Poznali się na przejściu dla pieszych. Ona zaczytywała się wtedy we „Władcy Pierścieni” i gdy Frodo miał zginąć zatrzymała się na środku zebry.
Jak zwykle wyjechał za późno z dokumentami. Na środku jezdni stanęła dziewczyna i najspokojniej w świecie przerzucała kartkę w książce! Nie, tego było już za wiele! Że zaspał, zdarza się, że złapał gumę, przypadek, ale, że ta dziewczyna na drodze- nie, tego było już za wiele nawet dla tak niespodziewanie spokojnego człowieka jak on! Uchylił szybę i gdy miał już wyrzucić z siebie cały znany zasób wulgaryzmów, dziewczyna podniosła zamglone spojrzenie znad książki i wyszeptała- „Przeżył! Wiedziałam, że Gandalf go nie zostawi! Wierzy Pan w czary?” Zaczął się śmiać. Głośno. Śmiał się i nie mógł przestać. Już wiedział, że nie dojedzie z tymi dokumentami. „Zapraszam na kawę”. Dziewczyna spojrzała na niego raz jeszcze, rozejrzała wokół i zrobiła się blada. „Ej, Romeo może byś się ruszył tą Julię z drogi!” usłyszeli od przejeżdżającego kierowcy. „Przepraszam pana, zawsze tak mam, jak mnie wciągnie jakaś historia. Nie jestem zwolenniczką tego typu książek. Więc tym bardziej.” „To co, kawa? Opowiesz mi, co to się stało z tym, jak mu tam było…?”
Nie pamięta, dlaczego się zgodziła. Ani o czym rozmawiali przez kolejne cztery godziny. Zresztą, nie było to ważne. Rozmawiali potem o życiu, pracy, fotografii, planach na przyszłość. Rozmawiali słowami, rozmawiali oczami, rozmawiali gestami. Spacerowali po parku. Wymieniali się płytami. Śmiali się głośno. Szeptali cicho. Wzbudzali zazdrość. Wiedzieli o tym. I śmiali się z tego. Gdy ona wyjeżdżała, nie dzwonił i czekał, aż się odezwie. Zdarzało się to sporadycznie, raz czy dwa. On pisał częściej, przypominał o sobie, kiedy nie odzywała się za długo. Że śniła mu się nad ranem. Że w każdej napotkanej dziewczynie widzi ją. Śmiała się wtedy i pisała mu, że to niemożliwe, bo ona jest przecież tutaj a nie tam. Wiedziała, że jest. To jej wystarczało. A kiedy wracała znów rozmawiali oczami. Nie musieli za dużo mówić. Mijali się często bez słowa. Ale wiedzieli wszystko. Uspokajał ją. Wyciszał jej przesadzone histerie z byle powodu. Tłumaczył. Uczył. Uczył życia. Ona uświadamiała mu, że zasady są po coś. Że się nie zdradza. Że się nie zapomina. Uczyła życia.
Dzielił ich wiek, łączyło wszystko. Nawet ich rozmowy były specyficzne. Wzajemnie sobie dokuczali, by nie powiedzieć głośno, jak bardzo im zależy. Ona była jego nieosiągalnym marzeniem. On jej wzorem. Kiedy się przeprowadzała na pożegnanie kupił jej anioła, żeby ją dalej strzegł za niego. Kiedy wyjeżdżała do innego kraju do pracy na pożegnanie dała mu „Małego księcia”. Zrozumiał.
Nie widzieli się przez pięć kolejnych lat. Rozmawiali raz. Gdy dotarła do Londynu zadzwoniła, że jest już na miejscu. Powiedział, że ona przecież wie, że on… Zadzwonił pięć lat później. „Przyjedź.” Dwa dni później siedziała w samolocie.
Za pięć trzymała w dłoni białą różę na pogrzebie jego żony. Za sześć siedli z kubkami kawy w ręku i słuchali. Ciszy. Słowa przyszły nad ranem. I łzy. Tylko przy niej opłakiwał odejście kobiety swojego życia. A ta druga, która mogła by być jego córką trzymała go za rękę. Słuchała. Wyjechała następnego dnia. Zadzwoniła pół roku później. Trzymał ją za rękę, gdy czekała w szpitalu na pierwszą chemię.
Na jej pogrzebie nie płakał. Na grobie położył pożółkły i zniszczony od częstego czytanie egzemplarz „Małego księcia”.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Maciejka · dnia 30.08.2012 14:17 · Czytań: 710 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: