupaniu w stawach, o opierających się przeciwko temu wysiłkowi zmęczonych palcach. Wpił się spojrzeniem w jasne, anielskie oczy malca. Tyle miał mu do powiedzenia. O życiu, żeby się nigdy nie poddawał, lecz szedł własną drogą. O sercu, które kochać potrafi mocno i często na przekór. O duszy, którą każdy posiada, a wielu zabija...
Spojrzenie chłopca zamgliło się, oddech stał się płytki i urywany. Coś w głębi potrząsnęło ciałem chłopca na wskroś i w czystych, nieskalanych życiem jeszcze oczach dziecka zamigotały łzy. Woliński ze szczęścia stracił oddech, ale grał, grał tylko dla tej muzy, którą los mu zesłał u schyłku życia w niespodziewanym prezencie.
"Teraz mogę umrzeć"- przemknęła mu błyskawicą myśl - "Teraz, kiedy wiem, że jest jeszcze nadzieja, że nie wszyscy gną się pod jarzmem otaczającej degrengolady. Teraz..."
- Michał! Miiichał!!! - zabrzmiał nagle przenikliwy, wysoki głos kobiety - Michał!
Korpulentna, tleniona blondynka w różowej bluzce dopadła malca na skraju chodnika i zaczęła go łajać za samowolne oddalenie. Nagle zobaczyła dziwne zmieszanie synka i zalane łzami oczy malca, utkwione w jeden punkt poza jej plecami. Odwróciła się szybko w kierunku Wolińskiego, wieńczącego szalonymi akordami utwór. Twarz kobiety przybrała pogardliwy i nienawistny wyraz.
- Co ty mi tu, dziadu, dzieciaka straszysz! A pójdziesz ty, pijaku jeden, darmozjadzie!
I porwała za rękę, jakby stężałego malca w kierunku opuszczonego stolika z lodami. Chłopiec nie opierał się, ale obrócił głowę w stronę Wolińskiego, który zamarł z wrażenia z instrumentem w objęciach.
- Graj, dziadek, graj. - zaszczebiotał cieniutko i uśmiechnął się najpiękniejszym, szczerym uśmiechem dziecka.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Hyper · dnia 22.07.2008 09:26 · Czytań: 1158 · Średnia ocena: 3,73 · Komentarzy: 23
Inne artykuły tego autora: