Moje życie w PRL-u - FRIDA
Proza » Inne » Moje życie w PRL-u
A A A
Dwunasty dzień marca 1956 roku był dniem jeszcze dosyć mroźnym,słoneczko nieśmiało przebijało się przez chmury. Nadchodząca wiosna jakby chciała pokazać,że za chwilę w przyrodzie będzie się budziło nowe życie. Zanim jednak wiosna pokazała swoje,to w pilskim szpitalu dzieciątko dostało klapsa w tyłek i głośnym krzykiem obwieściło swoje przyjście na świat.To byłam ja - Mirka.Byłam piątym dzieckiem w rodzinie i zamykałam peleton,który wiekowo mocno mnie wyprzedzał.Tam gdzie mieszkaliśmy było spokojnie,pięknie i na pewno fajnie by się tam mieszkało,ale jednak w tym miasteczku brakowało szkół średnich. Rodzice zaczęli poważnie się zastanawiać nad przeprowadzką do większego miasta. Chcieli dzieci kształcić a na internaty nie było ich stać. Potem przeprowadziliśmy się do Piły.Zacznę od tego,że w czasie przeprowadzki miałam około czterech lat. Byłam dziewczynką nie za dużą. Miałam długie,ciemne,kręcone włosy które czesano mi w„ koński ogon”. Miałam letnie kolorowe sukienki i brzydkie brązowe sandałki. Nie podobały mi się moje butki, bo koleżanki miały ładniejsze z lakierowanej skórki. W naszej rodzinie na wszystko była rada, pomalowano sandałki „wilbrą” i wtedy jakby ze wstydu zrobiły się czerwone. Były już ładne i błyszczące.
Piła była wówczas zniszczonym miastem. Zamieszkaliśmy na ul. Dąbrowskiego. Ulica znajdowała się prawie na peryferiach miasta.Za naszymi domami był cmentarz niemiecki,elektrownia i dalej już tylko lasy. Ulica jak ulica-do pewnej części drogi były tzw.„kocie łby”a dalej to już tylko czarny piach. Na samym środku umiejscowiony był sklep spożywczy.Od niego szły dwa rozwidlania drogi.Z lewej strony ciągnęła się dalej nasza ulica i jedno z dojść do rzeki Gwdy a z prawej strony ul. Śniadeckich . No jeszcze trzeba dodać,że z tej lewej strony była górka Garbka.On miał zielony, drewniany domek na tej górce i chyba był szewcem. Pamiętam jak przez mgłę ,że z czymś do niego chodziliśmy do naprawy -a może był zegarmistrzem?
Domy na naszej ulicy były poniemieckie. Wielka jedna szarość. Nasz był piętrowy i oddalony trochę od ulicy. Był jakby wtulony pomiędzy dwa ogrody.Z jednej strony porośnięty dzikim winem co dodawało mu trochę uroku i tajemniczości.Od ulicy do domu prowadziła długa,delikatnie kręta ścieżka. Pierwsze co trzeba było pokonać to metalową bramkę, która trzeszczała melodyjnie przy każdym jej popchnięciu, potem były fioletowe bzy i piękny rozłożysty kasztan a dalej tuż pod oknami rosły krzaki z białymi bąbelkami, które trzaskały jak się na nie deptało. Potem kawałek dalej było duże podwórko z miejscem odgrodzonym dla kurek, dalej murek i warsztat taty, buda dla pieska, WC i znowu następny ogród. A teraz opowiem o naszym domku. Na piętrze były dwa pokoje i kuchnia a na parterze jakieś wielkie pomieszczenie garażowe albo warsztatowe. Była to wielka, ciemna rupieciarnia.Prawie nigdy tam nie zaglądałam-bo ja byłam mała a to coś wielkie i straszne. Jeden z pokoi na górze przeznaczony był na sypialnię. Stały tam łóżka-jedno chude metalowe i dwa drewniane połączone ze sobą. Na łóżkach leżały pękate pierzyny przykryte aksamitną żółtą kapą a nad łóżkami wisiały przepiękne święte obrazy. Na chudym łóżku spała Renia z Danką,na jednym drewnianym rodzice a na drugim ja z Marylą. Roman miał spanko na kanapie w drugim pokoju. Miał dobrze, nie słuchał głośnego chrapania taty, chociaż to wcale nie jest takie pewne, bo natężenie tego było przeogromne. W pokoju stała też drewniana szafa, biurko z rzeźbieniami i fotel. W samym rogu pokoju umiejscowiony był biały kaflowy piec, który zawsze był zimny bo brakowało nam pieniędzy na opał. Drugi pokój był bardziej bogaty. Znajdował się w nim czarny kredens z kryształowymi kielichami, duży dębowy stół, dużo krzeseł i kanapa. Pod oknem stał mały stoliczek z radiem marki „Pionier”. Zawsze żałowałam, że nie mruga do mnie zielonym magicznym oczkiem / podobało mi się takie radio u sąsiadów/.Na oknach wisiały białe siatkowe firanki. Jak wisiały to były fajne-najgorsze momenty były jak trzeba było je prać. Do suszenia naciągało się je na drewniane listewki i zaczepiało na powbijane tam gwoździki.
- Sztramuj,sztramuj-wołała mama z kuchennego okna-żeby mi się ogony nie porobiły.
Podłogi w pokojach były drewniane pomalowane na kolor mahoniowy i na nich leżały wąskie pasiaste chodniczki. Pokój stołowy był sercem naszego domu.
W nim zbieraliśmy się wszyscy a szczególnym dniem była sobota i niedziela.Zaczynało się od sprzątania, pastowania podłóg.Lubiłam siedzieć w tym ciepełku i wdychać zapach pasty unoszący się w powietrzu. Przyjemnie było grzać się przy piecu i słuchać „Matysiaków” czy też „Giełdy piosenki”. Wieczorami jak siedzieliśmy przy piecu to mamusia czytała nam piękne książki. Potem nadchodziła niedziela,gdzie każdy chciałby sobie dłużej pospać i pogrzać się w ciepłych betach, ale jednak tak nie było, bo zaraz po śniadaniu mamusia zaczynała swój odwieczny bój w wysyłaniu swoich pociech do kościoła. Dla mnie to była rzecz oczywista, że trzeba iść się pomodlić, ale moje siostry zawsze miały tysiące innych spraw do załatwienia. Miały swoje poglądy na tematy religijne
i próbowały przestawić mamusię na inne tory myślenia. Wszystko było jednak z marnym skutkiem. Wiary w Boga nikt by nie wykorzenił z jej serca. Wiedziała już jakie piekło przeżyła na ziemi w czasie wojny, wiedziała dzięki komu żyje i komu ma za to dziękować nieustannie.

Wracając do naszego domu to powiem, że kuchnia również była jakoś tam urządzona-po jednej stronie stał kredens a naprzeciw niego stół z krzesłami. Najważniejsza była lodówka-był ta taki zielony płotek za oknem/mieściło się tam dużo-o ile było co włożyć/.Dalej była westalka czyli kuchenka węglowa.Na framudze drzwi był przymocowany młynek do kawy. Ozdobna góra była porcelanowa, na dole przymocowana była szklana szufladka. Kręciło się korbką i pachnąca kawa spadała do szufladki.
Dalej był kran z zimną wodą. Woda tylko dopływała, cały odpływ trzeba było wynosić we wiaderku na dwór. Było nas dużo, więc co chwilę padała komenda „wynieś wiadro” i właśnie o to były zawsze kłótnie.
- Dlaczego znowu ja ? Niech teraz ona idzie-takie były nasze odzywki. Mama się wkurzała, brała wiadro w rękę i szła sama. Ciężko nas było zagonić do jakiejkolwiek roboty. Pralki też nie mieliśmy i mama zawsze męczyła się sama. Gotowała te brudy w wielkich kotłach a potem drewnianym drążkiem wyciągała pościele gorące i ciężkie od nasiąkniętej wody. Nie lubiłam tych dni z praniem. W kuchni był wielki rozgardiasz i pełno pary. Jednak moje lubienie czy nie lubienie nie miało żadnego znaczenia. Mamusia na pewno jeszcze bardziej tego nie lubiła a jednak nigdy się nie uskarżała. Do płukania tych ciuchów była wielka cynkowa wanna. Jak się chciało kogoś zdenerwować wystarczyło przejechać paznokciem po tej wannie. Odgłos był taki wstrętny, że nawet teraz na samo wspomnienie ciarki przelatują mi po plecach.Kuchnia nie była za duża jak na naszą rodzinkę,dlatego też często rano właziliśmy na siebie i były drobne zgrzyty.Żeby to wyeliminować to tata wymyślił,że każdemu trzeba poukładać przydział śniadania na kupeczki i wtedy nie będzie trzeba pchać się na jeden rzut. Mamusia robiła dobry smalec ze skwarkami i smażony serek. Serek był wspaniały, tylko najgorsze momenty były jak on się kwasił-capiło smrodem w całej okolicy. Z jedzeniem u nas było różnie. Tata sam pracował a nam apetyty dopisywały. Powiem tak, jedzenie jakieś zawsze było, może tego treściwego nieraz brakowało ale kto by o tym myślał gdy ze śmiechu się pękało. Humoru i radości było u nas pod dostatkiem.
Mieliśmy dwa ogrody-jeden przed domem był kwiatowy z pięknym wybujałym kasztanem i ślicznymi, wonnymi piwoniami i bukszpanem. Drugi ogród był owocowo-warzywny.Nieopodal,kawałek za jezdnią były pola i tam też mieliśmy kawałek własnej ziemi. Nikt oprócz rodziców nie chciał tam dobrowolnie pracować. Wszyscy szli na pewno wtedy, kiedy tata krzyknął swoim donośnym głosem, że sam na nierobów nie będzie tyrał. Zdarzało się to przeważnie wtedy jak nadchodził czas zbierania płodów rolnych-stawiała się wtedy cała nasza piątka i kłuła oczy taty swoją obecnością. Starsi z rodzeństwa szwendali się tak, by tylko nie nadepnąć na grabki i nie nabić sobie przez to przypadkowego guza.Ja jeszcze byłam za mała do pracy więc tylko jeździłam szczęśliwa na kopie wyrwanych buraków. Mieliśmy drewniany wózek z dyszlem, na który wrzucano wyrwaną marchew i buraki. Potem na tej wielkiej kopie sadzano mnie.Jechałam wtedy jak królowa zieleniaka. Lubiłam te momenty jazdy. Najbardziej jednak wkurzało mnie, że tak długo musiałam czekać na następny załadunek, ale rodzeństwo jak już wcześniej wspomniałam miało dwie lewe ręce do takiej roboty. Już wtedy każde z nich wiedziało, że nie chce się babrać w ziemi, bo jest stworzone do wyższych celów. Za polami były rozległe łąki, potem dalej szuwary tataraków i różnych długich traw a potem już tylko rzeka Gwda. Co roku wylewała
i zatapiała całe połacie ziemi. Moje rodzeństwo byłoby szczęśliwe gdyby nasze pole było zalane na Amen. Kiedyś latem jak rodzice byli zajęci pracami polowymi Roman dostał zadanie-miał mnie pilnować.Zabrał mnie nad rzekę, gdzie była cała dzieciarnia z naszej ulicy. Kazał mi się bełtać w błotku z pijawkami a sam z Zyguchem poszedł popływać. Patrzyłam jak oni fajnie skaczą do wody. Odbijali się od trawki i chlup do wody. Fajnie-pomyślałam, odbiłam się od trawki i też zrobiłam swoje chlup. Długo potem nie było mi fajnie. Zyguch wytargał mnie na brzeg. Roman był zielony ze strachu o mnie i o swój tyłek.Ja już o swoich kolorach nie wspomnę. Wróćmy teraz jednak bliżej domu. W ogrodzie rósł piękny kasztan i wysoka gruszka, która swoje owoce podawała nam wprost przez okno. Domy na naszej ulicy znajdowały się wszystkie po jednej stronie a po przeciwnej były zarośla i górki.Tam łapaliśmy chrabąszcze i wrzucaliśmy sobie za koszule. Najgłupszą zabawą było zrywanie łepków ostów i rzucanie się tymi przyczepnymi rzepami. Zabawa była fajna dopóki nie wplątały się we włosy. Sąsiadów mieliśmy porządnych, ale dla nas najważniejsze było to, że w każdej rodzinie było dużo dzieci. Najczęściej bawiłam się z Renatką. Miała ładne ciuszki i zabawki. Ich rodzina dostawała paczki z Niemiec - kiedyś dostała lalkę z włosami i szklanymi błękitnymi oczkami, które się otwierały
i zamykały.Wtedy pierwszy raz widziałam takie cudeńko.W ich domu było ładnie, bardzo lubiłam zapachy przyrządzanych tam śniadań-pachniało kakao i świeże bułeczki.Jak nieraz zdarzyło się tak, że w trakcie jedzenia byłam tam,to siedziałam na małym „zydelku” pod drzwiami i spokojnie czekałam na koleżankę. Muszę powiedzieć,że żołądek przekręcał mi się na drugą stronę-tak kręciło od tych zapachów, ale jak mnie pytano czy jadłam już śniadanko to zawsze odpowiadałam że tak. Nieraz ten chleb
z jabłkiem i cukrem, ale jednak jadłam.
Na ich podwórku było pomieszczenie zwane pralnią. Stała tam duża biała wanna gdzie często się kąpałyśmy.
Renatka wszędzie mnie ze sobą zabierała. Raz byłam z nią na jej wycieczce szkolnej gdzie kupiła mi żółtą oranżadę, to znowu chodziłam z nią na lekcje religii do zakonnic. Zakonnice miały wtedy swoje miejsce tuż naprzeciw Domku Staszica.Bywałam z nią również na prywatnych lekcjach muzyki, gdzie pani B. uczyła ją gry na mandolinie. Zawsze sobie grzecznie siedziałam i nie wiem jak to się stało, ale coś musiałam przed tą nauczycielką zaśpiewać, bo ona wymyśliła, że zaśpiewam na rozpoczęciu roku szkolnego w jej szkole tj. w Szk.Podst.Nr.8. Nie wiedziałam o co chodzi, ale oczywiście się zgodziłam, chyba nie chciałam dać plamy koleżance.
Miałam wtedy sześć lat. Mama ubrała mnie w seledynową, plisowaną sukienkę uczesała w warkoczyki i puściła na podbój szkolnej młodzieży. Postawiono mnie na stole przed ogromną ilością ludzi. Wtedy coś ścisnęło mnie za gardło i nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Jednak znalazł się ktoś mądry, który powiedział dobre słowo, pogłaskał mnie po główce. Zaśpiewałam dwie piosenki z repertuaru Karin Stanek : „Malowana lala” i „Bal Arlekina”. Chyba się podobało bo było dużo braw. Potem Renatce zaczął się rok szkolny a mnie opanowały straszne nudy. Bawiłam się więc w domu sama albo jeździłam na naszej metalowej bramce ogrodowej, która melodyjnie skrzypiała przy każdym popchnięciu.
Nasz dom zaczęto remontować na parterze i potem wprowadzili się nowi lokatorzy. Był to taki dziadek z babcią i ich syn z żoną. Dziadkowi nie chciało
się chodzić na zewnętrz do kibla, więc często podlewał naszą gruszkę, później to już była ich gruszka. Musieliśmy im oddać jeden ogród,ten który był przed domem. Z tego kwiatowego zrobił się warzywniak i kurnik. No nie najlepiej to wyglądało a odorek był dodatkiem złego do wszystkiego.Z tych różnych zmian, które działy się na naszej ulicy najbardziej spodobała mniesię ta, że do domu koło piekarni wprowadzili się nowi ludzie i nareszcie miałam koleżankę w swoim wieku-była to Alunia. Byłyśmy sobie oddane od samego początku. Wszystko już robiłyśmy razem. Jak znalazłyśmy zdechłego ptaszka to szykowałyśmy mu grób, chodziłyśmy na pola zbierać kolorowe szkiełka do naszej kolekcji. Na łąkach zbierałyśmy kwiaty i plotłyśmy kolorowe wianki. Fajna też była zabawa, jak wycinałyśmy sobie laleczki
z kartonu i potem dla nich tworzyłyśmy różne ubranka z papieru, które się na nie nakładało. Alka była dla mnie wszystkim a ja dla niej. Ona miała dwóch braci, którzy wiekowo nie odbiegali , ale zrozumienia między nimi nie było.Ja natomiast miałam rodzeństwo dużo starsze od siebie. W domu raczej nikt mnie nie zauważał. Szwendałam się między nimi wszystkimi, ale nikt nie miał dla mnie czasu. Siostry były zajęte sobą,bo to był ich pęd do dorosłości. Roman z dopalaczem w tyłku też w domu nie mógł wysiedzieć.Wypadał z rana po pierwszym gwiździe pod oknami a wracał wieczorem jak zgłodniał.Rodzice mieli za dużo obowiązków by zajmować się jeszcze problemami małej Mirki. Naprawdę miałam wielki luz i było mi z tym dobrze. Nasza okolica była w miarę bezpieczna, bawiłyśmy się tylko na najbliższych podwórkach i pagórkach.
Z czasem odkrywałyśmy nowe horyzonty. Wszystko było warte poznania. Chodziłyśmy więc już dalej od domu. Raz z Alką poszłyśmy na kaczeńce, które rosły na podmokłych łąkach. Fajnie było, ale kawałek dalej kusiły nas jeszcze niebieściutkie niezapominajki … im dalej szłyśmy, tym butki nasze coraz bardziej napełniały się wodą . Robiło się niebezpieczne więc wracałyśmy.
Przyszedł czas na edukację.Razem z Alką zaczęłyśmy naukę w Szk. Podst. Nr.4 w klasie I B. Początkowo siedziałyśmy w jednej ławce, potem nas rozsadzono bo za często się śmiałyśmy. Po jakimś tam dłuższym czasie chodzenia do szkoły, zachciało się nam małego odpoczynku i zrobiłyśmy sobie wolne. Ja z domu wyszłam z tornistrem i skierowałam swoje kroki do Alki. Jej mama była już w pracy i nam to bardzo odpowiadało. Już pomalutku zaczęłyśmy się rozkręcać
w zabawie, gdy nagle zachrobotał klucz w drzwiach. To była Bronia,mama Alki. Ona się przestraszyła nas a my jej. Szybko jednak doszła do siebie i na nas naskoczyła. Zaczęłyśmy się tłumaczyć, że nie poszłyśmy do szkoły bo coś tam, coś tam-nie miałyśmy białych kołnierzyków do fartuszka, że tarcza się odpruła, ale ona wcale nas nie słuchała. Złapała nas za fraki i zaprowadziła do szkoły. Boże, co to był za wstyd. Nasza wychowawczyni pani Stasia M. była z niej bardzo zadowolona, no z nas dużo , dużo mniej. Z tej naszej pani to też był dobry„okaz”, delikatnie mówiąc była furiatką. Kiedyś jak jeden uczeń koledze
z którym siedział wbił w skroń stalówkę od pióra to wtedy pani szalała. Łapała drewniane piórniki z ławek i rzucała gdzie popadnie.Jak tego jej było mało to zdejmowała buty z nóg i one też leciały między nasze głowy, albo zdenerwowana odpalała papierosa. Lubiliśmy ją jakoś po swojemu, bo dobre dni też miała. Pani miała swoich pupilków- to były dzieci lepiej ustawionych rodziców. Ja z Alką nadzwyczajnego pochodzenia nie miałam. Musiałyśmy same wyrabiać ścieżki do serca naszej pani. Alka uczyła się dobrze, bo jej mama miała nad nią wieczną pieczę i co chwilę zgarniała ją z ulicy na naukę. Ja natomiast śpiewałam, kiedy tylko pani miała na to ochotę. W zależności od jej rozchwianych nastrojów dobierałam jakoś intuicyjnie repertuar np. „Biedroneczki są w kropeczki” albo „Na Podolu biały kamień”. Mamusia nauczyła mnie tylu piosenek, że nie miałam problemu z wyborem. Tak więc spokojnie przeleciało dziesięć lat mojego życia.

Lato na naszej ulicy było wspaniałe. Dla mnie osobiście takie lato zaczynało się już wtedy,kiedy w powietrzu było czuć zapach smoły i słychać było z oddali pracujące piły tartaczne. Zaczynały się prace drogowe,łatanie dziur w asfalcie - no właśnie, zapomniałam powiedzieć,że już od jakiegoś czasu na ulicy była asfaltowa jezdnia i jeździł czerwony autobus.No więc jak zaczynały się te prace drogowe wczesną wiosną,to na mój „węch”było już moje lato. Zaczynałam czuć luz i nic na to nie mogłam poradzić. Efekty zawsze było widać na świadectwach szkolnych nad czym ubolewała najbardziej moja mama.
Nasza okolica była wprost urocza do zabaw i to mnie zawsze korciło najbardziej.Buszowaliśmy w szuwarach
i zaroślach, w zbożach szukaliśmy chabrów, jedliśmy „boże chlebki ”, liczyliśmy po kropeczkach lata biedronkom i robiliśmy różne głupoty jakie tylko przychodziły nam do głowy. Głów było dużo to i pomysłów był ogrom. Koło naszych pól były sady, więc często chodziliśmy na szaber. Z obcego ogrodu zawsze jakoś lepiej smakowało więc wracaliśmy z powypychanymi kieszeniami i pełnymi brzuchami. Ledwo się czołgaliśmy z przeżarcia. Dziwne, jedliśmy co popadło bo nikt przecież w pośpiechu nie sprawdzał czy jabłko jest rumiane albo czy agrest jest dojrzały - zielenizna aż gębę wykręcała a wszyscy to jedli jak najlepsze rarytasy i nikt o dziwo nigdy się od tego nie rozchorował. A nasze pola też nas kusiły i to bardzo. Brudna marchew prosto z ziemi, no może trochę uturlaną w rękach i przetarta sukienką, kalarepka, zielony groszek, ogóreczki i słonecznik-to było to co nas nęciło najbardziej. Lubiłam zapach naszych pól ,tam każda drobna dróżka pachniała rzeką a rosnące tam chaszcze miały swój intensywny i przyjemny zapach.Któregoś lata mieliśmy atrakcję. Do naszej koleżanki Teresy F. przyjechali goście z ZSRR. Goście jak goście, ale tam był śliczny Wołodia. Podobał się wszystkim dziewczynom. Ja z Alką
j.rosyjski miałyśmy obcykany,bo w naszej szkolnej modzie było mile widziane korespondowanie z młodzieżą z ZSRR. Listów pisało się dużo, przesyłało się fotografie ulubionych aktorów
i piosenkarzy.Ja wysyłałam w tamtym kierunku „Marusię i Janka”- naszych filmowych bohaterów. Dziewczyny były zadowolone a my tu na miejscu jeszcze bardziej, bo miałyśmy ich Wołodię pod ręką. W Polsce byli parę razy, później była wymiana adresów i listy kursowały w tę i z powrotem. Przesyłaliśmy sobie swoje fotografie i na jednej z nich Wołodia napisał:„Ja Tiebia lublu.” W listach pisał „Żdu atwieta kak sieławiej leta”. Potem się okazało, że Alka dostawała takie same wstawki. Zostawiłyśmy sobie jego zdjęcie
i miłe wspomnienia i tak zakończyło się to ruskie lubowanie.Jak nam się znudziły zabawy w „wojnę”, „podchody”, granie w „klipę” lub scyzoryk to robiłyśmy się na dorosłe. Brałyśmy od sąsiadów maleńkie dzieci w wózeczkach i jechałyśmy na spacer do naszego pięknego parku. Do dorosłości też trzeba było się przygotować: na ramię była zarzucana torebeczka, pierścionki plastikowe z odpustu na palce, klipsy z karbowanych guzików na uszy, korki do butów i do przodu. Nasze korki to był cud techniki. Robiło się je z porcelanowych zamknięć od butelek po oranżadzie. Przez dziurki przeprowadzało się gumkę i potem już prosto na buciki. Jak one pięknie stukały po asfalcie.
Potem znowu zaczęła się szkoła a my dalej byłyśmy podfruwajkami z podstawówki. Nasza szkoła była uboga, nie było nawet sali gimnastycznej. Więcej by można pisać czego tam nie było, niż co było.Jednak tej sali gimnastycznej bardzo nam brakowało. W ciepłe miesiące ćwiczyliśmy na boisku grając w piłkę a jak się robiło chłodniej to gnietliśmy się z materacami w wąskich korytarzach szkolnych. W szkole była mała biblioteka i sklepik, ale żeby mieć jakieś drobne pieniądze na słodycze trzeba było wcześniej sobie na nie zapracować.Chodziłyśmy więc po naszych górkach i zaroślach, szukałyśmy miejsc gdzie piły wino miejscowe „obszczymury”. Zbieraliśmy po nich butelki.Wkurzaliśmy ich trochę, bo krążyłyśmy obok nich jak sępy robiąc im niezdrowy doping a oni przecież chcieli w spokoju sobie wypić jabola i pogadać. Później pakowałyśmy te butle do nylonowych siatek i ostrożnie jak z jajcem śmigałyśmy przez park Staszica
i przez most do skupu butelek. Śmierdziało tam samym wińskiem. Od samego smrodu można już było wykorkować,ale nas najbardziej rozbrajała gruba „Berta” która tam pracowała. Za każdym razem ciężko jej było grube dupsko ruszyć, żeby nas obsłużyć i wypłacić parę marnych złotówek.










Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
FRIDA · dnia 26.09.2012 08:15 · Czytań: 816 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 5
Komentarze
mike17 dnia 26.09.2012 10:33 Ocena: Bardzo dobre
Najpierw moje uwagi:

- po kropce spacja
- przed i po myślniku spacja

Lubię utwory wspomnieniowe, zwłaszcza jeżeli opowiadają o szczęśliwych chwilach z dzieciństwa czy młodości, językiem prostym, komunikatywnym, ale niebanalnym i ciekawym.
Jak Tobie się udało w tym opowiadaniu.
Wciąga od pierwszych zdań i czyta się bez zgrzytów i dłużyzn do samego końca.
Barwnie i obrazowo piszesz, rozwijasz swe artystyczne skrzydła, pozwalasz wniknąć odbiorcy bez trudu w swój świat.
Skracasz dystans z czytającym, co sprawia, że zaczyna lubić twój utwór, a bohaterowie stają się kimś bliskim.
Pełne głębi, napisane z przytupem, ale też z wrażliwością.
I nieco humoru też było po drodze.

Przyjemnie mi się czytało.
I ja wspominam czasy PRL-u z rozrzewnieniem i wiem, że były to piękne chwile, prawdziwa sielanka, choć brakowało wielu towarów.
Ale ludzie byli inni, lepsi...

Wspominaj, a ja na pewno wrócę :)
zajacanka dnia 26.09.2012 21:03
Przeczytałam z przyjemnością Twoje wspomnienia. Za mike'm: trochę do poprawki, ale klimat jest. Barwnie opisujesz dom, ogród, rodzinę, przyjaciół - niemal zobaczyłam to wszystko, i to w kolorze;)
Chętnie również poczytam inne Twoje wspomnieniowe.

Pozdrawiam :)
FRIDA dnia 27.09.2012 09:00
Bardzo dziękuję za miłe słowa i drobne uwagi. Zapraszam do poczytania dalszych części. Pozdrawiam.
rolnetka dnia 02.10.2012 20:48
Moja babcia ten specjalny, odświętny pokój nazywała pokojem "na księdza", bo tam się przyjmowało księdza po kolędzie. Zresztą u nas na wiosce do dziś tak jest, tylko dzieciaków jakoś nie widać, rzadko spędzają tyle czasu na świeżym powietrzu.
FRIDA dnia 24.10.2012 21:16
U nas też tak było, bo był to pokój najbardziej odświętny. Księdza już było słychać od oddalonej bramki, bo ministranci mieli takie glośne dzwonki. Oni musieli dawać o sobie znać, by gospodarze pozamykali na ten czas swoje psy i zapalili nędzne światła, którymi wtedy dysponowali. Wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj.
Pozdrawiam serdecznie.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty