Im dalej w las, tym ciemniej - intow
Proza » Historie z dreszczykiem » Im dalej w las, tym ciemniej
A A A
„Gdy patrzę wstecz, gdy próbuję grzebać we wspomnieniach, nie jestem pewien, czy to, co się wydarzyło było zwykłym, chorym snem zrodzonym gdzieś na dnie nocy po zbyt obfitym posiłku. Czasami udaje mi się w to wierzyć. Schodzę schodami prowadzącymi do ciemnej piwnicy i wmawiam sobie, że to był tylko sen, ale za chwilę to, co chcę zbudować, to kłamstwo, w które chciałbym wierzyć rozpływa się i znika. Nie zostaje wtedy nic, tylko strach i ból.
Te dwie ohydne rzeczy rozbrzmiewają jak dzwony kościelne – głowa zaczyna mnie boleć od samego faktu, że nie udało się po raz kolejny zmienić rzeczywistości. Znów muszę pomału kuśtykać po tych przeklętych stopniach, bo nie jestem w stanie zgiąć prawej nogi. Uszkodzone mięśnie nigdy nie będą sprawne jak kiedyś. – Masz szczęście, że chodzisz – powiedział mi chirurg, po półrocznej rehabilitacji, kiedy przyszedłem na badania kontrolne. Zresztą, wcześniej spędziłem prawie trzy miesiące w śpiączce. Ogólnie muszę przyznać, że mam szczęście. Tylko że, gdy chcę wziąć słoik z dżemem, zaczynam się zastanawiać, czy to faktycznie szczęście. Sporo się przez ten czas nauczyłem: sznurować buty, odkręcać słoiki właśnie, jeść tylko widelcem. Wiecie, do restauracji mogę iść najwyżej na pizzę.
Zawsze, gdy patrzę na to coś, co było moją ręką, sprawną, silną, śmigającą po gryfie gitary czy klawiaturze laptopa, zaczynam się zastanawiać o istocie szczęścia.
Być kaleką w wieku dwudziestu pięciu lat, po dwudziestu czterech latach życia pełną parą, ma być szczęściem? Jeśli postawimy na szali coś więcej niż sprawność – życie, wychodzi, że mam szczęście, choć do tej pory nie wiem, dlaczego.
Wracając do tego, czym jest prawdą, a czym jest sen, dochodzę do wniosku, że tym samym. Bo noc w noc prawda miesza się ze snem. Czuję strach – prawdziwy strach, gdy słyszę zgrzyt czy pisk, dziwny dźwięk wydobywający się zza okna, jakby ktoś postanowił pazurami pociąć szybę. Czuję paniczny strach, gdy z ciemności i nieświadomości wypełza dźwięk, jakby ktoś za długo biegł i miał właśnie paść na zawał. Słyszę go wyraźnie, w końcu jest tak blisko, że czuję, jak coś okropnego szalenie dyszy mi prosto w twarz. Jeśli ktoś ma psa i czasami z nim biega, może się domyślać, o czym mówię. Ale nawet przywarcie do zziajanej paszczy owczarka niemieckiego po jego wcześniejszym posiłku, nie odda tego, czego doświadczam niemal każdej nocy.
To jest właśnie prawda. Strach, przerażenie i szaleńczy galop serca, które – gdyby mogło – wyrwałoby mi się z klatki piersiowej i rozbiło o ścianę. Byle nie przeżywać tego raz jeszcze. Ja natomiast leżę bez ruchu. Czekam. Co się może wydarzyć? Coś nowego? Zazwyczaj nic się nie dzieje. Oszalałem? Być może, ale nie chcę zostać zamknięty w bezpiecznym pokoju, wyłożonym poduszkami z tabletek o dziwnych nazwach. Wolę czuć prawdę wszystkimi zmysłami i codziennie przypominać sobie, że… mam szczęście.

Pamiętam doskonale ten dzień. Jest siedemnasta z minutami, słońce jeszcze nieśmiało świeci. Liście smagane leniwym wiatrem szurają po asfalcie. A ja, z nudy, postanawiam przebiec się kawałeczek. Prosta trasa: najpierw około kilometra Bogucianką, później Janasówką aż po staw rybny, okrążenie wokół niego, następnie jakieś 200 metrów zarośniętymi bylicą polami, blisko dwa kilometry wałem przeciwpowodziowym, kawałek laskiem, następnie Walgierza Wdałego i powrót Bogucianką. Biegłem tamtędy nie raz. W sumie wychodzi sześć i pół kilometra – tak mówi mój smartfon we współpracy z aplikacją, która łączy się z GPS-em i liczy odległość, czas, tempo i spalone kalorię. Co za bajer.
Wystartowałem wiec, trzymając telefon w dillpacku (woreczek strunowy, często używany przez dilerów narkotyków ja w nim trzymałem prezent od kuzynki – parę lasek wanilii), żeby go nie zapocić. Biegłem dość żwawym tempem, choć 200-metrowy podbieg nieco przyspieszył pracę serca, ale to dobrze, przecież o to chodzi. Najpierw lekko cię zatka, a później można cwałować. Dobiegając do stawu rybnego, podziwiałem grę światła z falami. Jezioro odbijało i mnożyło promienia słońca. Spokój. Czysty spokój. Czasami tylko jakaś ryba wyskakiwała, połykając owada, który, na jego nieszczęście, znalazł się zbyt blisko tafli.
Biegłem tak około pięciu minut. Nogi już dobrze się rozgrzały, oddech i bicie serca uspakajały się i normowały. Wkrótce miało się zacząć „odcięcie”, czyli nogi swoje, płuca i serce swoje, a głowa swoje. Tak w wielkim skrócie opisuję ten stan, kiedy nie skupiam się na tym, że w ogóle się poruszam i oddycham znacznie szybciej niż zwykle. Podróżuję wtedy po zakątkach umysłu, szukam objawień, a najczęściej myślę o pierdołach.
Skręciłem w polną ścieżkę. Wokół chwasty, których nazw nie znam, górowały nade mną. Czułem ciężki zapach ich żółtych kwiatów. Popatrzyłem w górę, gdzie coraz więcej chmur przyganianych wiatrem, który wzmógł się przez te kilka minut, zbijały się, tworząc ciemną masę. Za kilkanaście metrów miałem dobiec do słupów – wielkich, przypominających rakiety gotowe do startu, które podtrzymywały linie przesyłowe prądu. Napięcie jest tam tak wielkie, że biegnąc pod nimi, każdy usłyszy bzyczenie, jakby gdzieś blisko było ogromne gniazdo os.
Zawsze, gdy tam jestem, modlę się szybko, aby żaden szalony przypadek nie sprawił, iżby taki drut z tysiącami morderczych watów, tej niebieskiej śmierci, urwał się i spadł na mnie.
Po raz kolejny nic się nie stało, ale to bzyczenie było dużo głośniejsze niż zazwyczaj i gdy przebiegłem, poczułem, że robi mi się słabiej. Zwolniłem więc, ganiąc się w duchu za zbyt optymistyczne tempo. Czołowy wiatr skutecznie przeszkadzał w biciu rekordu na tej trasie.
Wybiegłem w końcu na wał i zobaczyłem idącą – może trzysta metrów przede mną – osobę. Była w turkusowej sukience, z tego wywnioskowałem, że to osobnik płci żeńskiej. Z tej odległości myślałem, że idzie z psem, ponieważ coś szarego majaczyło obok niej. Zastanawiałem się, co robi w tym miejscu samotna kobieta, kilka kilometrów od najbliższego domu. A jakbym był gwałcicielem-mordercą, a nie zwykłym facetem?, zapytałem ją telepatycznie, ale nie odpowiedziała.
Zbliżałem się starając uciszyć oddech. Obiekt, który wziąłem za szarego psa, okazał się być słupkiem granicznym. Tym bardziej zdziwiłem się, co ona tutaj robi, kiedy zmierzch nadchodzi, wiatr wieje coraz mocniej i zbiera się na burze. A ona po prostu szła: blond włosy szalały na jej głowie, turkusowa sukienka wokół ciała. Nie była młoda. Gdy ją mijałem, twarz powiedziała mi, że swoje lata ma; oceniłem na trzydzieści osiem, coś pod czterdziestkę w każdym razie.
Nie wyglądała na przestraszoną. Obojętnym wzrokiem popatrzyła na mnie. Tyle w ciągu tych kilku sekund podczas mijania byłem w stanie zarejestrować. Oczywiście, wyobraźnia zaczęła podpowiadać różne scenariusze. Między innymi o wiedźmie, zbłądzonej duszy i innych takich bzdurach… Uśmiechnąłem się, ale zaraz, poczułem jakby ona była tuż za mną, wpatrywała się w moje plecy, czekała, kiedy tylko odwrócę wzrok i wtedy…
Odwróciłem się. Szła spokojnie, w sporej odległości ode mnie.
Krótki śmiech wylazł z moich ust, jak jaszczurka ze swojej nory. Nie spodobało mi się to wcale. Poczułem dziwne spięcie na skroni, zimny dreszcz przebiegł po plecach, niczym setki małych nóżek pająków. Zrobiło mi się zimno, a wiatr spotęgował to uczucie – dziwne, graniczące z paniką, przelatywało przez cały układ nerwowy – od głowy, gdzie się zrodziło po koniuszki palców. Przyspieszyłem. Wkrótce miałem dobiec do lasu. Kilkadziesiąt metrów w ciemnej gęstwinie.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym lesie, zatrzymajmy ten film, który być może już kreuje się w waszych głowach. Las. Pewnie każdy znajdzie same dobre skojarzenia: zieleń, spokój, śpiew ptaków, szum drzew. Wiosną zapach pędów i kwiatów, konwalii najpewniej, latem bzyczenie owadów i cudownie słodki aromat, a jesienią suche liście i grzyby. I oczywiście te promienie słońca przebijające się przez korony drzew, rozpraszające się pomiędzy konarami…

Zazwyczaj las jest piękny. Pamiętam jak z dziadkami chodziłem na grzyby, później z bratem i psem. Ale gdy zacząłem biegać, byłem oczywiście osamotniony. W końcu, dlaczego miałbym męczyć mojego krótkonogiego przyjaciela? Zacząłem więc sam przemierzać różne ścieżki dobrze poznanego miejsca. I nigdy nie przypuszczałbym, że właśnie tam poczuję to, o czym pisałem wcześniej – zimne dreszcze, pajęcze nóżki na plecach, wrażenie, że skóra na głowie i twarzy kurczy się.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie się to wydarzyło. Teraz jest to zwyczajna, śmiechu warta historia, ale wtedy… było zupełnie inaczej.
Po kilkunastu dniach silnych wiatrów wiosennych, wreszcie pogoda się ustabilizowała. Wciąż trochę wiało, ale nie padał już deszcz, można było wybrać się na przebieżkę nie ryzykując utknięcia w błocie po kolana.
Wybrałem się więc na taką, jak zwykle koło godziny siedemnastej, może trochę później. Niebo zasnute szarością, nieprzyjemny zachodni wiatr. Nie mogłem jednak usiedzieć w domu. Biegłem i biegłem, jedyne co słyszałem, to swój oddech i szum. Ale nie taki spokojny, raczej dziki, nieskoordynowany, odstraszający szum drzew. Czy tak brzmi niebezpieczeństwo? Nie, na pewno nie. Niebezpieczeństwo korzysta z tego szumu, z gałązek, które spadają na ziemie, z twojej zupełnej dezorientacji. Tysiące różnych dźwięków. Skąd masz wiedzieć, który może ci zagrozić? Twoje instynkty szaleją, poziom adrenaliny skaczę, uderza do głowy jak ruski szampan. Rozglądasz się na wszystkie strony, jednocześnie patrząc pod nogi, żeby nie wywalić się na jednym z wystających korzeni.
Postanowiłem zrobić dwa-trzy okrążenia, akurat ścieżki łączyły się w taki sposób, tworząc naturalną, blisko kilometrową bieżnie. Mijałem właśnie miejsce, w którym las się nagle urywał i spadał stromo jakieś sześćdziesiąt metrów w dół – stary kamieniołom, najstarszy w tej okolicy. Nie zatrzymywałem się, aby podziwiać widoki – wioski położone po drugiej stronie Wisły czy kominy elektrowni w Skawinie. Nie dzisiaj.
Po chwili ujrzałem przewrócone drzewa. Pomyślałem, że to pewnie te wichury sobie zrobiły niezłą zabawę. Dość potężne brzozy leżały wyrwane z korzeniami. Porobiły dziury w ziemi i położyły się na ścieżce. I wtedy pierwszy raz usłyszałem to coś, jakby jęknięcie.
Ptaki, to muszą być ptaki, myślałem. Ale żaden ptak tak nie jęczy, w ogóle przecież ptaki nie jęczą. Kto, na litość Boską, mógłby tak głośno jęczeć i w dodatku być niezaważonym?
Zwolniłem. Albo przyspieszyłem. Nie pamiętam... Wraz z kolejnym silnym podmuchem wiatru, wzmogły się te jęki. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to nie żadne zwierzę ani człowiek. Więc co?
Kiedy przeskakiwałem jedno z powalonych drzew, ten dźwięk, złowieszczy i odstraszający, dźwięk, którego nikt nie chciałby w swoim życiu poznać, stał się wręcz nie do zniesienia. Dziwne był to, że dochodzi z góry. Powieszona kobieta? Dziecko? Co się tam dzieje?
Spojrzałem w końcu w górę, choć nie chciałem. Spodziewałem się całkiem przykrego widoku, w końcu, od czego ma się taką wyobraźnie? Na szczęście to nie było nic nadnaturalnego. Ot, dwa drzewa przytuliły się do siebie i kołysane wiatrem tarły jedno o drugie, a wilgotna kora wydawała takie, a nie inny dźwięki. Jęczące Drzewa – tak je nazwałem. Uśmiechnąłem się i cały strach zszedł ze mnie. Nie na długo. Przy drugim okrążeniu. Wszystko się powtórzyły i mimo iż wiedziałem, co to takiego, znów pajęcze nóżki nie dawały mi spokoju…
O tym wszystkim myślałem, wbiegając w las. A później… później zrobiło się naprawdę dziwnie.

W tym miejscu możesz przestać czytać, jeśli twoja wiara, wyobraźnia lub gust nie pozwala odłożyć na bok zdrowy rozsądek i utarte schematy. Może przestać czytać, a nawet musisz przestać czytać, jeśli prawdą jest dla ciebie tylko to, co można udowodnić. I choć jestem chodzącym dowodem, choć moje myśli, wspomnienia, sny i wszystko inne zamieniło się w jeden chory dowód, nie zmuszam cię do niczego. Odejdź, albo wejdź ze mną jeszcze raz w rejony, gdzie to, co znasz, to, w co wierzysz nie ma żadnego znaczenia.

Wbiegłem w ten zaciemniony las. Pajęcze nogi, pierwsze z nich, nieśmiało wyszły spod kręgosłupa i zaczęły rozchodzić się po moich spoconych plecach. Spojrzałem na telefon – nie było zasięgu, GPS wyłączył się. Pomyślałem o tym, że może chmury, którymi gęsto było usiane niebo, mają coś wspólnego z brakiem zasięgu. Wkrótce pierwszy raz uderzył piorun. Gdzieś niedaleko, bo huk był potężny. Kilka kropel spadło na liście. Nie minęła chwila, gdy z nieba zaczęło się po prostu lać. Przyspieszyłem, chciałem jak najprędzej wyjść na otwartą przestrzeń, dobiec do uliczki, prowadzącą do głównej drogi. Nie zostało mi wiele dystansu do pokonania, może półtora kilometra, nie licząc tych pięćdziesięciu metrów. I wtedy wszystko się zaczęło.
Pamiętam tylko ogłuszający huk, rozbłysk białego światła i ciemność. Ciemność, w której się obudziłem.

Leżałem w liściach, po moim ciele maszerowały mrówki, z czoła zebrałem coś śliskiego i zimnego – pewnie jednego z tych paskudnych ślimaków bez skorupek. Było zimno. No i ciemno. Ciemno jak cholera. Mrugałem, ale to nic nie dało. Usiadłem po turecku, ziemia nie była wilgotna, wręcz przeciwnie – była sucha. Wszędzie wokół panowała niczym niezmącona cisza. Zdałem sobie sprawę, że musiałem zemdleć. Pierwszy raz w życiu zemdlałem i przeraziła mnie ta wizja. Przypomniałem sobie szybko gdzie jestem i co tu robię. Zgodnie z tymi wspomnieniami, za chwilę miałem wyjść na drogę, ale… gdybym to ja wiedział, gdzie ta droga jest?
Chwilę trwało zanim moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Wtedy uważałem to za normalne, jednak kiedy teraz o tym myślę, jest to zupełnie nienormalne. Przecież miałem je zamknięte! Źrenice musiały być cały czas rozszerzone. Musiały, ale nie były. Spojrzałem w górę w nadziei, że zobaczę gwiazdy. Potrzebowałem jakiegokolwiek źródła światła, choćby tych martwych gwiazd, które już dawno nie istnieją, ale nim ich światło przestanie do nas docierać, będziemy smacznie spać pod ziemią.
Nic. Rozejrzałem się wokół – dalej nic. Tylko sylwetki drzew. Samych drzew. Żadnych krzewów, paproci, niczego. Pustynia w lesie. Suche liście i gałązki przy każdym moim ruchu kruszyły się i strzelały. Panika podchodziła mi do gardła. Czułem ją w brzuchu, szalała tam, rozchodziła się po mięśniach, po żołądku, jelitach. Chciała dorwać mój mózg, ale nie dawałem się. Zacząłem przeczesywać najbliższą okolicę w poszukiwaniu telefonu. Na daremno. Nie było go.
Wiecie, co czuje człowiek, który budzi się w ciemności i nie bardzo wie, gdzie jest? A może wiecie, co czuje ktoś, kto budzi się w ciemności, nie wie, gdzie jest i po kilkunastu minutach ten stan nie przechodzi? Pewnie nie wiecie. I ja też, teraz po czasie, nie jestem w stanie przywołać tych emocji z dokładnością. Wiem tylko, że czas przestał się liczyć. Sekundy zamieniły w godziny, minuty w lata, godziny były całą wiecznością. Przestrzeń też się zmieniła. Kilka kroków wydawało się być kilometrami, a kierunki nie istniały.
Wiem tylko, że strach, który sobie możecie wyobrazić, próbował mnie sparaliżować. Połóż się pod drzewem, zamknij oczy, poczekaj – szeptał do mnie. Nie, nie szeptał, tylko krzyczał, darł się jak opętany. Nieznajomy głos krzyczał, że zwariowałem, że umrę, że wszędzie coś się na mnie czai. Nie raz chciałem się zerwać i biec jak oszalały, nie raz chciałem się położyć i umrzeć na zawał.
Cisza już nie była taka niezmącona. Słyszałem szelesty, łamane gałązki. Prócz tych, które sam łamałem, prócz tych właśnie dźwięków, w czasie których serce na chwilę stawało, rozpoznawałem je z oddali. Coś… ktoś tam jest?, zapytałem siebie.
– Hej! – mój głos był roztrzęsiony, piskliwy. – Ktoś tam? Halo? – pytałem. Nie otrzymałem jedna odpowiedzi. Trzaski zamarły. Co dziwne, niczego nie słyszałem, jakby znalazł się w butelce, albo dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Tylko rytmiczne uderzenia serca i szum krwi, który słyszymy w uszach, świadczył o tym, że nie jestem głuchy. I oczywiście wcześniejsze trzaski.
Szedłem chwilę, starając się nie wejść w żadne drzewo. Wydawało mi się, że las przerzedza się. Poszedłem więc w tamtą stronę. Kilkanaście metrów maszerowałem lekko w górę. To był dobry znak, znaczyło, że jestem na dobrej drodze. Przecież, cholera, znam ten las! Jeśli idę lekko w górę, to zaraz powinienem dojść do rozwidlenia ścieżek. Ta w lewo poprowadzi do Jęczących Drzewa, ta w prawo w zasadzie nigdzie, a jeśli pójdę prosto wrócę na Grodzisko.
Teraz łatwo sobie wszystko układać, opisywać. Wtedy setki, tysiące myśli kotłowało się w głowie. Co ja tu robię? Jak? Dlaczego jest tak ciemno? Jak mogłem zemdleć? Co mi jest? Kiedy w końcu wyjdę na ulicę? Dlaczego, Boże, dlaczego jestem tutaj? Mniej więcej tyle pytań zapamiętałem. Uczepiłem się Boga, jako jedynego ratunku, odmawiałem Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario na zmianę. Po kilkunastu minutach poczułem zimno. Ohydne zimno, wdzierające się każdym porem skóry w ciało, zimno, pragnące dotrzeć do szpiku kości i zamrozić go.
Szedłem, jak mi się wydawało, dość długo. Powinienem dotrzeć tam, gdzie zamierzałem, ale jak wcześniej pisałem, wszystko się totalnie popieprzyło. Odległości, przestrzeń, czas. Takie okoliczności zmieniają to, co znamy za dnia, ze szkoły, z doświadczenia. Zmienia wszystko.
W końcu ścieżka skończyła się, a ja stanąłem przed skałą płaską jak ściana. Przemknęła mi szaleńcza myśl, że to może dom, który budowali na skraju lasu od drugiej strony, niż wydawało mi się, że jestem. Nie było to ważne. Ważny był ten dom i to, że za chwilkę ujrzę latarnie, światło i asfalt. Dotknąłem tej „ściany”. Była popękana, chropowata – wapień jak nic. Tylko, dlaczego tak ścięty, taki równy?
Postanowiłem, że pójdę w prawo. Trzymając się skały, szedłem kilkanaście minut, potykając się o wystające korzenie i zamarłem. Przede mną majaczyła postać. Dojrzałem sylwetkę, ludzka sylwetkę. Oczywiście, że ludzką. Mimo że była ubrana w ciemne rzeczy, widziałem jasne elementy odzieży – kołnierzyk, skarpetki…
On jest bez butów! – włączyła się lampka ostrzegawcza. I czemu, do kurwy, stoi?!
Próbowałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Z moich ust mogła wydobyć się najwyżej para. Gardło było tak ściśnięte, że ledwo się nie udusiłem. Postać nie ruszała się. Nic nie robiła. Pokonując instynkt samozachowawczy, który darł się: co ty robisz, co ty robisz, obróć się i uciekaj, spierdalają stąd!, podszedłem do postaci. Dzielił nas może metr. Zorientowałem się w końcu, że to trup. Tylko na dwie, lub trzy sekundy zachowałem spokój. Przez ten czas zdążyłem zarejestrować to, że facet, czy ktokolwiek to był, jest kościotrupem przywiązanym, albo raczej wiszącym na drzewie za kręgosłup. Był ubrany w ciemny sweter, spod którego wystawał kołnierzyk. Ubranie było w idealnym stanie. Tak je zapamiętałem. Ciemne jeansy, ciemny sweter, biały kołnierz, pasek. Zwisające kości przedramienia wychodziły z rękawów zamiast dłoni, głowa pochylona do przodu, kręgosłup na odcinku szyjnym przywiązany do drzewa.
Po tych trzech, czy może nawet dwóch sekundach, odwróciłem się i jak szalony pobiegłem przed siebie. Nic i nikt w świecie nie zatrzymałby mnie, gdyby nie złośliwe kamienie. Nadepnąłem na jeden w tak nieszczęśliwy sposób, że moja lewa stopa wygięła się do środka. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale później zdałem sobie z tego sprawę. Ścięgno w kostce było mocno naciągnięte, poza tym upadłem i zdarłem skórę z łokcia.
Zatrzymało mnie to na chwilkę, ale tylko na chwilę, gdyż w oddali zmogły się trzaski i szuranie. Słyszałem wyraźnie, że ktoś za mną idzie. W tym momencie wolałem być sam. Wręcz prosiłem o samotność i ciszę. Na nic. Nagle, gdzieś z daleka zrodził się jakby powolny grzmot burzy, ale to nie było to. Brzmiało bardziej jak warkot wielkiego silnika starego samolotu. Pobożne życzenia. Dźwięk wzmagał się i przypominał warkot chorego na wściekliznę bernardyna. Siedziałem wtulony w jedno z większych drzew. Oddech nie chciał się uspokoić, serce łomotało, przed oczami, mimo mroku, zaczynały niebezpiecznie tańczyć różne kształty.
I właśnie wtedy uderzył we mnie jakby podmuch, uderzenie wiatru. Drzewa kołysały się niebezpiecznie, trzeszczały, liście wokół kręciły się i wiły. Znów las szumiał złowieszczo, znów w oddali było słychać jęki. I ten warkot, rosnący, zbliżający się. Nie czekając na nic, znów szaleńczo ruszyłem przed siebie.
Nieważne gdzie, byle biec, byle dalej od tego warkotu, od tych jęków, Boże nie pozwól mi się przewrócić, nie pozwól mi zwariować, pozwól mi zobaczyć światło, błagałem. Posikałem się, z oczy płynęły mi łzy, szlochałem, nos miałem zatkany. Kilka razy przystanąłem, żeby wypróżnić nos, ale tylko na marne sekundy. Dusiłem się smarkami, widziałem podwójnie przez te cholerne łzy.
Panika mnie dopadła, ale cieszyłem się z tego. Nie musiałem już udawać, nie musiałem powstrzymywać pajęczych nóżek. Nie czułem też nóg. Po prostu biegłem, biegłem przed siebie, bo w głębi serca wiedziałem, że walczę o życie. To materialne jak i duchowe. Bo jeśli nie ucieknę, to coś mnie dorwie i zabije, a jeśli nie zabije mnie fizycznie, to na pewno psychicznie.
W końcu upadłem, nie miałem sił. Wszystko mi zobojętniało. Oparłem się o porośnięte mchem drzewo. Rośnie w stronę północy, pomyślałem głupio. I co z tego? Już nawet nie wiem, czy miałem otwarte oczy. Zobaczyłem twarz mojej ukochanej, może nie do końca mojej, ale wciąż ukochanej. Przypomniały mi się spacery z nią, między innymi po tym, lub nie tym, lesie. I nagle wszystko ucichło. Żadnych trzasków, żadnego szumu ani warkotu. Pot mieszał się ze łzami i spływał na koszulkę. Liczne obtarcia piekły jak diabli, a kostka spuchła do rozmiarów cytryny. Czułem, jak mięśnie się zagotowały po tym szaleńczym biegu, płuca wypełniała lawa.
I w tym momencie było mi wszystko jedno. Nie myślałem o tym, skąd się tu wziąłem i jak się wydostanę. Cała ta pustka, którą starałem się z siebie wyrzucić przez ostatni rok, dopadła mnie i rozszarpywała. Po co mi dusza, po co mi wiara, po co mi nadzieja, skoro miłość była kłamstwem. Siedziałem w tej ciemności, płacząc. Strach odszedł. Czułem jak coś śmierdzącego wychodzi z moich płuc. Spalona adrenalina? Może, nie znam się na chemii. Po prostu czekałem. Na śmierć, na zupełny obłęd, na cokolwiek.
Być może zemdlałem po raz kolejny. Zrobiło się zimno i wilgotno. Ku mojemu zaskoczeniu, również odrobinę jaśniej. Czerń już nie dominowała. Szarość pomału zdobywała teren, poranek żarł tkankę nocy. I ta wilgoć. Delikatna mgła unosiła się nad tą, wydawałoby się, suchą ziemią. Udało mi się dostrzec zarysy paproci i innych krzewów. Nie było tak pusto jak wcześniej. Tylko, co to mogło oznaczać? Myśl o tym, aby wstać i iść dalej przebiegła niepostrzeżenie jak mysz po podłodze. Z trudem wstałem i zacząłem iść. Po kilku, może kilkunastu minutach usłyszałem śpiew jakiegoś ptaka. Czyli nie zwariowałem, czyli była nadzieja na powrót. Czy to do zdrowych zmysłów, czy to do domu. Cały ten spektakl, ten świat mógł być bardzo sugestywnym snem, z którego się budziłem. Tak, pamiętałem. Ten ptak każdego poranka siadał na drzewie przed moim domem i budził mnie swoim jazgotem. To ten sam!
W tym momencie zastanawiałem się, co muszę zrobić, żeby się obudzić. Nogi miałem jak z cementu, ledwo nimi poruszałem, a świat dziwnie skręcał w lewo. Znacie to uczucie – ten stan, gdy śnicie, a już powoli budzą się wasze zmysły. Wtedy nie da się biec ani nawet szybko iść. I zawsze skręca się w jedną stronę, świat wiruje, próbuje się załamać, zniszczyć i uwolnić wasze dusze i umysły z wiezienia fikcji.
Przystanąłem więc, pocieszając się, że tak pewnie będzie, a ja zbudzę się zziajany, zdezorientowany, ale szczęśliwy. Skupiałem się, ile mogłem, siłą woli próbowałem przyspieszyć ten moment. Nic takiego się nie stało, za to znów nastała cisza. Przynajmniej czas zaczął normalnie płynąć. Widniało, a mgła rzedła. Niepotrzebnie.
Z pewnej odległości dojrzałem osobę. Kolejny trup? Nie, zbliżała się w moją stronę. Szła, albo kuśtykała, stałym tempem. A ja stałem tam, jakbym korzenie zapuścił, jakbym miał tam zostać na zawsze, tracąc resztki człowieczeństwa i zamienić się w bezuczuciowe drzewo. Tak było by najlepiej. Drzewo nie czuje strachu, drzewo nie wie, że istnieje. Tak bardzo chciałem nie istnieć.
Kobieta zbliżała się. Pozlepiane, siwe włosy opadały na chude ramiona, obleczone w coś na kształt zielonkawej koszuli nocnej. Opierała się na czymś obiema rękami. To nie była laska, kula czy zwykły kij, tylko balkonik – taki, jaki mają pacjenci w szpitalach. Moja babcia chodziła o takim w ostatnich tygodniach życia.
Szla powoli, ja stałem. Za nic w świecie nie mogłem się ruszyć, choć wszystkie moje nerwy krzyczały w panice, błagając o ucieczkę, o jeszcze jeden wysiłek. Coś trzymało mnie w miejscu. Gdy była na tyle blisko, żebym mógł dostrzec jej twarz, znów ryknął wiatr, szaleńczą rwąc drzewa, które spadały z hukiem. Puste, zasnute bielmem oczy staruszki wpatrywały się w moje. I czułem, że się zapadam, umieram i znikam. Ucieszyło mnie to. Chciałbym nigdy nie wrócić z tej czerni, z tego pięknego nie bycia.”

*
– Doktorze, pacjent znów się obudził, coś mówi – powiedziała salowa, zwracając się do lekarza dyżurnego szpitala psychiatrycznego w Krakowie. Była pierwsza w nocy.
– Dziękuję. Coś nowego, czy to samo?
– Chyba to samo, wyłapałam wyraźniejsze słowa i było o bieganiu, lesie…
Lekarz zamyślił się na chwilę. To była już czwarta „opowieść” tego pacjenta w ciągu dwóch dni.
– Zaraz do niego przyjdę. Muszę tylko zadzwonić.
Doktor wykręcił numer, po trzech sygnałach odezwał się głos mężczyzny.
– Cześć Marku, tu Krzysztof. Pamiętasz o tym pacjencie, o którym ci opowiadałem? Tak, ten, który odgryzł sobie dłoń i rozciął kamieniem udo. Znów opowiada swoją historię. Myślę, że będziesz chciał tego posłuchać.
Po kilku minutach dwóch mężczyzn w białych kitlach przysłuchiwało się, co ten młody mężczyzna ma do powiedzenia.
– Ruchy gałek ocznych mówią nam, że śni. I to dość intensywnie. Pielęgniarce coś musiało się pomylić. To jego pierwszy raz tutaj?
– Tak, przywieźli go z Narutowicza po tym, jak jakiś grzybiarz znalazł go wykrwawiającego się pod drzewem w lesie o piątej rano. Jego matka powiedziała, że ostatnio był cichy bardzo i niezbyt szczęśliwy.
– Depresja?
– Być może. Szczerze mówiąc, niczego takiego w życiu nie widziałem. Zastanawiam się, co on robił w tym lesie o piątej rano i… – lekarz urwał w połowie zdania.
– Chcecie wiedzieć, czym jest prawda? – odezwał się nagle młody mężczyzna, leżący w łóżku. Wciąż miał zamknięte oczy. – Podejdźcie bliżej… to wam opowiem… o prawdzie... – Jego powieki otworzyły się. Patrzyły na nich oczy zasnute bielmem.





Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
intow · dnia 04.11.2012 19:00 · Czytań: 3197 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
Gabriel G.
14/04/2024 12:34
Bardzo fajny odcinek jak również cała historia. Klimacik… »
valeria
13/04/2024 23:16
Hej miki, zawsze się cieszę, gdy oceniasz :) z tobą to jest… »
mike17
13/04/2024 19:20
Skóra lgnie do skóry i tworzą się namiętności góry :)»
Jacek Londyn
12/04/2024 21:16
Dobry wieczór. Dawno Cię nie było. Poszperałem w tym, co… »
Jacek Londyn
12/04/2024 13:25
Dzień dobry, Apolonio. Podzielam opinię Darcona –… »
Darcon
11/04/2024 19:05
Hej, Apolonio. Fragment, który opublikowałaś jest dobrze… »
gitesik
10/04/2024 18:38
przeczytać tego wiersza i pozostawić bez komentarza. Bardzo… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty