Wyrosła zgrabna i mocna. Zakorzeniona instynktownie w bliżej niezidentyfikowanej rzeczywistości – na pewno jednak nie był to wiek dzisiejszy. Wskazywał na to otaczający ją zapach – zapach mdlących oczekiwań i dojrzałości, które zapierały dech w piersiach. Wzbudzała zazdrość i pożądanie. Ona jednak ze strachem podnosiła powieki. Miała pod nimi zawieszony kosmos – wielką mapę przyszłości, z palących gwiazd czyniła przewodnik życia, filozofie przełykania rozczarowań. Zachodziła w głowę każdego dnia, już od momentu przebudzenia. Jak długo? Jak bardzo? Jak mocno? A każde pytanie było tylko powielaniem wzorca, zapętlaniem myśli – ułomnych, skarżących, karlejących pod palcami brudnych myśli.
Lat miała być może dwadzieścia, być może dwadzieścia jeden. Nie chcę tego rozstrzygać, bo ona tego nie lubiła. Zapadła mi w pamięć. Straciłem przytomność gdy pierwszy raz powiedziała to wszystko na co czekałem. Lubiła mówić, dlatego tak bardzo pożądałem jej słów, które tkała z napotykanych zdarzeń, burz dnia codziennego, z każdego człowieka czyniła narracje, z każdego splotu emocji. Z rzadka, zasłaniała usta dłonią, tak abym niby nie widział podnoszącej się górnej wargi. Zdradzała się oczami, bo one wtedy błyskały cholernym światłem, zbliżającym się, emocjonalnym wykopem rzeczywistości. Żadna kobieta nie była tak bardzo zmysłowa w swoim mówieniu jak ona. Gdy czytałem książki – widziałem ją, od pierwszego spotkania objawiała mi się w słowach. Ssałem te frazy jak wygłodniały niemowlak, jak spragniony - uratowany szklanką wody, dławiłem się prozą, którą ona ustanawiała. Nie mogłem się opanować, byłem nienasycony, wiecznie głodny, ubogi. Zatracałem się z każdą stroną, rozkosznym zapachem papieru.
Tak, jej ciało miało fakturę papieru.
Zechciałem być mężczyzną jej życia od pierwszego, pieprzonego spotkania. Banał – wyję jak pies. Ale nie mogę poradzić sobie z tęsknotą, z nieprzywoływaniem tego pierwszego momentu, pierwszego światła. Dokładnie pamiętam mikrosekundę, plastyczność minuty, dotyk godziny i łagodność tego tygodnia. Gdzieś tam zmieściła się w horyzoncie mojego patrzenia za nią. Bo ja na nią już wtedy czekałem, ale jeszcze nie mogliśmy o tym wiedzieć. Nie tamtego wtorku, o godzinie 14.27.
Zatem stała się relikwią w wyczekanym momencie, absolutnie niespójnym momencie mojego życia – ono dopiero wtedy zaczęło się spajać. Bo ja do tego dnia, do tej godziny, do tego życia – byłem niespójny. Byłem rozedrgany i złamany moralnie, miałem kupę myśli, których nie potrafiłem uwolnić i dłonie, których nie byłem w stanie obronić przed nerwowością. Zastałem się w mozole swoich przyzwyczajeń, zatęchłych pragnień i zrujnowanej teraźniejszości, która była systematycznie odbarwiana. Przestałem być dzielny, traciłem oddech, zakopałem w sobie chęci krucjaty, uwalniania pierwiastka dobra – jeśli takowe w ogóle jeszcze w sobie miałem.
Byłem ponurakiem. Taka moja natura? Aura? Nie lubię rozmawiać ze swoją biologią, ale ona stała się właśnie tym wykochanym medium między nami – między mną, a moją skórą, moim krwiobiegiem, moimi palcami, moją śliną, moim strachem i moją beznadziejnością.
Tak, bo ona wyrosła zgrabna i mocna. Wyrosła na moim ciele, na moim prześcieradle, na mojej podłodze. Wykwitła z moich myśli, tęsknot, oczekiwań. Z mojej niewiary w siebie samego.
Uwierzyłem.
Dopiero wtedy gdy mnie dotknęła – poczułem się bezpiecznie. Pierwszy raz od momentu w którym matka przystawiła mnie do piersi. Zapłakałem. Melodramat mnie boli, ale wtedy mnie określił, stał się konstytucją dla moich emocji. Zdradziłem się oddechem, kiedy byłem blisko jej włosów. Całkiem bezbronnych – bo ona właśnie włosy miała bezbronne najbardziej. Cała była silna, zdecydowana i prężna. Jej włosy potrafiły się wzruszać, łagodnie opadały na ramiona i mówiły mi, że ona mnie potrzebuje, że mam zmieścić ją w swoich konturach, a jeśli nie, to zechce wyważyć moją stabilność.
Cielesność zdarzyła się szybko, bo szybko poczułem miłość. Pamiętam pierwszą wilgoć języka na jej skórze. Była dokładnie taka jak ją zdołałem sobie nawyobrażać. Nie musiałem sprzątać, bo nic się nie rozbiło. Było tak jak chciałem. Zerwała ze mnie kolejne płaty wszelkich niedoskonałości. Przepotwarzałem się. Na jej oczach, na ja jej udach, na jej piersiach. Stawałem się na nowo, ubierałem nowe zjawiska. Skomlałem. Drżałem. Powstawałem. Unieśmiertelniałem się. Urzeczywistniałem nas. W jednym momencie.
Była blada i ciepła. Zatroskana. Leżała niewinnie pode mną. Zamykała powieki pod którymi miała kosmos. Liczyłem gwiazdy w jej białkach. Czerwieniała. Zakryła mi usta, żebym nie wypowiedział jak tęskniłem. Unosiła głowę. Opadała. Pod moimi palcami omdlewał każdy centymetr jej skóry. Czułem ją. Nie wiem ile czasu miałem ją dla siebie, nie wiem ile czasu była poza światem, poza sobą, była tylko we mnie. Nie pozwoliła mi odejść na więcej niż dwie dłonie zanurzone w gęstym powietrzu. Traciłem wzrok. Truchlałem.
Wymknąłem się niepostrzeżenie. Nie zniknęła. Gdy otworzyłem oczy, wciąż tam była. Obok. Gdy spróbowałem – smakowała tak samo.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
amelia_pe · dnia 31.10.2012 08:02 · Czytań: 378 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: