Stara, opustoszała biblioteka na obrzeżach miasta sprawiała wrażenie zagubionej. I taka właśnie była – pozostawiona na pastwę losu, opuszczona przez ludzi, dla których zrobiła tak wiele dobrego.
Luna westchnęła. Jej matka zwykła mawiać, że stare książki, których nikt nie chce czytać, są jak porzucone dzieci. Słabe, bezbronne, niekiedy skazane na powolną, bolesną śmierć. To była prawda.
Drewniane drzwi skrzypnęły i Luna weszła do środka. Zastała tam codzienny obraz swego ukochanego schronienia, do którego przybywała, chcąc uciec od zajęć w znienawidzonej przez nią Akademii. Zakurzone, wyblakłe sterty papierów, biurko ze złamanym blatem, oblepione pajęczynami, zapleśniałe regały z mnóstwem cennych, lecz jakże sfatygowanych ksiąg. Opasłe tomiszcza walały się po podłodze, częściowo przykrytej stertą gruzów opadłych z sufitu. Tak, to miejsce zapomniane nawet przez duchy. Ale dla Luny znaczyło coś więcej niż tylko zawalone tonami śmieci pomieszczenie, nie nadające się już zupełnie do użytku. Ona je kochała. Za duszę, jaką posiadało.
Dziewczyna podeszła do jednej z półek i zdjęła z niej cienką książeczkę. Zdmuchnęła kurz z okładki, przeganiając przy tym wyjątkowo upartego pająka. Trwała tak chwilę z książką w ręku, zamyślona i pozbawiona jakichkolwiek zmartwień, kiedy oparta o drzwi deska z łoskotem opadła na ziemię.
- No, tu się ukrywasz. – Jadowity, nieco skrzekliwy głos rozległ się po pomieszczeniu, odbijając dźwięk od najdalszych zakątków sali. Luna powoli zwróciła wzrok w tamtą stronę. Napotkała oburzone spojrzenie lodowato błękitnych oczu, skrzywioną twarz o zarumienionych policzkach oraz misternie ułożone fale blond loków, miękko opadających wzdłuż smukłej szyi nowoprzybyłej. Fabia.
- Czy ty masz pojęcie, gdzie ja cię szukałam?! – kontynuowała swój wywód wyraźnie poruszona dziewczyna. – Przeczesałam każdą uliczkę Malavii, a okazuje się, że nasza droga zguba koczuje – tu obrzuciła bibliotekę krytycznym, niemal wzgardliwym spojrzeniem – w tej oto ruderze!
Luna zmieszała się. Mogła przewidzieć pojawienie się Fabii. Dziewczyna należała do tego rodzaju istot, które lubują się w upokarzaniu swoich rywali. A blondwłosa ślicznotka uważała Lunę za konkurentkę, choć sama oskarżona nie miała pojęcia dlaczego.
- Ja… straciłam poczucie czasu – wyjąkała przestraszona, czując, jak gula, stojąca jej w gardle, przybiera niepokojące rozmiary olbrzymiego głazu. Fabia zawsze budziła w niej podświadomy strach i nie mogła zupełnie nic na to poradzić.
- Tak, tak, oczywiście… Masz mnie za idiotkę?
Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytały myśli Luny.
- Przecież każdy wie, że uciekasz z Akademii, bo nie chcesz być na lekcjach – ciągnęła niewzruszona Fabia. Jej ton nagle wydał się Lunie niezwykle pouczający. – A ja poświęcam swój cenny czas i szukam cię jak jakiegoś zbłąkanego szczeniaka. W sumie nie wiem, dlaczego to robię…
Bo chcesz się zemścić i przypodobać nauczycielom, wredna żmijo – krzyczały myśli.
- Chyba mam zbyt miękkie serce – zakończyła zadowolona dziewczyna.
- Mhm… Miękkie jak skaliste zbocze góry – mruknęła niewyraźnie Luna.
- Mówiłaś coś? – Podejrzliwy wzrok rywalki padł na drobną figurę dziewczyny. Luna poczuła, jak kurczy się od środka pod wpływem tego spojrzenia. Instynktownie zgarbiła plecy.
- Nie, wydawało ci się… - rzekła potulnie.
- No, ja myślę… Wiesz, jesteś strasznym dziwadłem, gdy tak mruczysz sama do siebie. – Rozejrzała się dookoła. – Popraw to siano na głowie i idziemy – zarządziła Fabia głosem nieznoszącym sprzeciwu. Luna momentalnie przejechała dłonią po zmierzwionych, czarnych włosach, które samoistnie ułożyły się w fantazyjną czuprynę. Otrzepała ubranie, skórzane spodnie do ćwiczeń oraz płócienną koszulę o szarawym kolorze, i ruszyła w ślad za koleżanką.
Fabia rzuciła jej jeszcze jedno miażdżące spojrzenie.
- Pośpiesz się Luno, przecież nie możemy spóźnić się na twoją ulubioną lekcję… - Zrobiła efektowną pauzę i to wystarczyło, by żołądek dziewczyny momentalnie znalazł się w gardle. - … Latanie, oczywiście – dokończyła z triumfem w oczach.
Nie, błagam, nie! – zawyły spanikowane myśli Luny. Tylko nie latanie…
A, jednak…
Przez całą drogę szły w milczeniu. Jedna zbyt zdenerwowana, by móc wykrztusić choćby słowo, druga z pogardą wypisaną na twarzy i wyższością w oczach.
Kroczyły wąskimi alejkami, mijając chatki przykryte słomą i blokowiska zbudowane z gładkiego kamienia. Przeszły obok białej, zdobionej złotymi ornamentami świątyni, budzącej przepych, który zapierał dech w piersiach. Luna nie miała jednak czasu, by zatrzymać się i podziwiać okazałą budowlę z przeszklonym dachem. Narzucone przez Fabię szaleńcze tempo odbierało jej oddech i paliło płuca. To utwierdziło ją w przekonaniu, że nie ma szans w nauce latania.
Już niedaleko, dasz radę – powtarzał uparcie jej wewnętrzny głos.
W końcu dotarły do bram Akademii Magii w Malavii. Wspaniałe, metalowe ogrodzenie zostało ozdobione fantazyjnymi wzorami ze szczerego srebra.
Przeszły przez bramę. Wzrok dziewczyny napotkał szeroką alejkę, wyłożoną białymi kamieniami, które lśniły w słońcu niczym najdroższe klejnoty. Przy wejściu stały dwa złociste posągi. Smoki. Ich wydłużone pyski zdawały się uśmiechać szyderczo, a ślepia śledziły każdy najmniejszy ruch gości. Jeden z nich miał skrzydła rozpostarte do lotu, drugi natomiast – złożone blisko swego podłużnego, wężowatego cielska. Luna się ich bała. Jednak nic nie powiedziała, tylko przełknęła ślinę i ruszyła do drzwi. Cały budynek ekskluzywnej szkoły dla młodych czarowników i czarodziejek był ciemny, wysoki i złowrogi. Bez zbędnych upiększeń, zarówno z zewnątrz, jak i w środku.
Dziewczęta znalazły się w wielkim, ponurym holu, spoglądając na miliony korytarzy, prowadzących do jeszcze większej ilości sal. Wnętrze sprawiało niemiłe wrażenie. Przeważał kolor brązowy, w różnych tonacjach i odcieniach. Tylko niekiedy można było dostrzec jakąś inna barwę. Jednak zdarzało się to bardzo rzadko. Luna nienawidziła Akademii z całego swego udręczonego serca. Wysłali ją do niej zamożni rodzice, niepomni na skargi i protesty jedynego dziecka. I o ile z magicznymi formułami Luna radziła sobie całkiem nieźle, tak latania bała się jak ognia. Nie cierpiała wszystkiego, co nie jest związane ze stałym lądem. I uważała, że nie powinno to dziwić nikogo, gdyż była głęboko przekonana o swoim leku wysokości.
Poczuła ucisk w piersi. Jej serce łomotało jak oszalałe.
Fabia rzuciła okiem na znajdujący się w kącie holu słoneczny zegar przytwierdzony do podłogi. Światło padające z podłużnego okna rzucało na niego idealny cień.
- Ach, nie – westchnęła z wyraźnym smutkiem w głosie. – Przez twoją powolność w chodzeniu przepadła nam cała lekcja…
Tak! Tym razem nie uda ci się mnie skompromitować, durna krowo! – zawołały z niepowstrzymaną radością myśli dziewczyny. Jednak, gdy była zajęta wymyślaniem kolejnych niepochlebnych określeń pasujących do Fabii, zauważyła, że blondynka rozmawia z kimś niezwykle poruszonym głosem.
- No, sam pan widzi, profesorze, jaka ona jest uparta… - tłumaczyła Fabia zawzięcie.
O, nie! Tylko nie on! – zadudnił wewnętrzny głos Luny, kiedy dostrzegła odzianą na czarno wysoką postać. Ehvestan, jej nauczyciel latania…
Już po mnie…
Ehvestan był najmłodszym profesorem w Akademii i jedynym nauczycielem mieszanej krwi. Reprezentował dumny, wymarły już lud elfów ze strony ojca i jakże pospolity, przynajmniej zdaniem Luny, rodzaj ludzki ze strony matki. Jego wygląd natomiast był wyglądem szanującego się pół-elfa. Włosy mężczyzny posiadały typowy dla elfów granatowy kolor, oczy miały barwę żywego fioletu, a uszy były lekko szpiczaste.
Teraz Ehvestan patrzył na nią pochmurnym wzrokiem. Chciała się jakoś wytłumaczyć, jednak on nie dał jej na to najmniejszej szansy.
- Luno, chodź ze mną. – Jego głos był przyjemnie dźwięczny, jednak ostry i poważny.
- Ale ja…
- Choć!
Posłuchała. Profesor skierował swe kroki ku rozległemu boksowi niedaleko Akademii, a Luna posłusznie potruchtała za nim. Przez całą drogę panowało między nimi złowrogie milczenie, którego nie miała odwagi przerwać. Zastanawiała się, czy to jej nieobecność na lekcji wprawiła go w tak podły nastrój.
Zatrzymali się przy osobnej stajni, stojącej nieco na uboczu. Ehvestan otworzył szerokie drzwi i oczom Luny ukazała się zwinięta na sianie postać. Zwierzę było ogniście czerwone, tylko gdzieniegdzie jego łuski połyskiwały przygaszoną miedzią. Smok. Bardzo stary.
- Posłuchaj, wiem, jak boisz się latania, jednak musisz w końcu przełamać swój strach. To trwa już stanowczo zbyt długo – odezwał się po chwili ciszy nauczyciel. Wiedziała, że ma rację. – Dlatego wybrałem ci najstarszego i najbardziej łagodnego smoka. Obecnie na emeryturze. – Uśmiechnął się, czym nieco uspokoił spanikowaną duszę dziewczyny.
- Luno, przedstawiam ci Arvę. – Na dźwięk swojego imienia smoczyca leniwie uniosła powiekę, ukazując intensywnie zieloną tęczówkę.
Taką, jak moja – pomyślała dziewczyna. Poczuła instynktowną sympatię do tego stworzenia.
- Wyprowadzimy ją na powietrze – zadecydował profesor, po czym pociągnął za lejce. Dopiero teraz Luna zorientowała się, że gad ma przymocowane do grzbietu siodło.
Arva przeciągnęła się powoli, leniwie i niechętnie wyciągnęła swoje ociężałe cielsko na duży plac nieopodal stajni.
Lunę momentalnie ogarnęło przerażenie.
- O, nie! Ja na nią nie wsiądę! – zaprotestowała i gwałtownie wciągnęła powietrze. Nikt jej do tego nie zmusi…
- Wiedziałem, że tak zareagujesz – mruknął Ehvestan z podejrzanym wyrazem twarzy. Nim dziewczyna się spostrzegła, chwycił ją w talii i jednym ruchem posadził w siodle.
- Teraz musisz tam zostać. Przecież boisz się zejść – zaśmiał się zadowolony. Luna siedziała jak sparaliżowana.
- Czy… ona nie jest za stara na latanie? – spytała z rozpaczliwą nadzieją w głosie. Nauczyciel tylko uśmiechnął się i szepnął coś Arvie do ucha. Coś w języku elfickim, który na nieszczęście Luny smoki doskonale rozumiały. Początkowo zwierzę ociągało się i tylko potrząsnęło łbem z wyraźną dezaprobatą. Jednak każdy ugiąłby się pod spojrzeniem fioletowych tęczówek profesora. Luna wiedziała o tym aż zbyt dobrze.
Nie zdążyła nawet krzyknąć, kiedy smok z niezwykłą energią zerwał się do lotu, łopocząc głośno skrzydłami. W przypływie paniki mocno zacisnęła ręce na lejcach. Nie otworzyła oczu. Dopiero po jakimś czasie spokojnego lotu odważyła się uchylić jedną powiekę. I następną.
Niemal zachłysnęła się ogromem piękna, które dostrzegła. Widziała słomiane dachy domków, kopuły świątyń i kamienic, dalej intensywnie zielone korony drzew oraz błękitne wstęgi potoczków. Malavia objawiła jej się w całym swym pięknie i dostojeństwie. Wzbijała się coraz wyżej i wyżej, aż delikatna mgiełka otoczyła jej ramiona, a wiatr rozwiewał włosy i muskał łagodnie skórę. W tym momencie czuła się najszczęśliwszą osobą na świecie.
Nie kazała Arvie lądować.
Jeszcze nie teraz…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt