Majowie to mają fajnie. Zdziesiątkowani przez Cortesa, już o nic się nie muszą martwić. Ale – nim wyginęli, zemścili się okrutnie, podrzucając nam swój kalendarz. Podobno bardzo dokładny. I nie mniej złowieszczy.
Diego de Landa w swym misjonarskim zapędzie nie cisnął kodeksem drezdeńskim w pnące się ku niebu płomienie. Przetopił tyle ton złotych wyrobów. Zniszczył mnóstwo arcydzieł, zapisów myśli ludzkiej. Kodeksu -jak na złość - nie tknął. Co więcej, zamiast porzucić gdzieś w dżungli Jukatanu, pragnąc podlizać się królowi Hiszpanii, posłał mu ten w prezencie. Ktoś potem odszyfrował zawarty tam przekaz.
Dlatego mój problem określa data 13.0.0.0.0. 4 ahau 3 kankin.
Czyli – po naszemu – 21.12.2012 r.
Podobno będzie się działo. Ziemia się zatrzęsie. Płyty lądolodu zawirują. Ziemia stanie na głowie. Bieguny magnetyczne przewędrują. Ogień, woda, wulkany, trzęsawka Ziemi. W dodatku nie jak na filmie sci-fi, gdzie – szanując odczucia widza – graduje się emocje, ale obrzydliwie skondensowane. No tak, z drugiej strony sam będę wtedy już nie obserwatorem, ale „dramatis personą” - pewnie stąd te „ kataklizmy w pigułce”.
Mam biernie czekać na wyroki losu ? Mam stać jak wryty w oknie mieszkania na IX piętrze wieżowca i wlepiać gały w horyzont, czekając aż na horyzoncie zawiruje tornado o bez wątpienia jakimś słowiańskim mianie nadanym mu specjalnie z tej tylko okazji?
Mam czekać, aż mury runą grzebiąc mnie pod sobą ? ( choć świadomość, iż nad głową mam tylko stryszek nieco mnie uspokaja )
Postanawiam przygotować się odpowiednio. Czuję się zupełnie jak cierpiący na nieuleczalną postać raka, który właśnie przed chwilą usłyszał z ust lekarza wyrok śmierci. Muszę wykorzystać każdą sekundę na maksa. Pozałatwiać wszystko do końca.
Mobilizacja w takim momencie jest podstawą. Już nie da się odkładać spraw ważnych „ do kiedyś” . Już nie wolno trawić czasu na głupoty. Na wylegiwanie się łóżku bez celu. Na gry komputerowe. Sztukę unicestwiania przeszkód na monitorze opanowałem znakomicie. Teraz trzeba wykorzystać swój talent w praktyce.
Historia ostatnich dni przekonuje, że nie tylko ja zdaję sobie sprawę z tego, co nieuniknione. Taki – dajmy na to – Putin. Już od dawna ćwiczy sztukę survivalu. A to na Syberię z wizytą gospodarską zabłądzi. Tam ćwiczy strzelanie do tygrysa. Może mu się przydać, gdy – już po wszystkim – zgłodnieje. Uwzględnił wszelkie warianty : gdyby to zalanie wodami potopu stało się jego udziałem, wie, że tran wielorybi to nie byle co. Dla zmyłki poddanych specsłużby kazały mu przećwiczyć przelot paralotnią w otoczeniu przebranych za żurawie agentów. Bowiem w to, że goryl się w powietrzu utrzyma frunąc trop w trop za ukochanym przywódcą, by go chronić do krwi ostatniej , nie uwierzy nawet brat Rus. Aby rezultat treningu utrzymać w tajemnicy, podano do wiadomości, że prezydent w trakcie lotu naciągnął jakiś bardzo ważny dla dyplomacji mięsień, co wymaga długotrwałej rehabilitacji i rezygnacji ze spotkań oficjalnych.
Przekaz miał być klarowny : odradzamy fruwanie paralotnią – zwłaszcza w hałasie świergotów i trzepotu ptasich skrzydeł. - zwłaszcza, gdy te lecą w kluczu.
A prawda jest taka, że pewnie już dawno Putin skrył się w bezpiecznym miejscu. Albo aktualnie frunie swą paralotnią tam, gdzie nie sięgnie go zemsta Majów.
Polaków też chcieli nabrać. Niby to drugą nitkę metra budują. Niby planów cieków podziemnych nie mają, bo nie zaznaczyli. A tymczasem – dam głowę, że na własną modłę przerabiali wariant grudniowej powodzi. Da się przetrwać pod ziemią ? Jak mocną trzeba postawić tamę, by się nie utopić ? Ogłosili zmianę przebiegu drugiej nitki. Tyle, że kto w to uwierzy ? Postawili wodoszczelny, tytanowy bunkier, dla notabli, ot! cała prawda. Drugi chcieli wznieść pod główną ulicą stolicy, a że czas nagli – spartolili w pośpiechu. Wszystko się na oczach mieszczan zapadło. Pod pretekstem grożącej katastrofy budowlanej, wysiedlili mieszkańców na kilka dni, by wznieść żelbetonowy strop , na który wylali morze betonu. Nawet gdyby grudniowy tajfun nosił groźnie brzmiące, bo słowiańskie imię, „Jarosław”, nie zgładzi tych, którzy się tam ukryją.
A skoro ukochani ojcowie narodów sposobią się do obrony przez zagładą, to i mnie nie pozostaje nic innego.
Nikt mi nic nie zbuduje. Nikt mi nie fundnie nawet latawca, a co dopiero paralotni.
Sam sobie muszę poradzić. Na początek kupiłem podręcznik survivalu. Na blachę wkułem, jak radzić sobie w sytuacjach ekstremalnych. Nabyłem wielofunkcyjny scyzoryk szwajcarski, wyposażony nie tylko w stosowne ostrza, ale i korkociąg oraz otwieracz do kapsli od butelek. Saperką wykopałem za miastem dół dla dwóch osób,
zadaszony płytą z falistego eternitu znalezioną na pobliskim szrocie.
Na maskę p/gaz szmalu już nie starczyło, więc -udając chorego – podwędziłem w szpitalnej Izbie Przyjęć maseczkę chirurgiczną – lepszy rydz, niż nic, zwłaszcza, że mam spore zapasy węgla aktywowanego ( alternatywnie posłuży za opał ).
Kilka zgrzewek mineralnej „gazowanki” powinno wystarczyć na jakiś czas. Konserwy z salcesonem – jak wyżej.
I tak, prędzej czy później, trzeba będzie wyleźć z tej jamy i poszukać kogoś, kto przeżył. Profetycy twierdzą, że nie będzie to sprawą łatwą i - kto wie – może pierwszą żywą istotę spotkam dopiero na wysokości Gibraltaru ? Dokupuję więc słownik j.angielskiego i hiszpańskiego – wkuję na blachę przed ukończeniem zapasów jadła.
Zresztą, gdyby co, możemy gadać na migi. Tak przecież pierwsze kroki stawiała cywilizacja.
Czeka mnie też przeprawa przez Alpy, zupełnie jak niegdyś Hannibala. Na słonie mnie nie stać – muszą wystarczyć raki. Jak na złość ani w mięsnym, ani w rybnym akurat ich nie ma, choć prawdę mówiąc, skoro nic już nie będzie takie jak dawniej, to może zmieni się też pradawny slogan i na „bezraczu, ryba się rakiem okaże „?
Skoro wszystko ma stanąć na głowie – ćwiczę stójkę. W jej trakcie wpadam na pomysł zmiany imienia. Świat rajem już nie będzie a i tak wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. Dlatego każę mówić do siebie Ewa, partnerka niech teraz gra rolę Adama.
Ludzkość zaczynała od matriarchatu, więc choć to – w tym zwłaszcza przypadku – zostanie po staremu.
Tak przygotowany na ostateczność, postanawiam nacieszyć się życiem.
Na początek kredyt bankowy i to na maksa. Taki skok na kasę Stefczyka. I tak już nie spłacę, a może starczy na maskę p/gaz ? Bryki nie ma sensu kupować – to potencjalny złom. Co innego taki, dajmy na to, ponton – zwłaszcza, że arki już nie zdążę poskładać. Do salcesonu w konserwie, dorzucam w markecie kilka słoiczków kawioru – póki nie wykupili w panice. Pieczywo typu „Waza” zaspokoi najbardziej wybredne podniebienie.
Z prezentów na „Gwiazdkę” naturalnie zrezygnuję.
Podobnie z drzewka świątecznego.
Karp też niech lepiej jeszcze popływa – po wszystkim będzie akurat, jak złowił (wędkę już mam).
Na koniec czas się odegrać na sąsiadach i dawnych wrogach. Młyny sprawiedliwości mielą powoli, więc i tak mnie nie skażą.
Na wszelki wypadek spuszczam manto na miarę czasów- ma boleć, ale bez zbędnego sadyzmu. Żadnego tam sztyletowania, zadzierzgania, łamania kości ( chyba, że nosa )
Właściwie od tego ostatniego winienem był zacząć – zwłaszcza, że wrogów się namnożyło ostatnio, a i ze stresem coraz trudniej sobie radzę.
Tylko egoiści stawiają siebie ponad światem.
Dlatego naprawiam swój błąd i dzielę się z Wami moją receptą na przetrwanie.
List znaleziono 23.12.2012 r. w zakorkowanej butelce płynącej przez Panocean.
Spisane na kartce podpisanej „Ewa – albo Duży Książę.”
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
duzyksiaze · dnia 09.11.2012 19:30 · Czytań: 865 · Średnia ocena: 4,25 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: