Proza »
Humoreska » Chłop poetą jest i basta! - duzyksiaze (humoreska)
Jezu! Żebyście wiedzieli jak ja bym chciał pisać takie piękne wiersze, co je potem drukują, a ludzie kupują i czytają i mają łzy w oczach i wołają o jeszcze. Żeby tak się przed księgarniami po nocy ustawiali w kolejce, by zdobyć pierwszy egzemplarz, jak nie przymierzając jakiegoś „Harry Pottera”. I żeby mi wieczorki poetyckie w tutejszej remizie strażackiej organizowali, cobym za stołem siedział i czytał w półmroku. Świeczki by się paliły migotliwie. Nikt by nie przerywał, chyba że serc drżących z emocji łomoty. A tutejsze dziewczyny zamiast na dyskoteki przychodziłyby sztuki prawdziwej posłuchać. A i ze wsi okolicznych tłumy by do remizy waliły. Może i kwiatki bym dostał jakieś, chociaż to akurat jest bez znaczenia, bo pode płotem rośnie tego u mnie do koloru, do wyboru. Autografami bym na lewo i prawo szastał. Nagrody odbierał. Dyplomami ściany bielone obwiesił. Puchary na szafach poustawiał. Pieniądze - strugą kapiące, przepił.
Nadzieje te, a zwłaszcza ostatnia, taką mnie pasją wypełniły, że w mieście będąc kupiłem notes i ołówek chemiczny. Wieczorami, gdy z pól wracałem, kombajnem je wzdłuż i wszerz przeorawszy, po posiłku sutym za stołem siadałem, a notes z szuflady wyjąwszy końcówkę ołówka chemicznego śliniłem (podobno to koncept mnoży) i nerwowo gryzłem.
Czekając na natchnienie przypominałem sobie obrazki z dnia minionego. Wszystkie te kawki uparcie grzebiące pazurem w odwalonych na boki skibach, zasiew mi uparcie i cierpliwie wydziobujące. Złość wtedy czułem niepomierną, a ta świata percepcji nie sprzyja.
Nerwy najsamprzód uspokoić mi trzeba - pomyślałem. Relanium jakie przed orką i siewem łyknąć. Bruzda wtedy może i krzywiej wyjdzie, ale za to jak się spostrzegawczość poprawi! Senność przejściowa przestaje mnie więc niepokoić. Toż pole uprawne to nie szosa, jak zasnę, najwyżej w jaką brzózkę przydzwonię, ofiar w ludziach nie będzie, po sądach mi włóczenie nie grozi.
Ale kolejne dni - mimo leku - nic nie zmieniają. Choć kawki mam w nosie, powieki opadają na oczy, a cóż niby ciekawego przez wąską szczelinę można dostrzec?
- Napisałeś coś wreszcie? - pyta co wieczór zniecierpliwiona stara.
- No, trochę tam – odpowiadam, ślęcząc nad wciąż pustą kartką papieru, którą – spłoszony pytaniem, wyrywam szybko i wrzucam do kosza. Niech myśli, że coś jednak napisałem, tyle, że treść taka sobie, pochwały niewarta.
Po dwóch tygodniach, zniecierpliwiona objawami niemocy twórczej, fartuszek zdjąwszy radzi:
- A na łąkę byś miast w pole poszedł. Miedza bura i szara, do wzejścia zasiewku też czasu nieco, tego masz teraz aż nadto. A na łące życie pełną gębą. Tam natchnienia szukaj.
Następnego dnia kombajn w stodółce zostawiwszy, zmierzam na łąkę. Walę się na ziemię, trawy pośrodku. Na brzuchu leżę, tak naturę obserwować łatwiej. Godziny mijają, a ja chłonę wszystko, co wokół. Zapamiętać się staram – tyle tego, że jak w korcu maku wieczorem przebierać mi przyjdzie. A pomysłów - ducka cała.
Po powrocie radośnie siadam za stołem. Notes za chwilę czymś się zapełni, ołówek chemiczny wreszcie zębem nie moim, lecz literackim iście, nadgryziony zostanie.
Piszę swój pierwszy wiersz.
„Na zielonej łonce
przyglądam się biedronce.”
Udany, myślę. A najważniejsze, że do rymu.
- Jak piszesz „łące” ? - słyszę tuż za plecami sarkanie żony. Podgląda jucha. Sławy mi przyszłej zazdrości.
- Jak to „jak” ? - odpowiadam pytaniem na zaczepkę - Przecie dobrze!
- Przez „ą” się pisze! - głową kręci. - Z ortografią żeś jakby na bakier.
Myślałby kto, jaka mądra ! A cóż to ma niby za znaczenie? Jak na wieczorku poetyckim
przeczytam, to przecie nikt nie pozna, czy napisane przez „ą”, czy „on”. A rym i tak się zgodzi. Ale dla świętego spokoju poprawiam.
- I taki krótki cosik! - dodaje znowu, wyraźnie guza szukając. - Skrobniesz co jeszcze? - pyta prowokująco.
- A juści! W parę minut będzie gotowe - ucinam zniecierpliwiony.
o! zielona łąka
a na niej biedronka
tak wielka jak stonka
więc jestem w skowronkach
Napisałem bez kropek. Bo sama biedronka ma ich aż siedem, więc po co je mnożyć? A poza tym, to podobno jest teraz modne. Tak jak pisanie z małej litery po kropce.
- Gotowe ! - oznajmiam.
- Tak szybko? - pyta z niedowierzaniem. Czyta.
- Dobre! Aże w dłonie klaszcze.
- Drukną chyba, co nie? - czekam z nadzieją na odpowiedź.
- A co by mieli nie druknąć? Rano trza ci do redakcji! Wezmą i drukną! Ale się ludziska zadziwią jak przeczytają! - i dłonie jak do pacierza sklada w uznaniu mojego talentu.
Pierwsza od wielu dni spokojna noc. Jutro odmieni moje życie. Postawię pierwszy krok na drodze ku sławie. Golę się dokładnie, perfuma na łeb wylewam, garnitur wkładam i pod krawatem do redakcji „Za miedzą” gnam z utworem. Samego naczelnego zastawszy wiersz mu wręczam.
Czyta uważnie, pewnie się na pamięć uczy!
- Jakby tu powiedzieć... dobry niby, ale do gazety nie bardzo się nada! Trochę niedopracowany jest. I wiecie, tchnie jakoś czasami „żelaznej kurtyny”. Socrealizmem trąci. Ta stonka to może i w czasach dawnej cenzury by przeszła. No wiecie, Adenauer, Ameryka...Na pierwszej stronie by to wydrukowali. Ale teraz mamy dwudziesty pierwszy wiek! Ludzie czekają na inną poezję. Taką trochę uduchowioną! - tu wręcza mi kartkę z wierszem.
- Próbujcie dalej! A jak napiszecie co nowego, przyjdźcie znowu! - dorzuca na odchodne.
I pamiętajcie: czytać, czytać i jeszcze raz czytać!
No to jakże to, o duchach mam pisać? Ludziska straszyć? Okropieństwa jakieś wierszem oddawać?
I jeszcze to jego „czytać!”. Trzy razy mi do głowy tłukł, jakby z jełopem jakim gadał, nie z twórcą.
- I kiedy drukną? - wita mnie moja na powitanie.
- Nie wiadomo, drukarka się ponoć popsuła. I pieniędzy na papier zbrakło. Gazeta w likwidacji! - kłamię, by widmo porażki zamulić.
- To ci dopiero nowina! - głos jej się łamie. Szkoda, że tylko ona poznała się na pięknie wiersza.
Kolejne noce pełne są koszmarów. Boże! Gdyby mi tak, jak takiemu Mendelejewowi tablica pierwiastków, wiersz się jaki przyśnił. Wyrazy roztańczone, w wersy się same składające. Jak na szkolnej tablicy. Rano spisać starczy i do redakcji na złamanie karku gnać. A potem już tylko sława i zaszczyty.
Nic z tego. Chrapię tęgo, więc ledwie w sen zapadnę, zaraz mnie łokieć między żebra wetknięty budzi z nieodłącznym „Nie chrap tak, do cholery!”. Zaiste ciężkie, jako ten sen bez ustanku przerywany, jest życie poety. W ten sposób nic mi się przecie nie przyśni.
Pragnienie sławy jest jednak silniejsze od poczucia twórczej niemocy.
Wieczorami znów więc nad notesem ślęczę. Ołówek ślinię. Nasadkę obgryzam. A może o krowie by coś napisać? Taki na przykład wiersz:
na łące pasie się krowa,
cienka, jak tyka, choć zdrowa
Już mam wołać z prośbą o pierwszą recenzję, ale olśniony, że znów stwierdzi jeno, że „krótki”, dwie kolejne linijki dorzucam.
muczenie to krowy mowa,
gdy ryczy, aż boli głowa
Chyba lepszy, niż poprzedni - myślę. I więcej w nim ducha, bo jak ktoś ryk krowy sobie wyobrazi, to się ni chybi czytając, przelęknie.
- Ty to masz talent! Aże z ukontentowania pokraśniała. - Jak pieniądze na papier i druk zbierą, to za jednym zamachem oba drukną! Pójdziesz jutro do redakcji?
- A juści, że pójdę!
Redaktor cmoknął kilka razy pod nosem. Jakby inaczej! Musi z zachwycenia.
- O niebo lepszy – stwierdza. - Ale jeszcze mu daleko do doskonałości! Mówiłem: czytać, czytać i jeszcze raz czytać – dorzuca oddając kartkę.
I co ja teraz żonie powiem? Jak mi do domu wracać? Za mądra jest, na biedę redakcji wciąż się nabierać nie da.
- I jak? - pyta, a mnie, jakby kto dziurę w brzuchu wiercił.
- Nie chcą druknąć. Za słaby jest pono. Czytać na odchodnym doradził.
- Co niby „czytać”?
- A bo ja wiem. Czytać i tyle!
Tej nocy żadne z nas nie śpi. Leżymy z oczami w polepę wlepionymi. Przynajmniej nikt mnie łokciem w piersi nie kłuje. I tylko serce boli i krwawi w chwały oczekiwaniu.
- A może tak o jakimś egzotycznym zwierzaku wiersz napiszesz? - wdziera się w nocną ciszę i moje w niej rozmyślania.
- A znasz jakie?
- O anakondzie może?
Tym razem, by czasu nie trwonić, już od rana notes z szuflady dobywam. Śliną ołówek do aktywności podniecam. Obsadkę kilka razy nadgryzłszy piszę pierwsze dwa wersy.
Nie straszna mi anakonda.
Zgładzę, bo mam coś z Bonda
Żona na krok mnie teraz nie odstępuje. Za ramieniem stoi.
- Ty z Bonda coś masz? - drwiąco rzuca.
Jakby we mnie piorun strzelił. Cała mi wena z głowy do nóg odeszła, jakbym w kapciach ołów skrył.
- Już lepiej o arze co zrymuj! Jak kto z tutejszych przeczyta o Bondzie, to się ze śmiechu przez trzy dni tarzać będzie.
Ot i poezji znawczyni. Przecież pod pseudonimem pisać mogę, to się autora nie domyślą.
Ale kłócić się nie zamierzam. Kartkę z notesu – tę z anakondą – wyrywam. Trza mi o arze tworzyć.
Kilka minut dumam ostrożnie. Unikaj patosu – wewnątrz mnie się tłucze. Daj przekaz prosty, co wszystkich zauroczy. Bez ozdobników. Bez udziwnień. Tak prosto, po chłopsku. Szpadlem im przywal poezji.
siedzi na drzewie ara
skrzeczy, jak moja stara
- Zgłupiałeś? To ma być poezja? - wpół natchnienia uszu moich sięga. „Skrzeczy” zastąp przez „barwna”! - żąda stanowczo.
Wiersz winien być dziełem indywidualnym. Ale kto by tam się kłócił.
siedzi na drzewie ara
barwna jak moja stara
wielka jest moja wiara
że wiersz ten drukną mi zara
Widząc uśmiech na twarzy żony, z tą - ostateczną już – wersją nie wystygłej jeszcze poezji pędzę do redakcji.
- Czytać, czytać czytać! - słyszę jak i poprzednio.
Noga za nogą snuję się do domu. Z kartką pod pachą.
Czytać.
Ale co czytać?
Ale po co mi czytać, gdy ja pisać, a nie czytać pragnę?
Czy kto ode czytania sławę jaką zyskał?
Nie masz nad chłopski upór.
Jutro znów nad kartką notesu siądę. Ołówek poślinię.
Obsadkę do grafitu pokąsam.
A na wypadek wszelki w drugim pokoju do snu zlegnę.
Może wtedy sen mi się jaki przyśni?
Może słowa zawirują wreszcie?
Może w wiersz jaki się zręcznie złożą?
Nie musi być o zwierzętach.
Byle piękny był.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
duzyksiaze · dnia 17.11.2012 19:08 · Czytań: 979 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: