Zrujnowany pałac od wielu lat niewzruszenie panował na wzgórzu. Dostojny i tajemniczy, rozpościerał nad okolicznymi łąkami i lasami dyskretny urok, niczym babie lato i jego miliony unoszących się na wietrze niewidocznych pajęczynek. Intruzów przeganiał przejmującą dreszczem głębią spojrzenia pozabijanych deskami okiennic, a gdzieniegdzie z upływem czasu poodrywanych i złowrogo skrzypiących. Otaczały go ruiny budynków gospodarczych, pochylona ku ziemi szopa, składzik na narzędzia i zarośnięta chwastami studnia. Przeżarte rdzą beczki i wiadra na wodę, walały się dookoła. Mało kto się odważył tu myszkować, częściowo wypłukana tabliczka z napisem: Uwaga! Grozi zawaleniem!, skutecznie zniechęcała większość szperaczy, miłośników grozy czy wielbicieli nietoperzy. Te ostatnie szczególnie upodobały sobie okoliczne rudery. Każdej nocy tłumnie wzbijały się w niebo, szukając pożywienia. Wraz z zapadającym zmierzchem, z oddali dało się słyszeć przytłumione głosy. Dziki królik stanął na łapkach i raz po raz niuchał powietrze, coś go widocznie zaniepokoiło. Nagle obrócił się i szybko czmychnął w sobie tylko znane, bezpieczne miejsce. Na horyzoncie zamajaczyły dwie postacie.
- Cholera! - zaklął Mark, zasapany grubas w okularach. – Założę się, że się zgubiliśmy. Gdzie schowałeś mapę?
- Spokojnie, wcisnąłem ją do plecaka, pewnie będzie gdzieś na samym dnie – pojednawczo powiedział jego towarzysz. On również wyglądał na zmęczonego, ale nadrabiał miną. Wytarł spocone czoło, usiadł na przewróconym pniaku i zaczął przetrząsać zawartość. Mark obserwował jego działanie z widocznie rosnącą irytacją.
- Jak chcesz się stąd wydostać? Mówiłeś, że raz, dwa znajdziemy ten pieprzony obóz! Kopnął ze złością leżący pod nogami kamień.
- Pamiętam doskonale co mówiłem. Ten obóz musi być gdzieś w pobliżu. – Gorączkowo wyrzucał rzeczy z plecaka. – Ja chrzanię, nie ma jej! Musiała nam wypaść po drodze…
- Nam? Chyba tylko tobie! Zgrywałeś ważniaka, co to wszystkie rozumy pozjadał i dokąd nas doprowadziłeś? Lądujemy bez mapy, na zasranym zadupiu! – Mark wyrzucił z siebie potok słów z siłą karabinu maszynowego. Rozsadzała go wściekłość, a na dodatek niemiłosiernie zaschło mu w ustach. Wyjął z plecaka wodę, otworzył i pociągnął kilka sporych łyków. Czknął głośno, wytarł usta rękawem, wstał i rozejrzał się wokoło. Dookoła zapadał zmierzch, zarysy budynków stawały się coraz mniej widoczne.
- Henry, gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za ruiny, tam, widzisz? – zapytał, wyciągając dłoń w kierunku majaczących w oddali zabudowań.
- Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia – wystękał Henry, próbując zamknąć plecak, upychając rzeczy kolanem. Zapiął zamek błyskawiczny, wstał i spojrzał w kierunku wskazanym przez Marka.
- Podejdźmy bliżej – zaproponował – rozejrzymy się, może ktoś tu mieszka, albo chociaż pilnuje. - Może jakiś stróż? – dodał z nadzieją w głosie. Chłopcy podnieśli się z ziemi i dłuższą chwilę taksowali wzrokiem okolicę. Mark ruszył przodem.
- Że też się dałem tobie namówić na tę gównianą wycieczkę! – Mark idąc, splunął na ziemię ze złością. – Myślisz, że ci z obozu będą nasz szukać? – zapytał z nadzieją w głosie.
- Być może – Henry był sceptycznie nastawiony – Pewnie dziś już nie, ale jutro na pewno.
- Co? – powiedział Mark, zatrzymując się tak gwałtownie, że Henry o mało na niego nie wpadł. – Nie mów mi, że będziemy musieli tu zostać do rana?
- Chryste, człowieku, nie zatrzymuj się tak znienacka! – Henry poczuł, że coś strzyknęło mu w kolanie. – O mało nie skręciłem nogi przez ciebie. Jasne, że musimy tu zostać, chcesz łazić w tej ciemności po lesie i wpakować się na mokradła?
- Co, mokradła? – Mark przełknął ślinę i poczuł jak na czole pojawiły się pierwsze, maleńkie kropelki potu, zwiastuny paniki. – Nie ma mowy! Jak trzeba będzie, przeczekam w tych ruinach do rana. Hilton, to to nie jest – mruknął do siebie – lepsze to jednak, niż błądzenie po bagnach. Wytarł twarz rękawem kurtki i zadygotał gwałtownie na myśl, że mógłby wdepnąć ponownie w coś tak obrzydliwego. Nienawidził wszelakich trzęsawisk od czasu, kiedy utknął wraz z ojcem w podobnym miejscu. Stary zabrał go na rajd, z którego zapamiętał najbardziej hordy wściekłych komarów i taplanie się w błocie. W jednym miejscu władował się po pachy i wrzeszczał z przerażenia tak długo, dopóki ojciec rechocząc, nie wyciągnął go na twardy grunt. Kiedy w końcu ich znaleziono, nie mógł przestać szczękać zębami, nie tylko z zimna, ale i z przerażenia. Poczuł, jak strach podpływa mu falą do gardła i nie mógł opanować narastającego uczucia paniki.
- Dobra, rozejrzymy się, tylko ostrożnie – powiedział drżącym głosem. – Czekaj, znajdę latarkę. Zatrzymał się i pogmerał w plecaku. Trzęsącymi dłońmi wyciągnął szukany przedmiot, pstryknął przełącznik. Snop światła omiótł najbliższe krzaki i kępy traw. Działa – odetchnął z ulgą.
- A moja nie bardzo. – Henry stukał miarowo palcami w obudowę, bez efektu. – Cholera jasna! – zaklął i uderzył pięścią w szkiełko. Latarka nagle zaskoczyła i rozjarzyła się słabym, pomarańczowym blaskiem. Henry spojrzał na Marka i kierując strumień światła pod stopy, obydwaj powoli ruszyli w kierunku słabo widniejącego kompleksu zabudowań.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
bluetwo · dnia 31.08.2012 19:55 · Czytań: 791 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: