Moje życie W PRL-u, cz.II - FRIDA
Proza » Inne » Moje życie W PRL-u, cz.II
A A A
Ze szkoły pamiętam raczej dobre momenty, chociaż tych mniej przyjemnych też trochę było. Blisko naszej szkoły znajdowala się przychodnia lekarska i tam co jakiś czas były przymusowe wizyty u dentysty. Jak była tylko fluoryzacja zębów to w miarę przyjemność, ale jak trzeba było pojedyńczo zasiąść na zielonym, skajowym fotelu to nie było już do śmiechu. Jak dentystka znalazła coś do zrobienia to już przepadłeś. Środków znieczulających chyba wtedy nie było, bo nikt tego nie serwował. Wielka lampa świeciła w oczy, pani brała wiertło w rękę i już była w naszej buzi powypychanej watą. Można było się wgniatać jak najgłębiej w fotel a i tak nic to nie pomagało. Ona naciskala swój pedał"gazu" i docierała tam gdzie trzeba. Odgłos tej wiertary był przeszywający, wydawało się wtedy że robi dziury w mózgu.
Pamiętam też nauczyciela od historii - niejaki pan B. pseudo „Gibas.” No więc jak nie nauczyliśmy się dat historycznych to wołał nas przed tablicę. Stał nas tam zawsze niemały szpalerek. Kazał wyciągnąć otwartą dłoń do przodu a on, walił nas po łapach drewnianą, szeroką linią lub wskaźnikiem. Cholernie to szczypało, więc już następnym razem ręka sama machinalnie się cofała jak czuła bliskość drewienka. Gibas wtedy tracił cierpliwość. Naszą nową wychowawczynią została pani Basia S. Zawsze chciała pokazać, że jest taka prawidłowa, krótko mówiąc taka „ą”, „ę”- czyli taka co bierze bułkę przez bibułkę. Któregoś pięknego dnia przyprowadziła na lekcję swojego małego synka. Od razu było widać, że to taki „ mały synek skurwysynek”. Strasznie mu się dłużyło na lekcji i kolorowanie kartki przez 45 minut nie było mu w głowie. Wiercił się, skrzeczał i nagle wrzasnął na cały głos - mama siuru. Cała klasa ryknęła śmiechem. Inne co wryło mi się w pamięć to jest to, jak pani od rosyjskiego wybrała mnie i Alkę do śpiewania pieśni rewolucyjnych na akademię. Próby odbywały się na lekcjach. Pieśń zaczynała się tak: „ Pa dalinam i pa wzgoriam”. Zawsze szło nam to dobrze, miałyśmy to bowiem przećwiczone na naszym śmietniku koło piekarni, ale nasza pani chciała to usłyszeć jeszcze raz w całości.To jednak nie był nasz poważny dzień - co jedna zaczęła „ Pa”, to druga się śmiała i tak szło na przemian parę razy. Im dalej tym większy śmiech nas ogarniał. Cierpliwość naszej pani się wyczerpała i wywaliła nas z hukiem za drzwi. Dziwne, tam prawie od razu nam przeszło. Na samej akademii w ogóle nie było nam do śmiechu, ale wszystko wyszło pięknie, bo przecież było przećwiczone do bólu.
Teraz wrócę do naszego śmietnika. Był to taki duży, kwadratowy, murowany śmietnik, który stał blisko piekarni. Dla nas to była wspaniała scena i tam robiłyśmy swoje występy. W tamtych czasach nie było jeszcze telewizji i całym życiem sąsiadów było to, co działo się na naszej ulicy. W otwartych oknach, oparci na poduszeczkach siedzieli starsi ludzie i obserwowali wolno płynące życie. Dlatego też, jak robiłyśmy swoje występy słuchaczy nam nie brakowało. Pracownicy pobliskiej piekarni również się do nas uśmiechali i dawali przez okno maślane bułeczki i wodę sodową. Kiedyś nawet pozwolili nam zwiedzać piekarnię - znajdowały się tam wielkie kadzie z ciastem i wajcha która to mieszała. Były duże rozpalone piece i stało dużo wózków z półkami na których leżały przyrumienione chlebki. Było tam gorąco jak w piekle a pachniało tak ślicznie jak u Renatki na śniadaniach. Mogłyśmy też od czasu do czasu korzystać z prysznica dla pracowników piekarni. I bardzo dobrze, bo dni czystości u sąsiadów już dla mnie się skończyły. Z tej piekarni był wielki pożytek. Roman z kolegami wieczorami chodził po szlakę, bo nam nadal brakowało pieniędzy na opał. Może to nie było zbyt chlubne zajęcie, ale jakby nie patrzeć, bardzo pożyteczne dla rodziny. Nasz Romciu to był niezły rozrabiaka. Kiedyś znalazł porcelanowy odważnik, zawiesił go na sznurku i czekał w oknie na piętrze na którąś z sióstr. Trafiło, że pierwsza ze szkoły wracała Renia - lawirowała, by odważnik ni walnął w jej głowę. Jej się udało a nad młodym zawisła „pyda”. Dostał jakieś tam lanie, nie pierwsze i nie ostatnie. Kiedyś zrobił mi windę z krzeseł. Ustawił je wierzchołkami do siebie, na powstałą tam dziurę położył koc i go mocno trzymał -
proszę wsiadać -wołał. To była jazda, krótka i ostra do bólu, bo on oczywiście koc puścił a ja z całą siłą z tej wysokości walnęłam tyłkiem o podłogę. Nieraz też przychodzili obcy ludzie skarżąc się na niego do naszego taty. Bowiem Roman w„ząbek czesany” siadał sobie na ulicy przed naszą bramką, gdzie wcześniej nagromadził kopczyk małych kamuszków. Kto jechał ulicą rowerem to on mu walił tymi kamieniami w szprychy. Obrywał za to często.Teraz mi się przypomniało jeszcze jedno zdarzenie. Jak byłam jeszcze dużo, dużo młodsza, że ledwo widziałam co się znajduje na wysokim stole, to bąknęłam beznamiętnie na którąś z sióstr „ pizda”. Tata słysząc to słowo ode mnie był zszokowany:- Gdzie ty słyszałaś takie słowo ? - pytał. Powiedziałam prawdę - Roman tak mówił. Tą moją prawdą zrobiłam mu cholerną przysługę. „Pyda” z rzemieniami poszła w ruch. Roman śmigał po ścianach, wyginał się na różne strony by rzemyczki jak najmniej go mogły dosięgnąć. Ja za niego płakałam bo czułam, że to wszystko moja wina.
Lubiłam ten nasz stary dom, chociaż tyle było w nim braków. Podobał mi się nasz korytarz, gdzie codziennie odstawiałam swoje koncerty. Jak wracałam ze szkoły,
to żeby pokonać szesnaście schodków potrzeba mi było nawet godziny. Co schodek to inna piosenka - mamusia mogła spokojnie nastawiać ziemniaki do gotowania, one zdążyły szybciej dojść do miękkości niż ja do mieszkania.
Najlepiej było kiedyś, jak tata kazał Romanowi pomalować lamperię w całym korytarzu. Jemu to absolutnie nie pasowało. Za dużo czasu by mu to wyrwało a przecież Roman miał dopalacz w tyłku i nie mógł za długo wysiedzieć w domu. Co jakiś koleżka zagwizdał pod oknem to jego już nie było. Wyczułam ten dobry moment i zadeklarowałam swoją pomoc, ale oczywiście nie bezinteresownie. Dla mnie to miała być potrójna przyjemność. Raz - kasa, dwa śpiewanie, trzy - zapach farby. Początkowo tak było ale potem ten odór farby olejnej mnie zatykał, bolały mnie dłonie, bo już porobiły się bąble od twardego pędzla. Tak więc z trudem brnęłam do końca, bo pachniała mi już tylko mamona.
Wymyśliłam sobie, że głos trzeba szkolić i pokazywać się większej ilości ludzi, więc zapisałam się do kółka wokalnego w „Ogródku Jordanowskim”. Zajmowała się nami pani, która grała na pianinie i na gitarze. Nauczyła nas śpiewania w grupie i na głosy. Przepięknie to brzmiało. Potem już występowałyśmy na różnych uroczystościach w Domu Kultury. Na te specjalne okazje zakupiono nam stroje. Były to elastyczne bluzeczki w kolorze zgniłej zieleni. Nawet w tamtych czasach mogłyśmy stwierdzić, że te stroje są do kitu, ale przecież lubiłyśmy śpiewać a występy przed większą publicznością były dla nas najważniejsze. Nasz Dom Kultury znajdował się przy Placu Staszica, koło Szkoły Milicyjnej.
W tym miejscu znajdował się ogromny plac, który był punktem zbornym dla szkół i zakładów pracy przed uroczystościami 1-szo Majowymi. To właśnie z tego miejsca ruszał pochód
w dniu „Święta Pracy”. Fajne to były pochody, pielęgniarki w białych fartuszkach i czepeczkach, sportowcy ze swoim sprzętem, strażacy, wojsko z orkiestrą i młodzież ze szturmówkami, flagami. Po pochodzie zawsze było świątecznie. Z głośników puszczano patriotyczne piosenki, z samochodów sprzedawano kiełbaski, było dużo straganów ze świecidełkami, balonikami, watą cukrową i stały saturatory ze słodką, kolorową wodą. Wtedy dla nas był raj.Wieczorową porą w tych miejscach organizowano zabawy taneczne. Chodziłam tam z Alką, ale chyba tylko po to, by posłuchać piosenek na głośno. Fajnie wtedy brzmiała „Czerwona jarzębina”.

Miasto tymczasem nam się odradzało i rozkwitało a ja razem z nim rosłam w siłę. Cieszyłam się tym, bo przeogromnie kochałam swoje miasto. Mogłabym razem z Cz. Niemenem zaśpiewać : „ Mam tak samo jak Ty, miasto moje a w nim, najpiękniejszy mój świat, najpiękniejsze sny ...”
Potem zaczęło dużo się dziać, burzono stare zabudowania i powstawały nowe bloki. Tak właśnie poległ największy w mieście sklep „Smakosz” - wcześniej było tam wszystko:proszek, mydło i powidło. Na końcu sklepu znajdowało się stoisko, gdzie stały pękate drewniane beki z kiszoną kapustą i solonymi śledziami - śmierdziało tam jak zaraza. Ja lubiłam zwiedzać inne klimaty, bo właśnie po przeciwnej stronie było stoisko z kosmetykami - był krem „Śnieg tatrzański", mydełka lanolinowe, perfumy „Być może” i pasta do zębów„Lechia”. Kawałek dalej były słodycze - czekolady były układane w falujące wieżyczki - fajnie było chociaż popatrzeć. Nas było stać tylko na czerwone lizaki „Koguciki” albo na „ Gwiazdorki ” za 0,50g. Tego sklepu nie wyburzono całkowicie, powstała z niego kawiarnia „Bieriozka”, natomiast bliżej od frontu powstał cały wielki ciąg sklepów - Cepelia, Jubiler, Pasmanteria, Drogeria itd. itp. - można było oczopląsu dostać od tego co się tam znajdowało. U„Jubilera” to wiadomo świecidełka, tam kupowałyśmy srebrne koła - bransolety. W pasmanterii były fajne wełny w ciekawych kolorach. Robiło się swetry i różne bluzeczki na drutach a także dziergało się specjalne torebki. To były takie nasze niepowtarzalne dzieła. W sklepach wtedy było wszystko na jedną modłę - np.chłopaki nosili „szwedki”: krótka bluza ortalionowa z zamkiem i pasiastym wzorkiem przy kołnierzyku. Wszyscy w tym chodzili, bo to był „hit” danego czasu tak jak trochę wcześniej ortaliony.
Posuwając się dalej po mieście dało się zauważyć wielkie zmiany. W miejscu, gdzie kiedyś było największe targowisko wybudowano piętrowy sklep „Merkury”. Ja jeszcze mam w pamięci te konie zaprzężone do wozów co wiozły na targ wszelkie wiktuały i ten koński naturalny zapach. Jedni gospodarze stali tam z ziemniakami, drudzy zachwalali kapustę. Ale były też stragany ze świecidełkami, co oczy dziewczynki zawsze przyciągały. Tam zawsze w dobrych czasach mocniej ściskałam rękę mamusi i prosiłam o koraliki, pierścionki i plastikowe zegarki.
Odbudowa miasta szła od samego rynku.
Przez długie lata centrum miasta reprezentował poniemiecki pomnik.Po latach wyburzono to dzieło. Nieopodal tego miejsca powstał później pomnik Powstańców Wielkopolskich. Wokół rozbudowano dużo kawiarenek i sklepików
a w to wszystko wprowadzał rozległy deptak. Wyrosły też pierwsze wieżowce. Na jednym z nich jarzył się zielony neon z herbowym „Jeleniem”, godłem Piły.
Z drugiej strony na ciągu budynków zamontowano duży świetlny zegar, który skrupulatnie odmierzał czas - nam Pilanom.
Druga strona miasta, ta bliżej nas pozostawała bez widocznych zmian. Duży, drewniany most nad rzeką Gwdą dawał nam możliwość przedostania się do lepszego miasta. Za mostem znajdował się okazaly budynek z czerwonej cegły. To była kawiarnia"Jedynka". Kiedy byłam młodsza, robiłam sobie w tym kierunku wycieczki i tam przyklejałam nos do ogromnej szyby. Z tamtego miejsca odchodziła piękna muzyka -grali i śpiewali Cyganie. Mama jak się o tym dowiedziała zaczęła mnie straszyć. Mówiła, że oni porywają dzieci, potem było coś o czarnych wołgach i sklepach mięsnych z zapadnią. Nastraszono mnie bardzo. Zaczęłam bać się już własnego cienia.
Potem jednak był taki moment, że za naszymi ogrodami przez ul. Mireckiego przejeżdżały całe tabory cygańskie.
Boże, jakie to było piękne widowisko. Kolorowe wozy, konie z długimi grzywami, kobiety prześliczne w kolorowych, błyszczących od cekinów sukienkach
a mężczyźni o kruczoczarnych włosach. Wszyscy weseli, śpiewający. Pomyślałam wtedy sobie - a niech mnie nawet ukradną, przecież to wspaniałe życie.

W bujnej zieleni nad rzeką roztaczały się przytulne alejki z ławeczkami. Jedyne co wiało historią czasu to ruiny kościoła
Św.Janów. Ten zabytek był mi bardzo bliski sercu.Często chodziliśmy po tych ruinach. W myślach wyobrażałam sobie wcześniejsze wnętrza, jakie były witraże w oknach, jaki był ołtarz, jacy ludzie siedzieli w ławkach słuchając słowa Bożego... /Po wielu latach otrzymałam piękne zdjęcia wnętrz z lat przedwojennych/. Potem stało się tak, że radni miasta uchwalili, że ruiny zabytkowego kościoła pójdą w powietrze. I niestety tak się stało. Jak uprzątnięto cały gruz powstała tam wielka pustka, taka sama zrobiła się w moim sercu. /Obecnie w tym miejscu otwiera swoje podwoje hotel"Rodło"/.

Jesień zawsze była dla mnie najbardziej nudna porą roku. Mokro, szaro, buro i ponuro. Ponieważ najwięcej czasu trzeba było spędzać w domu dlatego rozczytywałam się w książkach. Obskakiwałam dwie biblioteki - jedna była na ul. Buczka - całe miasto trzeba było przejść by do niej dotrzeć a druga to była Filia w naszym rejonie na
ul. Bydgoskiej. Bardzo lubiłam ten klimacik małych biblioteczek. Jakaś pani jak wróżka wkładała mi skarby do ręki a mnie nieraz aż trudno było się na coś zdecydować - tyle było tego piękna. Na początku jako dziecko zaczynałam od baśni, które rozbudzały moją wyobraźnię. Najpiękniejsza była „Bajarka Opowiada,” z niej zapamiętywałam historyjki z całkiem innych nieznanych mi dotąd światów. Był to zbiór bajek „Córka słońca” ,”Alabastrowa rączka” itp.
Ta piękna księga wprowadzała mnie zawsze w błogi stan spokoju, wielkiej dobroci a piękne ilustracje były dopełnieniem szczęścia. Potem z czasem zaczęłam czytać inne książki. Płakałam nad „Vinetu”, wzruszyła mnie „Chata za wsią” i „Macocha”. Tej ostatniej nie zapomnę, cała książka była czymś polana i śmierdziała zjełczałym tłuszczem. Zatykałam nos chusteczką i czytałam dalej. Ta chusteczka służyła mi wtedy do zatykania nosa i do ocierania łez. Taka to była jesień. Jedno co lubiłam w tym czasie to „Święto Zmarłych”. Lubiłam nasz stary cmentarz przy ul. Mireckiego , rozpalony białymi, zwykłymi świeczkami i zapach, który temu spalaniu towarzyszył. Chodziłyśmy z Alką alejkami cmentarza do późnego wieczora. Muszę wspomnieć, że to na tym cmentarzu byli chowani starsi ludzie z naszej ulicy.To były takie nie zapomniane pogrzeby. Przyjeżdżały wtedy ozdobne karawany zaprzężone w czarne konie. Trumny
godnie spoczywały w oszklonej karocy ozdobionej kwiatami. Za karawanem szli powolutku ludzie chcący żegnać odchodzącą osobę. Dlatego w tak odświętnym dniu chodziłyśmy palić białe świeczki naszym dawnym znajomym. Potem, jak już byłam w domu w tę nockę ciemną, to stawałam w kuchennym oknie i spoglądałam na cmentarz - było widać z oddali płonącą łunę. Tyle ludzkich żyjących serc okazywało swoją miłość dla tych co już odeszli. Paląc im te białe świeczki jakby mówili - jesteśmy z Wami.

Powiedziałam już trochę o jesieni to może teraz o zimie, trochę powrotu do lat dziecinnych. Jako dzieciaki mieliśmy raj na ziemi. Same górki i pagórki, śniegu w brud. Zjeżdżaliśmy z naszych stromych górek na sankach, tornistrach lub też na samych tyłkach. Jak wracaliśmy do swoich domów po tych wybrykach to nasze spodnie były jednym soplem lodu, ale za to górki były wyświecone jak lustra. Całe tabuny dzieciaków na to pracowały. Jak już wspominałam wcześniej nasza rzeka Gwda wylewała się z poza swoich brzegów i wtedy zatapiała nasze pola i łąki. Jak to później pozamarzało to mieliśmy wspaniałe lodowisko. My mieliśmy jakąś tam zardzewiałą parę starych łyżew, ale niestety nie było do nich odpowiednich butów. Trzeba było znowu kombinować by móc jako tako się na nich jechnąć. Wiązaliśmy je sznurkami, zresztą jak pamiętam to jedną dawałam Alce a drugą brałam ja i tak na tej jednej nodze i byle do przodu. Trochę gorzej wspominam to cholerne zimno w naszej nie ogrzewanej sypialni. Jak ciężko było wejść do tej lodowni. Robiliśmy sobie wtedy delikatne wspomaganie - nagrzewało się „Krukę”. Baniak z korkiem, do którego wlewało się gotowaną wodę - ten pojemniczek wkładało się pod pierzynę, potem trzymało się na tym nogi i całe to ciepło od nóg miało się rozchodzić na resztę ciała. Mimo wszystko, zanim to ciepło przyszło od nóg do góry to trzeba było dużo chuchać i dmuchać. Rano znowu trzeba było wyjść do lodowatej kuchni, by chociaż przemyć oczy i zęby. Na ścianach, tam gdzie była lamperia stał szron a szyby były całe przysłonięte srebrno białymi liśćmi mrozu. Zawsze podziwiałam Dziadka Mroza za to, że takie piękne obrazy maluje na naszych szybach. To były artystyczne dzieła. Potem przykładaliśmy palce i chuchaliśmy, żeby chociaż postała mała dziurka, by zobaczyć kawalątek naszego świata. W te mroźne zimy woda w kranie zamarzała a ta przezornie pozostawiona
w misce też była bryłą lodu. Śniegu wtedy było co niemiara. Jak odsypywano śnieg z jezdni to robiły się takie wielkie hałdy,że nie było widać przejeżdżającego autobusu. Lekcje w szkole były odwołane
i organizowano dla dzieci bale kostiumowe, by jakoś treściwie wypełnić ten czas. Taki bal miał się odbyć
w Pilskiej Harcówce. Gadania w domu było dużo jak zwykle, że nie ma z czego zrobić mi stroju. Ja oczywiście nie przyjmowałam takiej gadki i koniecznie chciałam w tej zabawie uczestniczyć.
No więc pod moim mocnym naporem ktoś mądry na odczepnego wymyślił, że będę ciemnym niebem z padającymi śnieżynkami. Miałam granatową aksamitną sukienkę, więc niebo już było, potem dodali mi srebrny księżyc i trochę spadających śnieżynek z waty, no i na samym dole trochę więcej tego śniegu, że już niby napadało. Nawet ładnie to wyglądało, ale w praktyce było do bani. Kto tylko ze mną tańczył był utytłany tą watą a moje niebo zrobiło się jak za mgłą. To był cholerny niewypał ale i tak byłam zadowolona bo jednak byłam i się bawiłam.
Urocze były Święta Bożego Narodzenia . Mimo że dalej było u nas biednie to jednak radziliśmy sobie całkiem dobrze. Danka miała talent artystyczny więc przygotowywała kartki świąteczne. Pięknie malowała zimowe pejzaże, obsypywała je brokatem z pokruszonych bombek i potem słaliśmy je do naszych bliskich. Nie wiem, ale cały czas mam w pamięci taką jedną kartkę z Gilem - ptaszek o czerwonym brzuszku na ośnieżonej gałązce. Zawsze mieliśmy żywą choinkę, która pięknie pachniała lasem. Tata sam robił światełka z transformatora i żaróweczek latarkowych, które malował na różne kolory. Potem stroiliśmy choinkę bombkami, śniegiemz waty i włosem anielskim. Bombki choinkowe były przeróżne, kolorowe, świecące swoim blaskiem, ale była tam taka jedna w kształcie serca a na niej był namalowany domek obsypany śniegiem - w niej zamykała się cała magia mojego dzieciństwa /po trzydziestu latach jak tę bombkę zobaczyłam w rodzinnym domu na choince zrobiło mi się anielsko i błogo w sercu/. Przed świętami w całym domu pachniało potrawami. Najbardziej pachnąca była sypialnia. Do tej lodowni wstawiało się ciasta i ciasteczka. Nareszcie chciało się tam spać. Najbardziej ulubionym zajęciem było robienie ciast i lizanie misek. Z blachami pełnymi surowych ciast biegaliśmy potem do piekarni. Na każdej blaszce była wciśnięta kartka z nazwiskiem, bo ludzie blachy znosili z całej ulicy a piekarze musieli potem wiedzieć co komu wydać. Fajne było odbieranie tych smakowitości. Odbywało się to w bardzo późnych godzinach wieczornych i koło piekarni gromadziła się cała dzieciarnia z ulicy. Jak już odbieraliśmy upieczone ciasta to wyrywaliśmy te kartki z nazwiskiem, by chociaż z tego miejsca uczknąć coś z pachnącego i smakowitego ciasta. Potem snuliśmy marzenia co dostaniemy pod choinkę… W drodze powrotnej do domu widoki były przepiękne. Śniegu ogrom, drzewa uginały się pod ciężkimi białymi czapami, od mrozu zapierało dech
w piersiach a pod butami melodyjnie skrzypiało. Lampa, która stała blisko naszego ogrodu dawała lekki pomarańczowy blask a śnieg leżący pod nią skrzył się przepięknie. W powietrzu fruwały leniwie małe płateczki śnieżynek. Druciane płoty wyglądały malowniczo, bo każda ich szczelinka była przysypana śniegiem. To była prawdziwa magia, bo chociaż naprawdę było bardzo zimno to czuło się takie miłe ciepło co się rozlewało po całym wnętrzu. I przychodziły święta. Na stół kładło się najpiękniejszy biały obrus, wykładało najlepszą zastawę i smakowitości wcześniej przygotowane. Potem było łamanie się bielusieńkim opłatkiem, były życzenia i upragnione prezenty. Na godzinę 24,00 całymi rodzinami udawaliśmy się na pasterkę do kościoła
Św. Antoniego. Nasz kościół dla mnie, wtedy jeszcze jako dziecka był bardzo zimnym i strasznym. Wielki krzyż z Chrystusem i malowidła na ścianach brzydkich ludzi, którzy zrobili Jemu wielką krzywdę .
Po powrocie z pasterki dobieraliśmy się do pomarańczy. Wtedy one były dostępne tylko jeden raz w roku, właśnie na święta. Pozawijane były w cieniuchne serweteczki z obrazkami świątecznymi . Owoce szybko się zjadało a serwetki układaliśmy między kartkami książek, by pachniały przez cały następny rok. Najważniejszy zawsze był Gwiazdor. Ja oczywiście najbardziej pamiętam tego
z przed wielu lat, gdzie dostawałam ubranka dla lalki wykonane z wełny przez moją mamusię, była tam też śliczna błękitna sukienka uszyta z błyszczącego materiału i miała plisowane fałdki. Była wprost przepiękna - taka, że ją pamiętam do dziś. Dostałam też niebieskie łóżeczko dla lali, które tata sam wykonał. Wcześniej do lulania lalek używałam obudowy od maszyny „Singer”, miała takie zaokrąglone boczki, wtedy dobrze mi służyła za kołyskę, ładnie się bujała i była głęboka.







Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
FRIDA · dnia 01.10.2012 08:49 · Czytań: 1355 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 12
Komentarze
mike17 dnia 01.10.2012 11:14 Ocena: Bardzo dobre
Prawdziwa literacka uczta!
Umiesz wspominać, Frido, a to wielka sztuka zrobić to z rozmachem, przytupem, ale także sentymentalnie i obowiązkowo, z humorem.
Straszliwie przepadam za takim tokiem narracji, za wspominaniem w ogóle, kiedy z rozrzewnieniem cofamy się do różnych chwil naszej przeszłości.

Podoba mi się twój styl - barwny, żywy, gawędziarski.
Językowo i literacko bez zarzutu, czasem zabrakło mi gdzieś jakiegoś przecinka, ale nie na tym się tu skupiałem.

Piękna podróż do dni, co minęły.
Czekam na więcej :)
FRIDA dnia 01.10.2012 13:03
Bardzo się cieszę że tak fajnie mnie oceniłeś.Aż się chce pisać dalej. Pozdrawiam.
al-szamanka dnia 01.10.2012 18:15
Ach, Frido, przeczytałam z rozrzewnieniem. Nie mogłam się oderwać:)
Tak jak i Mike uwielbiam tego typu wspomnienia, a Twoje wręcz pachną. Pachną tym wszystkim, co było, co gdzieś tam pozostało, a raptem odzywa się wzmocnione i czasem upiększone.
Tęsknię za czerwonymi kogutkami (koniecznie na drewnianym patyczku), ale nigdzie nie mogę ich znaleźć.
Czekam na następne wspomnienia - przeczytam na pewno:)
julanda dnia 02.10.2012 07:53
Wybacz Frido! Zobaczyłam tytuł, nawet nie zamierzam tego czytać. Powinno się wymazać z pamięci wszystko, nie przekazywać tej traumy dalej, wstyd, przykrość, a dawanie takie tytułu, absolutny brak subtelności. Większość tego, co piszemy jest skażone PRL. Tak wygląda prawda. Chcesz zostawić pamiętniki rodzinie, rozumiem, ale nikogo na nie będziesz katować.
Pozdrawiam, życzę mądrego wyleczenia się z ran PRL.

I jeszcze jedno... Frido? Wiesz, że nudzisz i to nie z winny PRL? Opowiadanie powinno mieć "ikrę"! Zaczepić się, rozwinąć, zainteresować. Gdybyś to tak przy herbacie z rodziną, zasnęliby, włączyli telewizor, albo, upss, no nie wiem, ale młodzież na pewno by Ci dała popalić, wiedzą co i jak... Nie są skażeni PRL.:(
wykrot dnia 02.10.2012 08:06
Cytat:
Wybacz Frido! Zobaczyłam tytuł, nawet nie zamierzam tego czytać.


I słusznie. Skoro masz traumę i nie potrafisz być obiektywna, czytać nie powinnaś i komentować też. Skoro Ci wstyd z tego powodu, że ktoś wtedy żył, uczył się, chodził do sklepu, do parku, do szkoły, kochał, był kochany, całował się... wszystkich takich powinnaś zostawić w świętym spokoju. Zamknij się w swojej skorupie i się wstydź!
Bo mnie wcale nie jest wstyd, że wtedy żyłem...
mike17 dnia 02.10.2012 16:19 Ocena: Bardzo dobre
Wykrot dobrze prawi :)
To były piękne czasy i jestem szczęśliwy, że udało mi się pomimo młodego wówczas wieku na nie załapać, o jakimkolwiek wstydzie, że przyszło mi wtedy żyć, rzecz jasna, nie ma mowy.

Wspominam to z prawdziwym rozrzewnieniem i wiem, że były to jedne z najpiękniejszych chwil w moim życiu (potem też ich nie brakowało), których nigdy nie zapomnę.
Bo jak można zapomnieć pierwszą miłość, pierwszego papierosa, pierwsze piwo, wyjazdy na ryby, harcerstwo, granie w zespole muzycznym, wygraną olimpiadę z jęz. polskiego na poziomie krajowym, uczęszczanie do elitarnego (nadal) liceum im. Jana Zamoyskiego, w końcu moją cudowną znajomość z Janem Himilsbachem, o której opowiada mój ostatni utwór.

Nikt mi tego nie odbierze, jestem dumny z tego, że wtedy już byłem na świecie i wciąż mam to w pamięci i wiem, że gdybym mógł cofnąć czas, wolałbym żyć wtedy, niż dzisiaj.

Dzięki, Frido, za tę sentymentalną podróż i piękny utwór.
To jakość sama w sobie.

Michał
rolnetka dnia 02.10.2012 20:40
W takim razie wypowiem się w imieniu "nieskażonej młodzieży". PRL znam tylko z opowiadań, rodziców i dziadków, gdyż sama urodziłam się w sierpniu '89, zatem w nowej "wolnej" Polsce.
Opowiadania Fridy są przepiękne, gdy je czytam przed oczami mam te wszystkie pokoje, ogródki, lasy. Frida pokazuje życie bez komputerów i telewizji. Jej zapiski tak bardzo przypominają mi wspomnienia babci, która siadała właśnie przy stole i mówiła o swojej młodości, a nam, szczeniakom, szczęki opadały, bo to tak ciekawe, nikt by nie pomyślał, żeby włączyć telewizor. Właśnie Wy, ludzie PRLu macie o czym opowiadać, nie my.. gówniarze z ekranami LCD zamiast oczu i smartfonami zamiast uszu.
Chapeau-bas i pisz dalej.
julanda dnia 02.10.2012 21:22
Kochani, jeśli Wam się podoba, to niech Frida pisze. Dla mnie po prostu nudno opowiada. Co do czasów, jeśli czytelnicy nie posiadają daru świadomości, to małe są szanse na zdrowe społeczeństwo.
Wykrot, nie wiem, kim jesteś, ale nie posiadłeś zasad dobrego wychowania. Twój komentarz mnie obraził, wypadałoby przeprosić. Poza tym nie znasz regulaminu pp.
A traumę mam, nawet nie wiesz jaką. Życzę dobrych snów, szarych, głodnych i przestraszonych. Niech się śnią i nie przestają.
rolnetka dnia 02.10.2012 21:37
czy ocena opowiadania i autora po samym tylko tytule znajduje się wśród zasad dobrego wychowania? Nie wiem jak reszta, ale ja odebrałam komentarz Wykrota nie jako obrazę, ale krytykę Twojego sposobu oceny.
zajacanka dnia 03.10.2012 01:18
Frido, przeczytałam, z przyjemnścią wracając do lat młodości. Może nie tak dalekiej, jak Twoje wspomnienia, bo bez zimna, bez lania (raz w życiu dostałam ścierką po rękach i do dziś nie mogę mamie tego darować ;),
ale z tv i sąsiadami na wieczornych wiadomościach...
Piszesz z serca, to widać, to czuć. Lawina wspomnień, które jedno za drugim wyprzedzają się w zdobyciu palmy pierwszeństwa. Sugeruję jednak głęboki oddech i drobną przerwę w publikowaniu. Nie dlatego, żeby mi sie nie podobało, ale żebyś nabrała dystansu do tych opowieści, bo są surowo spisane, z wieloma brakami, nie tylko językowymi. Błędy w zapisie, brak spacji, liczne powtórzenia, interpunkcja do gruntownej korekty. To tylko niektóre, które mi się rzuciły w oczy po przeczytaniu.
Julandka zarzuciła Ci nudzenie. Nie odczulam tego. Z drugiej strony nie dziwię sie Jej komentarzowi, nie każdy ma dobre wspomnienia z tego czasu. Ja, np, w piątym miesiącu ciąży uciekałam przez płotki na torowisku tramwajowym przed armatkami wodnymi milicji podczas obowiązkowego pochodu pierwszomajowego... Też dobrze: syn szybko biega i nieźle pływa :)

Pozdrawiam, Frido :)

@Julanda: napisz o tym, kotku. Myslę, że pomoże :)
troll dnia 05.10.2012 22:42
Frida! Ja powiem tak - w hydrancie miej tych, co to nie doceniają opowieści... Osobiście kilka zgrzytów bym wytknął, gdybym tylko mógł... a nie mogę. Wróciłem dziś do dzieciństwa, najpiękniejszych dni, jakie tylko pamiętam. Woda gazowana z nabojów, plastikowa oranżada w woreczkach, stadion Włókniarza, osobiste odgrywanie roli pilota (jak tylko opanowałem przełączanie prztyczków w RUBINIE :p)...
I w hydrancie (tak, jestem strażakiem, takie zboczenie z tym hydrantem) miej negatywy... Powtórzę - treść cud, ze względu na życiorys. Trafiasz do mnie. Sposób przedstawienia... chciałbym kiedyś POSŁUCHAĆ Twoich wspomnień, zamiast czytać, wydaje się, że lepiej by to wszystko brzmiało... Eh, wzruszyłem się...
Pozdrawiam!
FRIDA dnia 06.10.2012 14:19
Julanda, nie mam zamiaru przepraszać za to, że mi przyszło żyć w tamtych czasach. Trzeba wyłuskiwać to co było dobre i pielęgnować wspomnienia. Moje dzieci bardzo lubią słuchać o tamtych czasach.
Dziękuję za dobre słowa i cieszę się, że i Wam przypomniały się dni z domu rodzinnego. Zapraszam do dalszej wędrowki ze mną.
Pozdrawiam.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:54
Najnowszy:wrodinam