Dnia 7 listopada 2012 w oznaczonym miejscu i czasie stawił się Doktorant wraz ze swoją rodziną, dalszą rodziną, krewnymi, garstką nie zawsze wiernych przyjaciół oraz cały sztab złożony z ekipy pracowników nauki. Na jego czele kroczyła dumnie pani Promotor, profesor tytularny vel belwederski za pracę o sacrum w literaturze światowej, zaraz za nią wlekli się niemrawo pozostali członkowie komisji: prorektor, dziekan, obaj recenzenci, z których jeden musiał przyjechać z bardzo daleka, bo tak należy. Potem wchodziła publiczność studencka, dzieciarnia licealna, której szefował młody i chudy nauczyciel z bródką, chcąc im pokazać, jak wygląda typowa albo – kto wie – może nawet wzorowa obrona doktoratu w roku 2012, ponoć, jak chichotały dziewczyny w ostatnim roku świata, tego świata, tej ziemi. Na dworze panował półmrok, choć własnie trębacz na pobliskiej wieży wygrał południe, lecz to nikogo o tej porze roku specjalnie nie dziwilo. Rozbierali się po kolei, wieszali ubrania, panował konstruktywny chaos i napięcie oczekiwania, co się wydarzy. Kiedy już komisja oraz rzeczony doktorant zajęli poczesne miejsca w sali nr 42, rozpoczęła się cała procedura. Sprawdzono, czy wszyscy są, spośród obecnych obowiązkowo, a których obecność miała decydujące znaczenie dla prawnego aspektu obrony na tytuł naukowy doktora nauk humanistycznych. Wszyscy jak się okazało w liczbie około pół setki ludzi wypełniali szczelnie niewielką, lecz przytulną za przyczyną płonącego w kącie kominka, opalanego specjalnym drewnem i zamykanego na odporne szkło.
Zaczęła się obrona.
Żeby jednak zrozumieć, co się dalej zdarzyło, trzeba powiedzieć, że praca doktorska nie była przepisana, kupiona, ani skserowana. W żaden też sposób nie naruszała praw autorskich, a obawa o to nakazała ograniczenie do minimum cytatów, parafraz, komentarzy oraz przede wszystkim przypisów, czyli warsztatu naukowego historyka literatury polskiej. Metodologicznie rzecz biorąc, ujmowała porządkiem i jasnością. Czytelne były cele, założenia, dość prosto sformułowany temat i zakres wziętych pod uwage problemów literackich. Dużo mniej spodobały się komisji niektóre stwierdzenia młodocianego badacza in spe, by nie powiedzieć „in spa”, bo miał jeszcze tak gorącą głowę, jakby właśnie opuścił niezłą saunę.
Odczytano obie miażdżące recenzje: pierwsza pozytywna, druga zresztą też, z tym, że ta pierwsza chwaliła tzw. horyzonty doktoranta, druga zaś wytykała kobiecym piórem i przenikliwością pierwotnej pra-babki Ewy wszystkie techniczne błędy, brak bibliografii, potyczki czy raczej potknięcia stylistyczne, co musi dziwić u tak dobrze-się-zapowiadającego.
Zaczęło się niewinnie. Po wspomnianym odczytaniu obu recenzji, głos zabrał sam zainteresowany awansem z magistra oczko wyżej i wygłosił półgodzinny odczyt. Czytał mocno, dźwięcznie, wyraźnie, cóż lustro w domu na coś czasem się przydaje. W miarę, jak czytał, oczy niektórych z siedzących na sali potężniały, ogromniały, rozszerzały się źrenice, jak po dobrym koksie, chcąc ogarnąć to wszystko, co wylewało się z kart doktoratu. Mówił on o metafizyce, Bogu, religii, kościele, postmodernizmie, prawie do miłości, wykluczeniu inaczej myślących. Niestety, jako się rzekło, naraz trafiła kosa na kamień.
-…tak zatem wydaje się, że bez heretyckiego przełomu w badaniach literackich, bez nowej ziemi obiecanej, nowego Newtona, a nawet współczesnego Einsteina humanistyki dalej nie zajedziemy…a on stoi całkiem blisko nas wszystkich. - zakończył Doktorant swój długi elaborat, pisany potem i łzami, dniami i nocami, przypływami i odpływami, falowaniem i spadaniem. Pierwszy wstał młody brodacz, ale nie nauczyciel, tylko typ misia, który jest ciekawy wszystkiego. „Powiedział pan, drogi doktorancie, że literatura powinna być wolna. Wolna od czego? Od siebie samej? Od swego powołania? Przecież zawsze była światłem dla ciemnych mas, narzędziem kontroli umysłów, biczem władzy, najlepszym środkiem antykoncepcyjnym. Cóż głosisz nam nowego? Albo to już dawno nie mówiono, że wolność zagraża? Wszystko wolno – to nic nie wolno.” – zakończył i usiadł. Padło drugie pytanie: „Twierdził pan w przypisie 276 na s. 154 coś takiego: „Dopóki istnieje w nas cenzura wewnętrzna, nic nie stworzymy nowego, a wszystko, co już napisano od wynalezienia pisma obrazkowego z lękiem odrzucimy. Czy zatem totalna wolność i swoboda? Jak pan sobie wyobraża pisanie bez końca? Pan chyba nie wierzy w nieśmiertelność dzieł sztuki…” – wyrzekł swoje trzy grosze i siadł kolejny interpelator. Zrobiła się cisza, jak makiem siał. Wszyscy wstrzymali oddech, jakby wyłącznie czekając na odpowiedź doktoranta. Ten po chwili namyślenia wstał i zaczął mówić: „Jak wszyscy wiemy, ogranicza twórców wiele rzeczy: bieda, cenzura, brak mecenatu, spadek czytelnictwa, zakazy i nakazy. Czas to zmienić. Czas pozwolić czytać ludziom, co chcą, kiedy chcą, jak chcą i gdzie chcą. Koniec z cenzurowaniem zniewolonych umysłów. Proklamuję wolność interpretacji i brak reguł tworzenia poza regułami gramatyki. Nic nie powstanie z powodu wiecznego wewnętrznego „non possumus”, „liberum veto” i „omnia obstat”.
- Czy znaczy to, że pan jest anarchistą w literaturze? Literchistą? Przysięgam, że nikomu nie powiem…
- Tak, jestem, że tak powiem literchistą. Ale o tym w naszym kraju można mowić spokojnie…mam taką nadzieję...
- Pan jest khy khy, literchistą…jakie to zabawne…wszystko wolno! Radosna twórczość, smutna lektura. Ale niepokoi mnie jedno zagadnienie: skoro wszystko wolno, to kto kieruje tym wszystkim, co się dzieje dajmy na to w dobrej powieści?
- O tym wszystkim decyduje autor.
- Wybaczy pan, ale żeby o czymś decydować, choćby na śmiesznie krótkim odcinku powieści, powiedzmy na 500 stronach czcionką niech będzie 12, trzeba mieć jakiś plan. Tymczasem nie wie Pan, czy bohaterowi na następnej stronie cegła nie spadnie na głowę…
- Cegły nie spadają na głowę tak bez powodu. Wie pan, cegła spada tylko wtedy, gdy ktoś ją zrzuci w dół w jakimś celu, najczęściej jest to bohater-morderca, a ofiara przechodzić tamtędy musiała, bo tak chciał narrator.
- Niesamowite. Idzie sobie koleś ulicą, nie wie o bożym świecie, święcie przekonany, ze mu się upiecze, a tu nagle ni stąd ni zowąd, tak dla – jak wy badacze mówicie – jaj, spada mu na głowę cegła. Jeszcze tylko brakuje, żeby spadły dwie cegły, wtedy mamy już dwa trupy, sprzedaż rośnie, wszyscy są zadowoleni, a ofiary spotykają się na tamtym świecie i urządzają sobie kolację mistrzów…
- Niech się pan młody człowieku nie obawia. My lierchiści nienawidzimy ucisku, cegieł, które przypadkiem spadają, a najbardziej zaglądania nam na półkę z książkami.
- Jednak jeśli zakazów nie ma, to po co to wszystko? Przecież dreszczyk zakazanej lektury ze świecą albo latarką w nocy pod kołdrą z wypiekami na twarzy to było coś bezcennego. Nie pamięta pan, jak czytał tak, aby nikt nie widział? Bo mam nadzieję, że nie studiował pan jakiejś marnej, tandetnej i podrzędnej historii sztuki plastycznej znanej z okładek różnych playboyów…
- Dreszczyk zakazanej lektury. Otóż to. Dziś drodzy słuchacze mamy wielkie „vetamus omnia”, co tłumaczy się jako „zakazujemy wszystkiego”. Nie ma tylko zakazu zakazywania, owego słynnego „zabrania się zabraniać”. Zakaz. Otóż z moich odkryć wynika, że istniał pierwotny zakaz. Wprawdzie Ci powiedzieli im, że namalowanie w jaskini Ich wizerunków ściągnie klątwę na zawsze na cały świat, lecz ludzie, jak to dzieci, mieli gdzieś wszelkie zakazy i tak oto żyjemy w takim, a nie innym świecie, na dokładkę zbliżającym się do porannego przesilenia. Przecież dawno już wiemy, że zakaz jest przewrotny: zakazujący wie, że zakaz zostanie złamany, więc dlatego go stawia. Gdyby nie zakazywać, nikt by nic nie robił. „Nie idź do kina” – i chłopak idzie. „Nie pal” – i dziewczyna pali jednego za drugim. „Nie idź do piekła” – i ludzie chętnie je zwiedzają. Tak więc, aby nie przedłużać: zakazy tak naprawdę są... podświadomą zachętą.
Zapanowało milczenie. „Trudna jest ta mowa” – myśleli wszyscy, lecz w trakcie obrony nikt nie wyszedł. Okazało się, że pytań było mnóstwo: o to z czego robi się prozę, jak się dobiera słowa, co to jest natchnienie i ile ono kosztuje, bo jedna studentka chciałaby sobie kupić zapas kilku końskich dawek natchnienia hurtem na kilka tygodni. Doktorant odpowiadał i szedł do przodu. Jego jasne włosy jeszcze pojaśniały, a na twarzy ktoś tymczasem dla kawału namalował uśmiech. Obrona dobiegła końca. Natręci powoli szykowali się do wyjścia, promotor gratulował, wręczano niektórym bukiety. Rodzice doktoranta byli dumni, że wychowali zdolniachę. Reszta im tylko chwilkę zazdrościła. Na wieży trębacz wybijał drugą.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Rafal Sulikowski · dnia 11.10.2012 08:38 · Czytań: 498 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: