Wziąłem wszystkie rzeczy, klucz i komórkę. Pozamykałem wszystko. Całe życie stało mi w pamięci wraz z kałużą melancholii. Jeszcze raz postanowiłem wywinąć się kostusi i oszukać przeznaczenie. I urwać łeb hydrze.
Droga wiodła nad Wisłą, brzegiem, trotuarem i potem Aleją Pokoju. Pamiętałem miejsce, gdzie niedawno samochodem KIA dowoziłem posiłki dzieciom z depresjami, schizofrenia
mi czy autyzmem. Teraz sam pogrążony w czarnych myślach, które na dokładkę co jakiś czas znikały, szedłem, by wywinąć się - jako się rzekło - kostusi. Bramka na ulicy Cystersów, kod 1212, złote drzwi, podwórko w nowym budownictwie, gabinet, podświetlone miejsce. Wieczór, rześkie powietrze, ostatni pet i wchodzę z bagażami. Psychiatra otwiera i wita mnie. Ja witam jego, on mnie, witamy się. Na ścianie dwa skrzyżowane miecze, retorta, gdzie wytapia się złoto, czarny kot macha ogonem na szafie, na stoliku pokrytym zielonym suknem przezroczysta kula. Obok kielnia i cyrkiel, a pod oknem kozetka. Zdejmuję kulę ze stolika i stawiam obok. Psychiatra pyta, czy jestem gotowy. Jestem. Albo stąd wyjdę żywy i zdrowy, albo podjedzie karawan. Tak postanowione. Zdejmuje dwa miecze i jeden mi podaje. Biorę do ręki, oglądam, dawno nie ćwiczyłem, jakieś czterysta lat. Lecz psychiatra nie daje czasu do namysłu - krzyżujemy miecze. W gabinecie rozlegają się pojedyncze uderzenia metalu o metal, stali o stal, żelaza o żelazo. Robię uniki, w bok, w prawo, lewo, atakuję do przodu. On mimo, że ma na sobie błękitny płaszcz z gwiazdami, lekko i zwinnie uskakuje, krzesło, stół, kozetka, znowu krzesło. Obracamy się, stuknięcia stają się coraz bardziej pewne, miarowe, tępe. Po chwili podaje mi dłoń i uśmiecha się. Dobry jesteś. Witaj w naszym świecie. Teraz zaprasza mnie do stolika, kula ląduje z powrotem na miejsce, będzie jeszcze potrzebna. Wchodzi jakaś dziewczyna i podaje mi trunek w kielichu. Uśmiecha się tajemniczo, po czym oddala się i znika w głębi. Zdejmuję resztki ubioru, który dostałem przed walką. Teraz słucham. Pada pytanie, czy wiem, jaką drogą idę? Nie. Czy wiem, że wyższe instancje mnie od dawna bacznie obserwują i wiedzą o mnie wszystko. Wali mnie to, mówię, walę wszystkie instancje, ja czuję bezsens i walczę o życie. Dlaczego chcesz żyć? Chcę. Żeby zaliczać panienki? Psychiatra dociska coraz dalej. Nie. Wystarczą te zaliczone. Jak chcesz żyć? Inaczej. Słowo? Słowo. Podpisz. Wal się, nic nie podpisuję w tej dziwnej komnacie. Jestem wyznawcą Chrystusa, nie trzech magów w szopce. To jakaś szopka. Chcesz żyć? A co, nie? Chcę. Nie chcę umierać i tyle. Słuchaj. Wielu nam już tak obiecywało, że trala la inaczej żyć, a potem co? Kończyli w bagnie. Dajcie mi leki, to będę żył. Żadnych leków. Od dzisiaj dostajesz to - i tu psychiatra podaje mi zalakowaną kopertę. Wygląda na starą, pytam, co to znowu, coś dla wybranych, pamiętaj, wiemy o Tobie więcej niż myślisz. Nie stworzyliśmy cię, żebyś zaliczał panienki i cieszył mordę na koncertach Metaliki. Więc od dzisiaj pracujesz dla nas. Kim jesteście? Nie bój się, dobrzy ludzie. Tralala, a kto wysadził WTC? Na pewno nie my. Słuchaj wybrańcu, pamiętasz jak wtedy wyleciałeś z dominikanów i zadzwoniłeś na 112? Wieźli cię, a Ty sobie myślisz: "E tam, Boga nie ma, to koniec". No więc to On nas posłał, a my oddamy Mu Ciebie całego i zdrowego. Jeszcze raz mówię, najpierw przeczytam, nic nie podpiszę in blanco. Czytaj, wiemy, że babcia Cię uczyła, tak jej kazaliśmy. Psychiatra podaje mi kawałek pergaminu: "od dziś żyję inaczej. Czynię dobro, pomagam słabszym i nie zaliczam panienek." I co mądralo, takie straszne? Nie wygląda to podejrzanie, więc biorę pióro z kałamarza i maluję zygzak. Żeby się odpierniczyli. Teraz dalej: zaraz pójdziesz schodami na górę, wejdziesz do komnaty, tam podadzą ci napój. Wypijesz jednym haustem. Poczujesz się euforycznie, to normalne, nie bój się - to nie trucizna. Wybrańcy bogów mają najlepsze specyfiki. Jeszcze jedno - wyjdziesz stąd i nigdy nie wrócisz, ani nie wspomnisz słowem nikomu. Inaczej melancholia powróci. Pożegnałem się, poszedłem i dostałem napój cienisty. Przez chwilę czułem zamęt w głowie, potem wszystko ucichło. Wiedziałem, że mówili prawdę. Zostałem uratowany, oszukałem los, wywinąłem się naszej dobrej znajomej kostusi. Szybko opuściłem gabinet. Znalazłem się na jakiejś cichej ulicy. Czułem radość. Uratowany. Wreszcie. Po tylu latach bezskuteczności. Widziałem swoje życie i jego przeznaczenie. Ktoś bardzo dobry szedł obok mnie. A wtedy, gdy był na piasku jeden ślad, on niósł mnie na rękach.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Rafal Sulikowski · dnia 13.09.2012 09:07 · Czytań: 525 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora: