Rejterada znad jeziora (V) - wykrot
Proza » Długie Opowiadania » Rejterada znad jeziora (V)
A A A
Wyjechaliśmy jednak dopiero przed południem. Wcześniej wyprowadziliśmy się z hotelu, potem popływaliśmy w jeziorze z chłopcami, aby „zaszczepić” im wycieczkę i wreszcie, wyposażeni przez Dorotę i Helenę we wszystko, co ewentualnie mogłoby nam przydać się w podróży i mnóstwo rzeczy zupełnie zbędnych, ruszyliśmy w drogę.
Auto prowadził Stefan, a ja siedziałem obok, próbując zapamiętać trasę. Na razie nie miałem z tym problemu, bo tymi drogami już jeździłem. I gdy ujechaliśmy niemal trzydzieści kilometrów, zapowiedział mi zbliżającą się drogę w prawo, po czym zwolnił, pewnie oczekując zjazdu. Ale kiedy go zobaczyliśmy, miałem przez moment wrażenie déjà vu.
To było jednak tylko złudzenie, natomiast znak zakazu ruchu wszelkich pojazdów był jak najbardziej prawdziwy. Tylko umocowana pod nim tabliczka, miała inny napis i głosiła „Droga wewnętrzna. Nie dotyczy administracji Lasów Państwowych.”.
- A to sukinsyny! – Stefan krótko skomentował zastaną sytuację. – Patrz, świeżutki asfaltowy dywanik, na to mają kasę! Zrobili sobie wewnętrzną drogę, żeby nikt im nie przeszkadzał w imprezach!
- Skąd wiesz, że to miejsce imprezowe?
Stefan tylko prychnął. – Zawsze były tam imprezy! Ciekawe jak to teraz wygląda, skoro nawet na taką drogę im starczyło… jedziemy! Teraz tam nikogo nie będzie! Dla nich jest za wcześnie!
I pojechał!...

Rzeczywiście, miejsce miało swój urok. Wprawdzie przez ostatnie kilkaset metrów już nie było asfaltu, a do celu prowadziła utwardzona droga szutrowa, jednak zrobiono to z rozmysłem, pewnie dlatego, żeby nie naruszać krajobrazu tego miejsca. A było tu pięknie! I co najważniejsze – czysto! A miejsce nosiło ślady intensywnego użytkowania.
Kilkadziesiąt metrów od wspominanej ambony, na skraju drugiej polany, znajdowały się drewniane zabudowania, służące rozrywce dość dużych grup ludzi. Na mój osąd, mogło tutaj biesiadować jednocześnie grubo ponad pięćdziesiąt osób! Było wydzielone miejsce na duże ognisko, murowany grill-owy piec, stoły i ławki pod gołym niebem, huśtawki i drewniany zamek, chyba jeszcze bardziej rozbudowany niż ten „u nas”, w ogrodzie nad jeziorem, spora wiata, pewnie przeznaczona na tańce, a to wszystko otoczone było dziesięcioma domkami – baryłkami, które przycupnęły niczym wielkie grzyby, z gontowymi, stożkowymi kapeluszami. Były otwarte z jednej strony, tej od centrum, ale z pozostałych stron posiadały szczelne ściany, ochraniające przed wiatrem i deszczem. Wewnątrz każdego nich również znajdował się stół i ławy, nie najnowsze wprawdzie, ale wyczyszczone i przeszlifowane. Całość nadawała się do natychmiastowego użytku!
- Stefan, czy widzisz to samo co ja? – zapytałem, kiedy obeszliśmy cały teren dookoła.
Zaparkowaliśmy w cieniu wielkiego świerka, obok wjazdu do tego centrum, w miejscu wyraźnie przeznaczonym na parking. Chłopcy, pod opieką Diany, pobiegli od razu do zamku, a my mieliśmy okazję zapoznać się z otoczeniem.
- Chyba to samo – odpowiedział, patrząc do góry, na okoliczne drzewa. A więc zauważył.
Cały teren był zelektryfikowany. Na drzewach umieszczono lampy, o maskującym ubarwieniu, mocowane opaskami w kolorze zbliżonym do kory, dlatego nie rzucały się zbytnio w oczy. W grzybowych domkach wprawdzie lamp nie było, ale były haczyki i obok nich specyficzne gniazdko. Czyli wystarczało przywieźć lampę, zawiesić i wetknąć do niego wtyczkę…
- Ciekawe, czy komary tutaj nie gryzą – zastanawiałem się.
- Na pewno mają elektroniczne odstraszacze – podpowiedział. – Zainwestowano tutaj zbyt dużo kasy, żeby żałować na drobiazgi. To musi działać, żeby przynosić zysk! Słyszałem kiedyś, że gdzieś niedaleko stąd, tryska źródło, czyli mają i wodę. Ale konkretnie, to nie wiem gdzie. Jednak przywieźć przewoźną pompę i kilkadziesiąt metrów węża, to żaden problem.
- Poczekaj, a skąd tu ambona? Przecież takie polowania, czy nawet obserwacje, robi się w matecznikach! W ciszy! A przy takim czymś…
- Tomek, to wszystko jest rozdzielone okresami czasu! Na pewno nie spotkasz tu ogniska na wiosnę, kiedy jest okres godowy! A potem zwierzyna nie potrzebuje już tego miejsca. Więc można organizować imprezy. Popatrz, jakie potężne drzewa wokół! Tam, bliżej ambony, funkcjonował kiedyś karmnik zimowy, więc nocami podchodziła i całkiem spora zwierzyna. Z ambony były niezapomniane widoki. Ciekawe, czy to jeszcze działa…

Działało. Sprawdziliśmy. Miejsce było tak przeorane przez dziki, że nie mogło być żadnych wątpliwości. Byliśmy i na ambonie, uczyliśmy chłopców obserwacji zwierząt, udało nam się pooglądać wiele ptaków, a nawet podglądać łosia… Diana nie mogła się nadziwić, że można ot tak, wjechać do wielkiego lasu, gdzie chodzą potężne zwierzęta i nie bać się węży. Stefan trochę sobie z niej pokpiwał, ale wszystko było sympatyczne i wesołe. A później zgłodnieliśmy i trzeba było wrócić do pierwszej, „ogniskowej” polany.
Okazało się, że Helena przygotowała nam zapasów niemal jak na wojnę! Diana poczuła się w obowiązku zrewanżować się nam za ciekawe obserwacje i teraz pełniła rolę gospodyni, nie dopuszczając nas do koszyków i lodówki. Nam to całkowicie odpowiadało, więc nastrój panował sielski i anielski, chociaż trochę różnych much jednak zwabiliśmy zapachami. Lekarstwem na nie były jednak stołowe, siatkowe parasole, które osłaniały nasze jadło przed napastnikami. A po posiłku posprzątaliśmy wszystko, pakując resztki do worków, które mieliśmy ze sobą i właściwie to mieliśmy już odjeżdżać, kiedy Stefan przystanął nagle, zarządzając ciszę. Wtedy i ja usłyszałem. Zbliżający się szum silników samochodowych.

Po kilku minutach, na parking wjechał terenowy samochód z oznakami nadleśnictwa, a za nim dwa zwykłe samochody osobowe. Nie najwyższych lotów, chociaż znanych marek.
- A państwo co tutaj robicie? – zapytał idiotycznie umundurowany mężczyzna, który pierwszy wysiadł z terenowego pojazdu. – Kto jest kierowcą pojazdu?
Był w mundurze straży leśnej, ale przecież nie miałem obowiązku go znać.
- Ja! – oznajmiłem krótko, bo to ja szykowałem się teraz do odjazdu.
- A pan posiada prawo jazdy?
- Posiadam! – odparłem spokojnie, ale facet już podniósł mi ciśnienie.
Przewidywałem, że zapłacimy za zlekceważenie znaku zakazu, ale on zachowywał się wysoce nieprofesjonalnie. Najpierw się nie przedstawił, a teraz usiłował być ironicznie dowcipny.
- To poproszę pana prawo jazdy, dowód rejestracyjny samochodu i dokument ubezpieczenia, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że kierowca nie rozpoznaje znaków drogowych.
- Nie rozdaję w lesie swoich dokumentów, szanowny panie! Nie mam takiego zwyczaju!
- Radzę panu poskromić język! – spokojnie odezwał się drugi, w podobnym umundurowaniu, który zdążył już wyjść z terenówki. – Chyba ma pan świadomość, że naruszył pan prawo o ruchu drogowym?
- A pan nie naruszył? – odpowiedziałem zaczepnie. – I to nie tylko prawo drogowe! Nie wspomnę już o przepisach przeprowadzania kontroli, ale naruszyliście panowie zwykłe, dobre obyczaje. Bo żaden z was się nie przedstawił! I to zgłoszę waszym przełożonym, oraz miejscowej prasie!
- Proszę uprzejmie! – ten drugi szerokim gestem ręki wskazał na wysiadających z tych dwóch cywilnych samochodów. Jednym z nich był mężczyzna w zielonym mundurze leśnika, a pozostałe osoby, dwóch mężczyzn i kobieta, były ubrane zwyczajnie. Mój rozmówca podszedł do tego „zielonego”.
- Panie nadleśniczy, mamy problem! – zaraportował.
- Co tam znowu? – zapytał „zielony”. – O co chodzi?
- Mamy tutaj pana, który naruszył zakaz wjazdu i odmawia okazania dokumentów!
- Nieprawda! Nie odmawia, tylko chciałby, żeby kontrolujący przestrzegali procedury kontroli! – zawołałem, podchodząc bliżej. – Panowie nie raczyli się przedstawić, nie poinformowali mnie który przepis naruszyłem, tylko usiłują kpić sobie ze mnie…
- Niech pan mi powie szczerze – odpowiedział leśnik, spoglądając na mnie pogardliwie. – Widział pan zakaz ruchu na początku drogi?
- Widziałem! I co z tego? Zrobiliśmy wam bałagan? Nie! Popatrzyliśmy sobie na ptaszki, na zwierzęta, zjedliśmy posiłek, posprzątali po sobie… Niech pan spojrzy, czy został po nas choćby jeden papierek? A jesteśmy z dziećmi! I to cudzoziemskimi! To im chciałem pokazać polski las!
Spojrzał na nasz samochód i odwrócił się do mnie.
- Jeśli stać pana na takie auto, to zapłaci pan pięćset złotych mandatu i puścimy to w niepamięć.
- Ile??? Pięćset złotych??? Za co??? – wyrwało mi się. Zaraz tego pożałowałem.
- Sami państwo widzicie! – odwrócił się nagle do stojących cywilów. – Niektórych ludzi stać na takie samochody i wtedy wyobrażają sobie, że mogą łamać wszelkie zakazy. A kiedy próbujemy z tym walczyć, to podnoszą krzyk, że nasze kary są zbyt wielkie. Pięćset złotych to za dużo! Na auto było setki tysięcy, a mandat chcieliby za pięć złotych, jak na tacę! Ale my temu kładziemy kres! Nie ma i nie będzie dla nas świętych krów! Przyrodę trzeba szanować, ot co!
- A pan ją szanuje? – usłyszałem nagle głos Stefana. – W którym miejscu?
„Zielony” leśnik żachnął się. – Skoro się panu coś nie podoba, to wzywam policję! – oświadczył, po czym wsiadł do samochodu.
- Daj pan to prawo jazdy, ja wystawię panu mandat i jedź pan stąd! – usłyszałem cichy głos drugiego ze strażników zanim poczułem jego dłoń, trącającą mnie w łokieć. Zrozumiałem, że proponuje mi optymalne wyjście z tej sytuacji. Nagle uwierzyłem w jego słowa i podałem do tyłu kartonik dokumentu, a on chyba błyskawicznie spisał dane, bo szybciutko wręczył mi blankiet kredytowy i oddał prawo jazdy, zanim nadleśniczy znowu wygramolił się z auta.
- Spadajcie! – mruknął jeszcze cicho.
Podszedłem do auta, kiedy nadleśniczy wychodził z samochodu.
- Nic panu to nie da, bo policja już zablokowała drogę! – zawołał.
- A jednak żegnam! – zawołałem, wskakując na fotel kierowcy. Ręce mi drżały, niemniej od razu uruchomiłem silnik i wyprysnąłem na drogę.
Stefan kontrolował tyły, ale nikt za nami nie pojechał.
- Nie jadą za nami! – powiedział zaskoczony.
- Tak, bo zapłaciłem pięć stów! A właściwie to dopiero mam zapłacić! Mandat kredytowy!
- A to ciule! – przeżywał. – Zrobili sobie enklawę i zazdrośnie strzegą tajemnicy! Wiesz co to byli za ludzie?
- Nie zdziwiłbym się, gdyby dziennikarze.
- Dokładnie! Ja to tak zrozumiałem! Pewnie mają tutaj mieć imprezę i założę się, że sponsorowaną! Sprzedają się, cholery, za coca colę! To dlatego ten palant był taki pewny siebie, kiedy mu powiedziałeś, że zgłosisz to szefostwu i dziennikarzom. Wszystko miałeś na miejscu! I szefa, i prasę!
- Ty patrz, czy nie jedzie policja.
- A co zrobisz jak będzie jechać? Przecież tutaj nigdzie nie skręcisz! Musimy dojechać do głównej i to wszystko! Jak nie zdążysz, to cię capną…

Złapali i później. Już na głównej. Okazało się, że nasz jeep jest tak charakterystyczny, że nie sposób go pomylić z żadnym innym autem.
Ujechaliśmy nie więcej niż pięć kilometrów w stronę domu, gdy ujrzałem radiowóz jadący z naprzeciwka. Kiedy zbliżał się do nas, włączył „koguta” i sygnał dźwiękowy. Nie było sensu uciekać, więc zjechałem na pobocze i zatrzymałem się. Niech się dzieje co chce! – pomyślałem i od razu opuściłem szybę, mimo włączonej klimatyzacji.
Radiowóz zatrzymał się na przeciwległym poboczu. Policjant wysiadł, a kiedy dotarł do mnie, oficjalnie zasalutował i …
Nie przedstawił się. Nie zdążył. – To pan? – usłyszałem zdziwiony, mało regulaminowy głos. Przed sobą miałem swojego starego znajomego sprzed lat. Podopiecznego Dedejki.
- Tak się składa, że to ja! – odparłem w miarę spokojnym głosem, chociaż serce tłukło mi się niemiłosiernie.
- To pan był tam… w lesie? – padło drugie pytanie.
- Ano ja, a właściwie my! – wskazałem gestem wnętrze samochodu. – Wzięliśmy chłopców Dorotki, żeby pooglądać przyrodę i wszystko było fajnie. Nie śmieciliśmy, nie hałasowali… a potem przyjechali mocodawcy lasu i się do nas przypieprzyli. Nie dość, że dostałem pięćset złotych mandatu, to jeszcze pana na mnie nasłali.
- Pan pokaże mi ten mandat!
Podałem mu blankiet, obejrzał go, a potem oddał.
- No cóż, będzie pan musiał to zapłacić! A teraz proszę zawrócić i pojechać na Ełk!
- Dlaczego? Chcieliśmy jechać do domu.
- Proszę zawrócić i pojechać na Ełk! – powtórzył. – Nie spotkaliśmy się, jasne?
- Jasne! – przytaknąłem. Zasalutował i odszedł do radiowozu. Ale nie odjechali, zanim nie nawróciłem i nie pojechałem we wskazanym kierunku. Trzymali się za mną, w bezpiecznej odległości kilkudziesięciu metrów i dopiero kiedy minąłem zjazd do ambony, zobaczyłem w lusterku jak skręcają w tamtą drogę.
Stefan słuchał wszystkiego, ale cały czas milczał. Dopiero kiedy oznajmiłem, że skręcili ku leśnikom, coś mu się rozjaśniło w głowie.
- Ty… to chyba jakiś twój znajomy, prawda?
- Prawda! Nie tylko mój! Już mnie kiedyś zawoził do komendy w Ełku… śmiałem się. – I nie tylko mnie! Miałem wtedy niezłe towarzystwo.
- Co ty pieprzysz, jakie?
- Cicho! Reszta wieczór, przy ognisku!

Stefan doskonale wykorzystał sytuację na zrobienie zakupów. Bo skoro musieliśmy jechać do Ełku, to nie mieliśmy wyjścia! Ale tym razem, to my narzucaliśmy ton na zakupach! Diana musiała pilnować chłopców…
W galerii dowiedziałem się, że nasze rowery są już zawiezione na miejsce, wyregulowane, przeglądnięte i z osobistą gwarancją szefa stoiska. Przyjmowano mnie tam z wielkimi rewerencjami, a ja obiecywałem, że już jutro to wszystko sprawdzimy na wycieczce rowerowej. Wcisnęli mi jeszcze jakieś podwieszane pojemniczki na ramę, próbowali sprawdzać, czy nie zapomnieliśmy o ochraniaczach, ale szybko się ich pozbyłem, bo wczoraj przemaglowaliśmy temat dokładnie.
Natomiast Stefan rozwinął się w sklepie wędkarskim. Początkowo miał trochę obiekcji, ale kiedy kilkakrotnie powtórzyłem mu, że za wszystkie zakupy ja zapłacę bez ograniczeń, puścił wodze fantazji! Do auta wracaliśmy z trzema wypasionymi wędkami i całym pojemnikiem stosownego oprzyrządowania. A chłopcy niemal go oblegali, gdy im opowiadał, jaka to przyjemność podcinania ryby na haczyku.
Zastanawiałem się, kiedy my zdążymy zrealizować swój program, bo na dzisiaj miały być jeszcze łyżworolki, badminton… jutro rowery, a teraz Stefan ze swoimi wędkami…

Wróciliśmy już bez dalszych przygód, w końcu pory obiadowej i zdecydowanie później, niż sądziła Dorota. Ale tak to bywa z wycieczkami. Przeważnie rozmijają się z planami.
Diana dostała chyba od niej jakieś wytyczne, bo niezwłocznie zabrała chłopców do domu na obiad, a Stefana poprosiła, byśmy przekazali pani Helenie pojemnik z resztą zawartości, a potem udali się do hotelowej jadalni. I jak nam Helena wyjaśniła, amerykańskie towarzystwo właśnie tam się znajdowało. Z Dorotą i Johnem.

Mówiąc szczerze, to teraz najmniej chciało mi się jeść. Nie dlatego, żebym nie był głodny, wycieczka do Ełku trochę jednak trwała. Tylko bałem się spotkania z Johnem. Bałem się swojego zmieszania, swojej reakcji na jego spojrzenie mi w oczy. Nie wiedziałem też, jak zachowała się Dorota. Czy John jest nadal nieświadomy tego, co działo się w nocy?
Stefan nie rozumiał moich oporów i nie mógł mi pomóc. Przeciwnie, im bardziej odwlekałem moment pójścia, tym bardziej na mnie naciskał. A ja wymyślałem wciąż nowe powody, aby tylko nie wejść na ścieżkę, prowadzącą do hotelu.
Najpierw czekaliśmy, aż łazienka będzie wolna, bo przed posiłkiem wypadałoby się umyć. Potem próbowałem porozmawiać z Heleną. Podała już obiad chłopcom i Dianie, dlatego teraz miała chwilę wolnego. Spotkaliśmy ją na ganku, więc natychmiast wykorzystałem okazję, aby zapytać o gości. Coś widziała, coś nam opowiadała, ale wyglądało na to, że nie popiera moich wysiłków. Stwierdziła mimochodem, że „panienka” ma wszystko pod kontrolą i wręcz pomogła Stefanowi wyciągnąć mnie stamtąd. Nie było wyjścia, ruszyliśmy w drogę. Stefan na obiad, a ja – niczym na ścięcie.
Krok za krokiem, chociaż zwalniałem jak mogłem, wciąż zbliżaliśmy się do hotelu. Bryła budynku rosła w oczach. I przyszedł ten moment, kiedy stanęliśmy pod drzwiami.
Zmobilizowałem wszystkie siły, chociaż tętno wzrosło mi tak, jakbyśmy przybiegli tutaj z prędkością olimpijskiej „stumetrówki”. Stefan otworzył drzwi, przepuszczając mnie przodem, a kiedy wszedłem…

W pierwszej chwili nie zrozumiałem. W hallu znajdowało się mnóstwo ludzi. Część z niech poruszała się chaotycznie, a jego skraj, przy schodach, zajmowała kilkunastoosobowa grupa dość swobodnie zachowujących się ludzi. Rozmawiali stosunkowo głośno i w dodatku po angielsku. Zaskoczony przystanąłem, próbując ogarnąć wzrokiem całą sytuację i zaraz też dostrzegłem…
John, stojący niemal w centrum tej grupy, patrzył na mnie i z uśmiechem uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Odpowiedziałem mu takim samym gestem, też usiłując się uśmiechnąć. Ale nie wiem, czy to zobaczył, bo odwrócił wzrok i dopiero wtedy zlokalizowałem Dorotę. Ktoś stojący tyłem do mnie, po prostu mi ją zasłaniał. Coś do siebie powiedzieli, Dorota odwróciła się, obrzucając nas spojrzeniem, a po kilku sekundach obydwoje do nas podeszli.
John z daleka wyciągał rękę.
- Witaj Thomas! – wołał wesoło.
- Witaj, witaj! – odparłem, też próbując rozszerzyć usta w demonstracji wyśmienitego nastroju.
Kiedy podałem mu dłoń, schwycił ją swoimi dwiema, po czym długo ją ściskał, cały czas się uśmiechając i próbując tłumaczyć całą sytuację.
- Thomas, ja myślę… ja proszę, że ty mnie wybaczyć… Ty się nie gniewać! Tak też być… Zobacz… – puścił wreszcie moją rękę i próbował pokazać gestem na grupę, którą opuścił. Spojrzałem w tamtym kierunku. Przyglądano nam się uważnie.
- Mamy goście… bez planu! – rozłożył bezradnie ręce i z rozpędu zaczął mówić po angielsku. Wtedy do naszego dialogu włączyła się Dorota, delikatnie opierając swoją dłoń o jego ramię.
- John usiłuje ci wytłumaczyć, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia. I przyrzeka wam… – spojrzała na Stefana, który natychmiast poczuł się zaproszony do rozmowy. A że rozumiał Johna, dlatego też natychmiast mu odpowiedział. Dorota uśmiechnęła się tylko, słuchając go, a potem powiedziała do mnie cicho.
- A resztę to już Stefan ci opowie.

Ich rozmowa przedłużała się i Dorota wykorzystała okazję do rozmowy we dwoje.
- A jak przebiegła wam wycieczka?
- Prawie doskonale, tylko oprócz nowej góry zakupów, mam do zapłacenia pięćset złotych mandatu – mruknąłem. Jej reakcją na to był głośny śmiech.
- A komu podpadłeś i za co?
Pokręciłem głową. – To jest temat na dłuższą pogawędkę. Bo spotkałem też pana w radiowozie, który tym bojowym wozem, wiózł był nas kiedyś do Ełku. Ech! – machnąłem ręką, ale zaczynałem myśleć logiczniej. – Nie masz czasu na rozmowę?
- Nie bardzo… – odparła, krzywiąc się. – Zobaczę, czy coś się da zrobić później. Chłopcy są u Heleny?
- Tak, razem z Dianą.
- Świetnie! Szukaj nas w okolicach wiaty i jeziora. Za godzinę, a może wcześniej. Na razie ustalamy program weekendu, może nawet pójdziemy do sali konferencyjnej, ale to nie potrwa długo. Panowie idą dzisiaj na golfa i do wieczora będą się bawić na łące. A co na wieczór, to dopiero ustalimy.
John nagle zastopował Stefana i spojrzał na Dorotę. Coś mu odpowiedziała i wtedy znowu zwrócił się do mnie.
- Thomas, ja mówiłem, co… że… my porozmawiamy, ale ja… nie… nie mo…
- Nie dałeś rady! – podpowiedziała Dorota, ujmując go pod łokieć.
- Nie dałem! – wreszcie złapał słowo. – Ty się nie gniewać na mnie! Doris mnie mówić, że ty już to wiesz… i rozumieć. I ja się cieszę. Ja chciałem o tym mówić! – rozłożył ręce bezradnie. Ale… I wiem, że będziesz pracować z nami. Ok.! Ty co chcieć… to ty mi mówić!
- Ok. – zapewniłem go. Wyciągnął do mnie dłoń. Uścisnąłem ją, ale znowu mnie przytrzymał.
- Thomas, my… – spojrzał na Dorotę i zakończył zdanie po angielsku. Przestraszyłem się trochę, ale słowa Doroty szybko mnie uspokoiły.
- John przeprasza, ale teraz musimy już iść – wyjaśniła i dodała. – Takie nasze obowiązki, wybaczcie! Mnie też! Spróbujemy jutro przed obiadem z wami porozmawiać, bo chyba nie będzie lepszego terminu, albo zostawimy to na przyszły tydzień.
Pokręciłem głową przecząco.
- Ja nie mogę. I tak naciągnąłem już wszystkie sprężyny…
- Nie przesadzaj! – Dorota się skrzywiła. – Najwyżej znowu się sprężysz i załatwisz wszystko szybciej!
Udałem że jej słowa mnie osłabiają, na co John zareagował zabawną miną, po czym jeszcze raz spojrzał na mnie i kolejny raz podał mi dłoń, tłumacząc coś, jakby chciał się pożegnać.
Dorota wyjaśniła jego słowa, że pożegnanie jest chwilowe. John nie lubi zimnego obiadu, więc nas też rozumie, a z drugiej strony jego goście również ich oczekują.

To akuratnie była prawda, bo ile razy moje spojrzenie pobiegło ukradkiem gdzieś w bok, wszędzie napotykałem krzyżowy, obserwacyjny ogień ciekawskich ludzi. Nie tylko tych z amerykańskiej grupy. Oni przyglądali się nam otwarcie. Byli zainteresowani Johnem i Dorotą. Ale oprócz tego, przyglądali się nam inni goście. Łącznie z personelem. I czas najwyższy było to przerwać. Dlatego, z wielką ulgą przyjąłem koniec naszej rozmowy. A kiedy weszliśmy do niemal pustej jadalni, głośno i nieprzystojnie westchnąłem, zanim zajęliśmy miejsce przy stole.
I po co mi to było? Życie jest jednak nieobliczalne…

Nie rozumiałem dlaczego, ale dyżurujący kelner poprosił nas do długiego stołu, ustawionego wzdłuż jednej ze ścian. Takiego na kilkanaście osób. Pewnie tam, gdzie częstowano obiadem grupę amerykańską. Ale to miejsce wcale mi się nie uśmiechało. Zapytałem go, czy możemy je zmienić. Wzruszył tylko ramionami i odpowiedział, że możemy wybrać sobie dowolne. To już było lepiej, więc zajęliśmy ze Stefanem najbliższy, wolny stolik i ja, odetchnąwszy głęboko po rozmowie z Johnem, mogłem teraz liczyć na spokojny posiłek. Przeliczyłem się jednak.

Pierwszą niespodzianką było to, że tuż po pojawieniu się na naszym stoliku różnych przystawek, w tym bardzo egzotycznych, obok niego pojawiła się Barbara. Było, nie było, szefowa kuchni! Oczywiście, zaraz oberwaliśmy ze Stefanem za to, że daliśmy na siebie tak długo czekać i niby to wszystko było w konwencji żartu, ale Barbara naprawdę miała do nas pretensje! Bo, jak się okazało, przygotowane przez nią potrawy, omal nie utraciły świeżości!
Znałem ten ból, bo sam czasami gotowałem. I nie cierpiałem, jeśli komuś coś nie smakowało, jeśli mój wysiłek nie spotykał się z uznaniem.
Ale tym razem nie było powodu do narzekań. Baśka, chociaż na pewno przysporzyliśmy jej niemało pracy, mogła liczyć na nasze zachwyty. To wszystko naprawdę nam smakowało, dlatego też obydwaj głośno chwaliliśmy jej talenty, delektowaliśmy się winem i w ogóle, to królowała konwencja „och” i „ach”, zmieszana ze zwykłą prywatą. Bo to były dania tylko dla nas dwóch! Przyznała się po cichu, że nawet John i Dorota tego dzisiaj nie dostali. Nie mówiąc już o Lidce.
Barbara kilkakrotnie podchodziła do naszego stolika, objaśniając czym jest to, co jemy, jak to się je, a nawet wypiła z nami lampkę wina. Jak na hotel z wielkimi zamierzeniami, było to mało profesjonalne, ale kto się tym przejmował? Było już w zasadzie po obiedzie i oprócz nas, na sali nie było prawie nikogo.
Prawie…

Przez cały czas zachowywaliśmy się dość hałaśliwie, nie zwracając uwagi ani na personel, ani na pozostałą część sali. Tym bardziej, że personel zachowywał się wzorcowo, polecenia Barbary były wykonywane akuratnie i nie było potrzeby poświęcać na to swojej uwagi. Dlatego też, obrzuciłem wzrokiem jadalnię dopiero wtedy, kiedy szykowaliśmy się ze Stefanem do wyjścia. I zobaczyłem wlepiony w siebie wzrok jakiejś kobiety i jej partnera.

Siedzieli dość daleko od nas, ale na pewno byli świadkami całego przedstawienia. I słyszeli. To nie ulegało wątpliwości. Jadalnia była cichym pomieszczeniem, więc jeśli nie było gwaru tłumu, to głos rozchodził się na całą salę.

Nie chcąc być niegrzecznym, nie dałem po sobie poznać, że zauważyłem te obserwacje, ale po chwili, niby mimowolnie i przypadkowo, próbowałem zorientować się czy nadal jesteśmy obiektem ich zainteresowania. I nie było wątpliwości. Ta para była już po obiedzie, jednak nie wychodzili, a nasz stolik był głównym celem ich dalszego pobytu.
To nie było zabronione, więc trudno było na takie coś zareagować. Jeszcze przez jakiś czas wahałem się, ale pomyślne przejście spotkania z Johnem, dodało mi odwagi. W końcu poprosiłem Stefana żeby pozostał, po czym wstałem i bezceremonialnie poszedłem do nich.
- Może się państwo do nas przyłączą? – zaproponowałem. – Po co mamy spoglądać na siebie z daleka…
Odpowiedź kobiety mnie poraziła.
- Tak się zastanawiałam – cedziła słowa – czy to jesteś ty, czy nie. Ale to jednak ty. Popatrz, Robert, jaki świat jest mały! Żeby spotkać Tomka, musieliśmy przyjechać na Mazury! A Tomek radzi sobie tak jak dawniej! Dziewczyny wokół niego tańczą, okręca je sobie wokół palca… Oj, dajesz sobie radę, dajesz!

Aż mnie cofnęło na takie dictum. Na pewien czas pozbawiła mnie myślenia. Miałem chyba najgłupszą minę na świecie, wpatrując się w tę kobietę. I wreszcie… bingo!
Przed sobą miałem Grażynę. Dziewczynę, którą kiedyś, jeszcze w akademiku, bardzo długo pozbawiałem cnoty. Tyle, że teraz miała dokładnie tyle samo lat więcej, co i ja…
- Grajdka, nic się nie zmieniłaś! – zawołałem, zadowolony z odkrycia. – Co za spotkanie! Witaj nad jeziorem, witaj! Że ja ciebie wcześniej nie zauważyłem! Chyba jednak mam już sklerozę. Mówili mi o tym, ale nie chciałem wierzyć…
- Tokujesz jak i kiedyś – przerwała mi spokojnie. – A mówiąc poważnie, to nie mogłeś nas widzieć, gdyż dopiero przyjechaliśmy. Lepiej powiedz nam co to za hotel i jak tu jest. Bo wygląda na to, że jesteś tu zadomowiony.
Jej całkowite opanowanie zbiło mnie z pantałyku. To już nie była ta Grażynka, z którą robiłem kiedyś to co chciałem – przeleciało mi przez głowę błyskawicą. Ale nie zamierzałem się poddać.
- A może byś mnie tak przedstawiła? – spróbowałem ją zaskoczyć i odzyskać przewagę. I nadziałem się na następne uderzenie.
- Komu, mnie? – padła szybka i zdziwiona odpowiedź mężczyzny. – Zapomniałeś chyba, że postawiłem ci kiedyś dwie butelki żubrówki, żebyś odwalił się od Grażynki. I to duże butelki, zero siedem litra, nie pamiętasz?

Pamiętałem. Przyniósł je do pokoju Tereski po północy, wspinając się po drucie piorunochronu na trzecie piętro akademika. Jak to zrobił, tego do dzisiaj nie wiem.
Ja wtedy miałem już serdecznie dość Grażyny, a on się w niej zakochał. Pilot. Który latanie przedkładał nad wszystko. Porzucony kilka razy przez swoje ukochane, które stawiały mu ultimatum: albo ja, albo latanie. Zawsze wybierał latanie. I dlatego był sam.
Nie pamiętam gdzie i kiedy ujrzał Grażynę, ale potem zrobił wszystko, żeby dostać się w jej pobliże. A był sprytny! Teresa meldowała mi o jego staraniach, bo próbował się z nią zaprzyjaźnić i doszło do tego, że zaczął bywać w jej pokoju. Jako kumpel, rzecz jasna. Po to, żeby być bliżej Grażynki.
Spotykałem go u Teresy, ale długo nie miał pojęcia o mojej roli. W końcu przyszedł taki wieczór, że spotkaliśmy się u niej tylko we trójkę. Dziewczyn nie było, bo pojechały do domów. Graliśmy w karty, wypiliśmy trochę i wtedy, kiedy usłyszałem jak dopytuje się o Grażynę, z wielką wyższością oznajmiłem mu, że dopóki będę ja, to u Grażyny nie ma szans. Bo to właśnie ja jestem jej chłopakiem! A Teresa to potwierdziła.
Nie załamał się. Graliśmy nadal, chociaż ręce mu drżały, kiedy wykładał karty na stół. Nie myślał jednak o grze, bo po kilkunastu minutach zapytał co ma zrobić, żebym zostawił Grażynę w spokoju. A ja, chcąc go zastrzelić, powiedziałem, że jeśli tej nocy dostarczy do pokoju dwie butelki wódki, to przyrzekam, że nie będę się awanturował, jeśli zastanę go u niej.
Wyszedł wtedy z akademika przez drzwi i byliśmy z Teresą pewni, że nie wróci. Dyżur w tym dniu pełniła portierka, której nie dało się oszukać. A jednak, za jakieś pół godziny, zapukał do okna. I kiedy Teresa go wpuściła, wszedł przez okno i postawił dwie butelki żubrówki na stoliku.
Upiliśmy się wtedy zgodnie we trójkę i przyrzekłem mu, że do Grażyny więcej chodził nie będę. I prawie nie złamałem przyrzeczenia.
Dopiero po kilku miesiącach los zagrał nam na nosie. Grażyna z Robertem stanowili już parę znaną w środowisku, wszędzie bywali razem, ale…
Los przypadkowo zetknął mnie z nią w pustym pokoju u Teresy i po paru minutach wylądowaliśmy w łóżku. Chciała tego, płakała, prosiła żebym ją kochał… więc co miałem robić? Przyznała się potem, że z nim jeszcze nie sypia, że nie potrafi się przełamać i w ogóle, nie wyobraża sobie rozebrać się do naga przed nim…
Wyszedł z tego niesmak, bo ja nie mogłem jej niczego obiecać. Widywała mnie już z innymi dziewczynami i sama zdawała sobie sprawę, że nasze dawne uniesienia, to już przeszłość. To było oczywiste, kiedy się rozstawaliśmy. Obydwoje też, nie szukaliśmy później kontaktów, o czym donosiła Teresa. Tyle, że ja śledziłem z ciekawości doniesienia prasowe. Była przecież córką człowieka o bardzo znanym nazwisku. Ale chyba przeszedł na emeryturę, bo jakoś nie pisano o nim i ja, z czasem, zapomniałem o tym wszystkim…

cdn.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wykrot · dnia 04.10.2012 08:51 · Czytań: 539 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 7
Komentarze
zajacanka dnia 04.10.2012 14:26
No proszę: na Mazurach grasują duchy. Tomka duchy przeszłości. :)
A z Johnem, to trochę dziwna sprawa. Zaczynam się zastanawiać, czy jego małżeństwo z Dorotą nie jest "białym małżeństwem", partnerskim układem, na pokaz jeno...
wykrot dnia 04.10.2012 15:26
Za dwa odcinki będą wyjaśnienia.
A te duchy chyba wyrzucę. Miałem wobec nich kiedyś większe plany, miały uzasadniać poobiednie zachowanie Doroty w następnym odcinku, ale pewnie będzie to zbędne. Dorota będzie wystarczająco scharakteryzowana.
A z małżeństwem... coś w tym jest, coś jest...
zajacanka dnia 05.10.2012 00:21
To zaczynam obstawiać: John jest gejem. Przysposobil sobie Dorotke z przychówkiem, jako tarczę w nietolerancyjnej wtedy (bo to jakiś czas temu było) Polsce. A Teraz ma chrapke na Tomka i go ściska po łapkach :)
wykrot dnia 05.10.2012 01:14
:D:D:D

Bez przesadyzmu! Problem to raczej Dorotka...
zajacanka dnia 05.10.2012 01:50
Eee, a już myślałam... Dorotka problematyczna, jak to wszystkie kobietki: niby chciałabym, a boje się... Nic nowego. Zaskocz czymś! Niby daje, a nie do końca...
Wasinka dnia 05.10.2012 09:54
Fajnie, że trochę wyszliśmy poza obręb szczegółowości dotyczącej picia alkoholu, rozmów wciąż o tym samym i powtarzających się zachowań...
Ale w sytuacji "przyrodniczej" zabrakło mi jakoś dzieci... Przecież musiały być nieco przerażone, gdy Tomek tak pokrzykiwał, gdy ktoś groził mandatem, zarzucał nieodpowiednie zachowanie, łamanie przepisów. Dzieci czują niepokój w takich sytuacjach. A tutaj - jakby ich nie było. nie wiem, dlaczego tego mi brakło...
A John... Ech, naiwny biedak.

Pozdrawiam podeszczowym październikiem, zastanawiającym się, czy znowu się nie rozkloplić.
wykrot dnia 05.10.2012 10:19
Tomek był na zewnątrz, dzieci w aucie, więc - nie mógł słyszeć ani widzieć ich emocji oraz zachowania! Natomiast kiedy wracali, ich rozmowa z Dianą, bo ją najlepiej znali, była cicha, urywanymi zdaniami, no i... po angielsku! Tomek angielskiego nie zna...
Więc trudno tu przedstawić ich wrażenia z jego punktu widzenia.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty