II.
Ciężko mi, ciężko. Przygniata własna dwudziestosześcioletniość a wokół oczu kurze łapki. Tu zbyt prosto jest, by to wszystko pojąć. Myślę sobie takie i tym podobne rzeczy. Siadam czasami pod niebem nagim. Ciemno mi strasznie przed oczami. A przeciąg otula miękkie ciało. Wsuwa się pomiędzy palce u bosych stóp. I jestem na wzniesieniu, chwilowo wydaje mi się, że mam wielką moc. Ale nadal ciemno przed oczami. Dzieli mnie od świata coś dziwnego. A potem już tylko schodzi ze mnie powietrze, serce się uspokaja, wszystko opada. Jestem jak wypompowany balonik. Drzwi trzaskają. Bo już się naprawdę ciemno zrobiło. Cicho. Głucho.
Myślałam tylko, że... Przychodzi. Odchodzi. Przeciąg pomiędzy otwieraniem i zamykaniem drzwi. Pomiędzy wchodzeniem a wychodzeniem. Pomiędzy siedzeniem a wracaniem do czterech ścian. Pomiędzy wrażeniem a istnieniem naprawdę. Wszystko jest, żyje, zamiera. Zwłaszcza firanki. Firanki zamarły na amen. Tyk tyk. Zegar z kukułką. Trzy strony świata. A na ganku jeszcze:
- Nie wejdzie pan na górę?
- Nie, dziękuję, spieszę się dzisiaj. Może innym razem. Do widzenia! Świetnie się bawiłem.
- Ja też, ja też - i jak nigdy dotąd czuję, że dopiero się muszę poukładać i mamroczę pod nosem. - Poczekaj, bo ja się muszę poukładać.
- Słucham?
- To nie do pana. Czasami mówię do siebie.
- Dobrej Nocy pani życzę - patrzy na mnie niezrozumiale.
Postać znika za drzwiami. Trzask. Zasuwanie zamków błyskawicznych. Stopy wędrują po schodach na górę. Ściany mają oczy i mają uszy. Na podłodze puzzle z coraz większymi brakami. To nie ja. To nie mnie przecież...
Jestem cięższa, kiedy wracam na górę, niż kiedy szłam w dół. Ale ciągle wracam. Ważne, żeby wracać. Mówią, że pierwsze kroki są najbardziej wymagające. A nie ostatnie? Zawsze boję się nocy. Czy będzie bezpieczna?
Dzisiaj siedzę na piętrze, w moim pokoju, w moim domu. W moim wymarzonym pokoju, w wymarzonym domu. Firanki wiszą statycznie. Czekają w konsternacji na jakieś ruchy. Zdążyły się wszak przyzwyczaić do mojej pijanej szczęśliwości. Świeci się małe światełko na ścianie. Pachnie kawą z cynamonem. Dobrze wiem, że nie zasnę. Przynajmniej będzie na co zrzucić winę. Nic do siebie dzisiaj nie pasuje. To nie jest też znowu niczym nadzwyczajnym. Leżę i kwiczę. Kwilę. Maczam w kawie kruchego herbatnika, a kotłowanina pod czółkiem nie ustaje. Mieszam szczęścia łut z wieczną boleścią. Stwierdzam, że kawa to w ogóle nie wystarczy, więc ją też postanawiam wymieszać, z zawartością barku. Lekko się rozluźniam. Potem rozluźniam się bardziej. Męczę się i dręczę aż w końcu zapadam w jakąś mini-drzemkę i pierwszy raz od niepamiętnych czasów nie śni mi się Tomasz.
Ja się sobie śnię. Ja Gocha wycinam sobie pół klatki piersiowej. Nawet mnie nie boli w trakcie, choć nie pamiętam, żebym brała znieczulenie. Dopiero kiedy przykleja mi się do rany jakiś materiał, czuję straszliwe rwanie. Ale to przynajmniej jest oznaka jakiegoś czucia! Biorę to więc za dobrą monetę. Odklejam materiał od gorącej krwi, mięśni i tkanek. Nie kończę jednak na tym operacji. Przeciwnie, dopiero zaczynam. Bez żadnego problemu wyciągam sobie serce, wątrobę i żołądek. Znów nie odczuwam bólu, ale jestem w jakimś amoku. Po chwili zdaję sobie jednak sprawę, że potrzebuję tego serca. Że ja przecież bez serca długo pożyć nie zdołam. Robi mi się gorąco i mocuję się z serduchem. Przyczepiam je do odpowiednich kabelków, ale ono nie chce się tam już trzymać. Niby pasuje, ale ani myśli w miejscu siedzieć. Trzeba by przyspawać – myślę sobie. – Albo jakoś przymocować, bo inaczej znowu mi wypadnie na podłogę. Wtem zjawia się mama i robi wszystko, co w jej mocy, ażeby mi pomóc. Bo, jak mówi, bez wątroby można żyć, ale bez serca? Bez serca doprawdy się nie da.
Oczywiście skoro morał już był, budzę się. Nawet nie zlana potem ani nic z tych rzeczy. Czuję tylko jakąś ociężałość w sercu, ale cieszę się z tego, bo to by znaczyło, że jest ono na swoim miejscu jednak. Udało się! Promienie słońca wpadają już nieśmiało do pokoju. Zupełnie odechciewa mi się dalszego snu.
W powietrzu zupełnie wyraźnie czuć zbliżającą się wiosnę. Poranki są zimne, ale rześkie. Pamiętam już jak przez mgłę, co teraz osiadła dookoła domu, wczorajszą wizytę postaci. To była tylko próba ogrzania się, oczywiście nieudana. Staram się wyrzucić ją z pamięci, jak tyle innych pomyłek w moim życiu, na których się niczego nie uczę. Ktoś puka do drzwi delikatnie, jakby nie chciał wcale, abym usłyszała. Jestem zdumiona, ale tylko trochę, kiedy na progu widzę Hawrana. I po co to wszystko? Oczy mu błyszczą jakimś niezdrowym blaskiem. Delikatnie popycha mnie do środka i zamyka drzwi. Nic nie mówimy, tylko nawiązujemy kontakt wzrokowy. On jest, ale bez życia. Dotykam miejsca, w którym powinien mieć serce. Nie zdążyłam wyczuć żadnego rytmu, bo on od razu zrywa się i biegnie na górę do mojego pokoju. Kiedyś dzieliliśmy ten pokój, a oddychając wprawialiśmy w ruch firanki, ale to dawno i nieprawda. Nie powinnam teraz tego wspominać. Pędzę, oczywiście, za Hawranem w nadziei, że chociaż coś razem wypijemy. On jednak szybko grzebie moje nadzieje, nie wyrzekając nawet słowa. Wbiega i już zbiega. Wiem, że wykopał coś z moich rzeczy, ale nie zdążyłam nawet zobaczyć co. Słyszę na dole trzask zamykanych drzwi. Zbieg. Zbiegł.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
vilanne · dnia 14.11.2012 19:15 · Czytań: 722 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: