Ding – dong.
„Dziewczyny z sąsiedztwa potrzebują kutasa. Odpisz na numer 74268 podając w treści smsa nazwę swojego miasta.” Wiadomość tej treści ściągnęła go z wyra grubo po piątej wieczorem tamując przy tym fale pożądania rozpierające lędźwia błyskiem wspomnienia wzmacniającej morale mężczyzny reabsorpcji przez organizm ludzki niezużytego nasienia, o której to wspominał w swych owych bełkotach wąsaty Nietzsche. Z podłogi łypał załzawionym okiem smutny Jezus przykuty na wieki wieków do nadpalonego wczorajszym szałem krzyża. Może Bóg jest tylko aurą rozsnutą niewidocznym woalem, świadomych lub nie, pragnień rozmodlonych tłumów o ustach bezzębnych wykrzywionych cierpieniem. Może Szatan jest aurą tą samą, niby rysą na niej, humorem złym jeno, co - jak dziecięcy kaprys na widok ropuchy cichym szeptem kusi „Rozdepcz, rozdepcz... sukę!” - każe niewidocznemu czołu wszechwiedzy przeorać się zmarszczką kapryśną, usta mądrości wykrzywić i pomyśleć, rzec nawet: „Pomrzecie w cierpieniu, robale!”
Wstał. Przewertował „Tele Tydzień”. Nic – nic – gówno – obyczajowy – nic – gówno – teleturniej – nic - gówno - gówno... O! Po dzienniku Rambo zrobi na jedynce rozpierdol. Wszystko zaczęło się układać.
Ding – dong.
Otworzył. Za drzwiami, znad wąsa i pijackiego nosa łypał badawczo cieć. Czego kurwa? – pomyślał konformistycznie wstrzeliwując się w ramy społecznie przyjętej kurtuazji:
- Dzień dobry sąsiedzie, co słychać?
- Wie pan, że zaczęliśmy dziś sezon grzewczy? Proszę ustawić wszystkie kaloryfery na maksymalne grzanie, czyli pozycję „5”, żeby się nie...
- Dzięki, dzięki.
- ...zapowietrzyły.
Spierdalaj złamasie.
Wymienili jeszcze jakieś uprzejmości i zamknął drzwi. Głupi chuj.
Poszedł do kibla. Wyciągnął kutasa. Waliło śledziem. Stara twarz w lustrze przypominała placek. Poziomkowy zakalec. Jednorazówką zeskrobywał brud i zarost z pozbawionej już wyrazu, obojętnej maski. Ta moja wegetacja tyleż mająca wspólnego z życiem, co wykręcony z kołdry wał z kobietą, a słonina w kaloryferze...
...ding – dong.
Wysrać też się nie dadzą?
Domofon okazał się jakimś fałszywym alarmem. Wrócił do łazienki. Nad umywalką ochlapał twarz zimną wodą, umył pachy, zęby. Odświeżony ubrał spodnie, koszulę, sweter. Z szuflady wyjął listek medykamentu, dwa ziarna z niego wydłubał, na dłoni zważył.
- Czerwona, czy niebieska pigułka, Neo?
- Wezmę dwie – powiedział Neo, stary ćpun.
Połknął lek.
Trzasnął drzwiami, zbiegł po schodach, prosto z ciemności w ciemność. Wiatr z nord-nord-westu smagnął po licach całkiem ciepłym dustem, co było może jak na tę porę roku zupełnie unverständlich, bo winien smagać wiatrem i deszczem. Jął tedy rozmyślać o tym i owym, o wszystkim i niczym, czepiając się myśli to tej, to znów innej, która wbijając się w pierwszą dekonstruowała ją zupełnie absorbując całą uwagę, i już w trwodze na trzecią, swą niszczycielkę czekała.
Ludzie, lemingi bezwolne, powiązane siecią tajemnych interesów, konotacji pełnych absurdu, podążali skądś dokądś za chlebem, też winem może, Pan bowiem na krzyżu rozpięty na zanik sił twórczych cierpiał od dwóch ponad mileniów. Non stop online, w chuj jakichś przepisów, cudów, podatków srakich takich i owakich, myślące pasty do zębów, depilowane odbyty, i tak dalej etcetera. Szał ciał. Kiedyś człowiek po prostu mniej musiał, a jeśli coś musiał było to prostsze, niż to co musi teraz. Teraz człowiek musi być ładny, bogaty, przebojowy i walić w kakao co najmniej tak, jak Rocco. No i te tetrabajty danych masakrujące mózg każdego dnia. Kiedyś, tak ze sto tysiączków lat temu, człowiek może musiał tylko zebrać ze trzy bulwy dziennie, jedną na śniadanie, drugą na obiad, a trzecią wrzucał do wykopanej w ziemi dziury, robiącej za spiżarnię. Czasem ubijał mamuta. Więcej nie musiał, mógł mieć brudne pachy, a że nie było wirtualnego matrixa, to leżał pod liściem i grzebał palcem w zębach, albo dupie. Szare miasto, jak po apokalipsie Świętego Jana, a może tylko po wybuchu bomby neutronowej. Jakiś stary co wypełzł skądś, ze śmietnika pewnikiem, stał przed mięsnym i dłubał zapałką pod paznokciem.
Wlazł. Sklepowa wizualnie plasowała się gdzieś pomiędzy Wenus z Milo, a Wenus z Willendorfu, czyli boksowała w junior ciężkiej. Mięsiste cyce, niby dwa rumiane bochny podwieszone u szyi, rozłaziły się – zależnie od pozycji obranej przez ich właścicielkę względem biegunów ziemskich – to na wschód-zachód, to znów północ-południe, a czasami ustawiały się w jakiejś kombinacji owych kierunków, ale zawsze, podkreślmy to – zawsze! – każdy z cyców, niby wystraszony struś ładujący łeb w piach, pragnął swoje zwieńczenie pod postacią sutka skryć pod najbliższą mu pachą. Pachniała ładnie, świeżo i drogo, spojrzenie miała brązowe, przejrzyste, a kasztanowe loki kunsztownymi falami opadały na spoczywające na ladzie szynki, po których szarmancko przechadzały się muchy waląc kupy wprost między włókna mięśniowe. Była chętna raczej zawsze i prawie wszędzie. Mlaskała, jakże ona mlaskał, jakże międliła coś w ustach.
- Cześć, coś słabo wyglądasz.
- Bo, bo... jestem taki samotny. Grube z grubymi, brzydcy z brzydkimi, śmierdzący ze śmierdzącymi, bogate z bogatymi... a ja z nikim. Nawet nie mam przyjaciółki, o której mógłbym myśleć waląc konia. Same sąsiadki, jedna brzydsza od drugiej, a z żadną nie jestem nawet na „dzień dobry”.
- Musisz wyjść do ludzi, czerpać przyjemność z życia, z czegoś, z...
- ...z remisji cierpienia. Moja świadomość zasupłana niby w kokonie, w matni absurdalnych powiązań blokuje mnie przed czerpaniem z życia jakiejkolwiek przyjemności. Jestem marionetką reinterpretującą wciąż siebie w wielu zmieniających się, jak w kalejdoskopie, kontekstach przedziwnych układów pozornie logicznych niestety tylko w chwili, gdy sobie je uświadamiam, właściwie wymyślam, gdyż one nie istnieją. Dodam, że jako typ kompulsywny dysponuję ograniczoną zdolnością przeżywania zbliżeń, gdyż w trakcie nachodzi mnie czasem refleksja, czy może to mydło w łazience, na którym nie daj Boże został po kąpieli włos - i żeby tylko nie łoniak...- nie miało czasem magicznego wpływu na jakość potencji.
- Boże...
- Nie, to nawet nie chodzi o Boga, w każdym razie nie tylko o niego, a właściwie nie tylko o nienawiść do Niego, ów azyl, w który się wtapiam, gdy nie zostaje już nic. Może to jak plucie w lustro?
- Może...
- Może też fakt, że ani ty, ani ja, nie jesteśmy tym, czym być byśmy mogli, gdybyśmy jeszcze być czymkolwiek innym, niż jesteśmy chcieli, nie bardziej...
- ...niż nie robimy tego, co byśmy razem robić mogli, gdybyśmy na przykład robić chcieli, to czego teraz nie robimy...
- ...bo nie możemy, nie chcemy, albo się wstydzimy, blokuje... Jezu, jesteś ideałem! Czy... czy ty naprawdę pokochasz mnie, emocjonalnego bankruta?
- Tak... tak... tak... Tak, słucham? Halo, halo! Proszę pana?
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Co podać? Zdecyduj się pan wreszcie.
- Podwawelską, trzydzieści deko pasztetowej i może – wpadł na pewien pomysł - ...i może jeszcze tak z kilo tej ładnej słoninki.
Wrócił do domu po szóstej. Grubo po szóstej. Rzucił na stół połać słoniny i nastawił herbatę. Czarną, z miodem. Kręcąc się koło lodówki musnął opuszkiem żeberko kaloryfera. Ciepłe, za godzinę będzie gorące. Pieprzyć reabsorpcję. Pieprzyć Nietzschego. Pieprzyć... Zerknął czule na blat stołu. Życie. Jak solenie otwartej rany podczas tkwienia w stanie wiecznego „nie rozumiem”, gdzie my charczymy, wy charczycie, a oni charczą. Wszyscy o czym innym, a każdy o niczym. Zostaje może tylko rozedrzeć się na strzępy garściami kilku zebranych na przestrzeni lat, ulotnych wspomnień, wymieszanych z gównem.
shinobi
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
shinobi · dnia 11.10.2012 08:36 · Czytań: 1355 · Średnia ocena: 4,17 · Komentarzy: 35
Inne artykuły tego autora: