Marolan splunął w dłonie, roztarł pieczołowicie, wziął zamach i wyskoczył w górę, chwytając się szorstkiego wierzchołka ogrodzenia. Zawisł z nogami dyndającymi o stopę nad ziemią, bliski puszczenia uchwytu, jednak wzrok kilku par oczu na plecach dodał mu krzepy. Zacisnął zęby i z całej siły podciągnął się, siadając okrakiem na drewnianym płocie.
– Co tam widzisz? – zapytał z przejęciem jeden z chłopców.
– Nic szczególnego – odparł Marolan, usiłując sprawiać wrażenie, że płot nie stanowił dla niego najmniejszej przeszkody. – Mnóstwo chaszczy, a potem jakieś poletko. Obok niego chałupa, nie dalej jak solidny rzut kamieniem.
– Jak nam udowodnisz, że wszedłeś do środka? – pisnął najmniejszy i najchudszy z całej grupki, jasnowłosy podlotek.
– Niech coś przyniesie – zaproponował jego starszy brat. – Marolan, przynieś nam coś z chaty starego Vergi!
Pozostali żywo zareagowali na tę propozycję, ponieważ nikt nie miał lepszego pomysłu.
– Nie możecie po prostu wleźć na płot i zobaczyć jak wchodzę? – zapytał chytrze Marolan, machając łobuzersko nogami.
Nim którykolwiek zdołał zastanowić się nad wymówką, wszyscy usłyszeli nagły wrzask i skrzek, który niechybnie dobiegał zza ogrodzenia. Dźwięk sprawił, że włosy na karkach stanęły im dęba; popatrzyli po sobie w przerażeniu i rozdziawili usta. Marolan obrócił się mimowolnie, zachwiał, i tracąc równowagę runął na drugą stronę opłotka.
Pozostali chłopcy w popłochu umknęli w las, ile tylko mieli sił w nogach. Jedynie najmniejszy z nich, ten o mysich włosach, stanął jak wryty, najwyraźniej nie mogąc poruszyć się z trwogi. Jego starszy brat, widząc to, cofnął się jednak, potrząsnął malcem i ciągnąc za rękę zmusił go do ucieczki.
Tymczasem, po drugiej stronie płotu, obolały Marolan próbował wyplątać się z kłębowiska liści, kolców, pajęczyn i wszystkiego tego, co lubi czaić się w pozostawionych w samopas zaroślach. Na krótką chwilę zapomniał o przeraźliwym wrzasku, który dobiegł ich z głuszy, lecz kiedy minął pierwszy wstrząs związany z upadkiem, Marolan nadstawił ucha i struchlał. Okropny dźwięk już się jednak nie powtórzył, nie ukazało się też nic, co mogłoby ów hałas wywołać. Jedyną żywą istotą w zasięgu wzroku był pękaty, żółto – brunatny pająk, wypłoszony z kryjówki i czmychający teraz żwawo w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca.
Kiedy strach nieco ustąpił, chłopiec z całą mocą odczuł ból w prawym przedramieniu. Wygiął się z trudem i ujrzał kilka paskudnie wyglądających kolców, wbitych we własną skórę; spod jednego już sączyła się strużka ciepłej krwi. Syknął cicho i zaciskając usta spróbował wyciągnąć największy ze szpikulców. Okazało się to jednak zbyt bolesne, zagryzł więc wargi, czując, jak po czole spływają mu krople potu.
Rozejrzał się i pomiędzy drzewami wypatrzył drewnianą chałupę, niezbyt dużą i jeszcze mniej ładną. Nie sposób było orzec, czy Verga jest w środku, choć wskazywały na to otwarte szeroko okiennice.
Marolan podniósł się ostrożnie na nogi i sprawną ręką otrzepał z liści i wilgotnej ziemi. Gorzko pomyślał o chłopcach, którzy uciekli, zostawiając go samego. Ciekaw jestem – pomyślał – jak teraz przekonają się, że wygrałem zakład.
Bo mimo okropnie bolących ran i potłuczonego ciała, nie zamierzał rezygnować. Chciał zakraść się do domu starego, zdziwaczałego Vergi, o którym wszyscy mówili, że za długo siedział w samotności. Chciał, choćby dla zaspokojenia własnej dumy.
Od drzewa do drzewa, ostrożnie stąpając między kolczastymi pułapkami, zbliżał się do bocznej ściany chaty. Klucząc pośród plątaniny zaniedbanych, rosnących swawolnie krzewów i chwastów, Marolan z każdym krokiem oczekiwał ujrzeć stwora, którego głos tak brutalnie sprowadził go na ziemię. Cóż takiego ten odludek trzyma w swoim ogrodzie? – zapytał sam siebie.
Nic się jednak nie pokazało, i po niedługim czasie, chłopiec cichcem przemknął obok jedynego zagospodarowanego w ogrodzie miejsca, którym było niewielkie poletko sadzonek. Podkradł się do drzwi i nasłuchiwał, a serce biło mu coraz szybciej. Przez jedną krótką chwilę rozważał, czy nie odwrócić się i nie uciec stamtąd czym prędzej, lecz ciekawska natura wzięła w nim górę. Bez większej nadziei pchnął liche drzwi, i ku jego zdumieniu, te ustąpiły, otwierając się przed nim z cichutkim skrzypnięciem.
Nie ma już odwrotu – rzekł sobie w duchu, dodając animuszu. Na palcach wkroczył do sieni, która okazała się doskonale pasować do tego, co o starym samotniku mówiono – było to bowiem najdziwaczniejsze pomieszczenie, jakie Marolan kiedykolwiek widział. Ściany, podłoga, nawet powała, wszystko pokryte było bazgrołami; kreskami, zawijasami, kropkami i najróżniejszej maści innymi wzorami. Rysunki wykonano białą mazią i ułożono tak gęsto, że wnętrze zdawało się niezwykle jasne, poprzetykane zaledwie ciemniejszymi, niezamalowanymi skrawkami. W głębi domu majaczyła izba, której szczegóły rozmywał gęsty, szarawy opar, unoszący się w powietrzu i najwyraźniej mający wylatywać otwartymi szeroko oknami.
Marolan stłumił kaszlnięcie; poza strzępami dymu, od samego wejścia uderzyła go ciężka woń ziół i przypraw. Serce tłukło mu się w piersi, gdy po raz drugi przyglądał się malowidłom. Dostrzegł, że z pozoru bezładne gryzmoły miejscami układają się w niepojęty wzór, którego tajemnicze znaczenie mógł chyba odczytać tylko dziwak, jakim był Verga. Dreszcz przeszedł Marolanowi po plecach, gdy wyobraził sobie, że starzec może czaić się gdzieś w kłębach mgły, poza zasięgiem wzroku.
Gdy tak pomyślał, jego uszu dobiegł płynący sprzed chaty głos, wcale zgrabnie nucący taki oto rym:
Chmurne niebo deszczem straszy,
Bieżeć trzeba nogom naszym,
Gniewny obłok wiatr pogania,
Tęskno głowie do posłania!
Marolan nie miał ani sposobności, ani czasu ku temu, by gdziekolwiek się skryć; stanął zatem jak wryty, z oczami wpatrzonymi w otwór drzwi.