- Musisz być lżejsza, Kim – instruował reżyser. – Śmiało, z tak umięśnionymi nogami mogłabyś chodzić po wodzie.
- Ona się zagapia na miasto, dlatego tak nią buja – usprawiedliwiał dziewczynę ktoś z ekipy.
- Do diabła! – wykrzyknął. – Ona jest kaskaderką, nie turystką. To ma być lekkie i od niechcenia. Jak latanie. Dajcie jej kij, niech trenuje równowagę. Przerwa – zawołał.
Przez krótką chwilę obserwował balansującą na stalowej linie kaskaderkę. Zdjęcia kręcili na zgliszczach nieczynnego wyciągu krzesełkowego z bajecznym widokiem na miasto. Pod sobą mieli wielki polodowcowy uskok, z którego grawitacja, wszechwładna i wszechobecna, zdawała się wyziewać z przerażającą i niemal dostrzegalną siłą. Tej sile Kim przeciwstawiała się nieśmiało, zbyt nieśmiało.
Podali jej aluminiowy kij w biało-niebieskie pasy. Mimo śladu niezgrabności w ruchach dziewczyny było coś urzekającego w tym spacerze po dachach starego grodu, którego splendor bezpowrotnie pierzchnął w historycznej zawierusze. Widziane z wyciągu rodzinne miasto reżysera sprawiało wrażenie większego i bardziej majestatycznego niż w rzeczywistości: ceglaste wieże, spiczaste dachy; zdawało się, że to na nich, a nie na zardzewiałej linie jak ranny motyl przysiadały ostrożne stopy Kim.
Reżyser oparł się o barierkę i głęboko odetchnął zapomnianym widokiem. Powietrze miało lekkość wczesnego poranka. Reszta ekipy zdążyła zejść z wieży. Został na górze sam ze swoim miastem i spacerującą ponad nim kaskaderką.
- Musisz mi dać trochę czasu, dać się z tym oswoić – oznajmiał spokojny głos Kim gdy każdy szczegół jej ciała prężył się w walce o utrzymanie równowagi.
„To będzie doskonała scena” – pomyślał.
- Przerwij zdjęcia do jutra – przystanęła i na krótko ich spojrzenia się spotkały. – Przysięgam, że całą noc będę tu ćwiczyć. Przy latarce.
Zamyślił się. W zasadzie przydałby mu się dzień przerwy. Było wcześnie; do południa zdążyłby omówić kilka poprawek ze scenarzystą i obejrzeć przygotowany wczoraj plan na Targu Drzewnym. Potem mógłby spędzić wieczór z żoną, oprowadzić ją po mieście swojego dzieciństwa, pokazać wszystkie czterdzieści bram i zjeść obiad nad rzeką. Opowiedziałby jej historię tego wyciągu, z którego dziś pozostawały tylko dwie smutne wieże wspornicze i rdzewiejące w ich objęciach liny, a który pół wieku temu pewien inżynier budował dla wybranki serca, by z dawnego fortu wozić ją na drugi brzeg rzeki. A może – co od jakiegoś czasu rozważał – opowiedziałby tę historię Kim, która na tym samym wyciągu prężyła się teraz – dla kogo, jeśli nie dla niego?
- To nie wchodzi w grę – uciął. – Ćwicz równowagę. Masz pół godziny.
- Dobrze.
Rozdrażniła go jej uległość. Cieszył się w duchu, że nie podjął decyzji o przełożeniu zdjęć. Cieszył się, że nie będzie musiał opowiadać o tym inżynierze- nieudaczniku, który w noc próbnej przejażdżki runął na uśpione miasto.
* * *
Pół godziny później znowu na nią patrzył. Pierwszy wszedł na wieżę; reszta ekipy leniwie schodziła się po przerwie. Kim szła w jego stronę z tym cyrkowym kijem przecinającym oś jej ciała gdzieś na wysokości serca.
- Z góry mam to jak na dłoni... – mówiła cicho.
Udawała, że mówi do samej siebie.
- Widzę wszystkie czterdzieści bram miasta, czasem widzę nawet port i głębokie morze. Widzę hotel, w którym mieszka nasza ekipa. Patrzę na twoje okno – wyznała podnosząc na niego wzrok. – Co noc wchodziłam na wyciąg, żeby móc w nie zajrzeć.
- To wyjątkowo nieprofesjonalne z twojej strony – uciął, tłumiąc przypływ wzruszenia.
- Wiem – przyznała. – Ale nigdy nie spadnę.
Rzuciła mu kij, którego nie zdołał złapać, nie chcąc odrywając od niej oczu. Patrzył, jak oddala się od niego, jak sonduje rdzawoczerwoną linę, kruchą niczym lód, jak drobnym, choć zdecydowanie pewniejszym niż przedtem krokiem oddala się ku wieżom miasta.
Mocna, dobrze znajoma woń perfum dobiegła go zza pleców. To jego żona w zielonej chuście i czarnych okularach musiała wspiąć się na wieżę wyciągu.
- Marnie wyglądasz, skarbie. Stało się coś? – spytała.
- Ty za to jak zwykle zjawiskowa – odparł, nawet się do niej nie odwracając.
- Oszczędźmy sobie tych podłych kłamstewek – powiedziała zapatrzona w Kim. – Moja biedna Anna – westchnęła nad losem odgrywanej przez siebie postaci. – Żal mi jej prawie tak bardzo jak samej siebie.
- Znów chcesz mnie prosić o zmianę zakończenia? – nie bez znużenia spytał reżyser. – Myślałem, że nie będziemy do tego wracać.
- Nie będziemy – uśmiech osiadł na pełnych wargach aktorki, gdy Kim zatrzymała się w połowie długości liny. – Nie rozumiem tylko, dlaczego ma mnie zastępować ktokolwiek, a tym bardziej ona – wskazała na zawracającą powoli kaskaderkę. – Wytłumacz mi, dlaczego ta wiewiórka ma sobie uzurpować prawo do mojej bohaterki? Snuje się za mną jak cień, skacze nad głową. Przez nią dostaję zmarszczek.
- Czego ode mnie chcesz?
- Żądam – poprawiła aktorka. – Żądam oddania mi tej sceny.
Reżyser patrzył na Kim, coraz odważniej kroczącą swoje trzydzieści metrów nad ziemią, kucającą i oswajającą się z lataniem. Zaniepokoiły go dziwne ruchy dziewczyny; wyglądało to tak, jak gdyby przymierzała się do stanięcia na rękach.
- Kochana, nie unoś się godnością – mówił do żony, próbując ukryć śmiertelne przerażenie. – Taki upadek może się skończyć tragicznie.
- Skąd możesz wiedzieć, czy spadnę.
- Nie wiem, czy spadniesz, ale wiem, że ja sam twojego upadku bym nie przeżył.
- Więc trudno o lepszą promocję dla tego naszego arcydziełka. Posłuchaj –chwyciła go za żuchwę. – Sama zagram tę scenę. Jeśli nie przeżyję upadku, wtedy z czystym sumieniem zastąpisz mnie nią. Jezus, Maria – złapała go za ramię. – Co ona wyprawia?
Obie nogi Kim na ułamek sekundy zamieniły się w dwie gotyckie wieże, zadrżały nad srebrno-czerwoną panoramą i zataczając nerwowy łuk, wypadły z kadru. Z dołu dobiegły krzyki. Reżyser próbował się wyrwać z uścisku żony, by jak najszybciej zbiec na dół, ta jednak ścisnęła go jeszcze silniej i wyszeptała zacięcie uszminkowanymi ustami:
- Chyba się nie łudzisz, że mogłaby przeżyć. Nie mogła. Zawsze dobierałeś mi najgorsze kaskaderki.