Moje życie w PRL-u, cz.VI - FRIDA
Proza » Inne » Moje życie w PRL-u, cz.VI
A A A
Nadchodziły wakacje i trwały przygotowywania na wyjazd do Bułgarii. Zależało nam, by zrobić frajdę dzieciom ale też interesował nas handel wymiennym, który tam wówczas kwitł. Jechaliśmy ze znajomymi kilkoma samochodami. Początki drogi były fajne, co jakiś czas robiliśmy przerwy na posiłki, na rozprostowanie kości i handelek.W Rumunii najbardziej chodliwym towarem były tabletki„ Biseptol”, które u nich podobno działały na bezpłodność. Po latach na pewno się przekonali jaki złoty interes zrobili, małych Rumunów na pewno im przybyło.
Zanim dotarliśmy do miejsca docelowego minęło dwa i pół dnia. Wielka była radość jak każdy z nas zobaczył swoje łóżko i mógł na nim spokojnie legnąć. Następnego dnia udaliśmy się nad morze. Od naszego domku było parę kroków do plaży. Dzieci były bardzo zadowolone bo woda była cieplutka i przez cały czas mogły się pławić. Plaża natomiast miała dużo do życzenia, była w samych kamlotach i to było wielkim minusem. Zawsze do południa byliśmy z dziećmi nad morzem albo zwiedzaliśmy miasta, które były w bliskim położeniu od naszej miejscowości a pod wieczór do naszego domu schodzili się bułgarscy znajomi naszego kolegi Benka. On w tej miejscowości bywał od lat więc znajomości miał dużo. Było wesoło, gorzałka lała się strumieniami, przyjaźnie polsko-bułgarskie się zawiązywały. Dziwne jest to, że chociaż języka ojczystego rozmówcy się nie znało to przy wódeczce wszystko można było sobie powiedzieć i zrozumieć. Nie mogliśmy niestety pojąć o co chodziło właścicielowi domu u którego mieliśmy kwaterę. Dimczo jak łyknął parę kieliszków to właził pod stół i próbował łapać nas za nogi. Raz dostał odruchowo z buta i zaprzestał tych zabaw. Pod koniec pobytu postanowiliśmy zrobić wspólny polski wieczór w pobliskiej kawiarence. Mieliśmy pozwolenie na to, że jedzenie i picie przynosimy swoje a płacimy za atrakcje artystyczne i za miejsce. Stoły mieliśmy pięknie przez nas udekorowane, jadła i picia nie brakowało. Czekaliśmy tylko na fajną muzykę. No niestety, wyszła jakaś podstarzała panienka w stroju regionalnym i zawodziła jak na pogrzebie. Benek chcąc ukrócić tę mękę podszedł do niej i wręczył zwitek jakichś banknotów. Sam widok takiego faceta, obwieszonego złotymi łańcuchami powinien jej mówić: - nie sprawdzaj tylko spadaj. No niestety, ona zrozumiała to opacznie. Nie złaziła ze sceny i zatruwała nas dalej a potem czekała na drugą zapłatę. Dopiero po długim czasie weszli nowi muzycy i dopiero porobiło się lepiej. Najważniejszy był czas płacenia rachunku i to wtedy dopiero zaczęło się dziać. Chcieli nam policzyć za wszystko, łącznie z jedzeniem i piciem. Nikt nie zwracał uwagi na wcześniejsze ustalenia. Zbychu wpadł w furię, a że posturę miał przyzwoitą to było kogo się bać. Wrzasnął, że łby zaraz zaczną spadać i złapał małego kurdupla, który kręcił się za barem. Porobił nim parę młynków nad swoją głową i przykazał, żeby właściciel odwiedził nas w dniu następnym o przyzwoitej godzinie i dodał z naciskiem, by przyniósł prawidłowy rachunek.

Czerwiec 1996
Koniec roku szkolnego. Agnieszka zaliczyła już I klasę Technikum Rolniczego. Biedna jeździła tymi autobusami na drugi koniec miasta, ale nie narzekała. Całe koleżeństwo z bloku chodziło do Rolnika. W tej pierwszej klasie miała bardzo dużo nowych przedmiotów, więc musiała poświęcić dużo czasu na naukę. Tomek tymczasem kończył IV klasę podstawówki.

Nastał znowu czas wypoczynku. Agnieszka pojechała do babci a Tomek na pierwsze kolonie. My natomiast rodzinnie mieliśmy spotkać się na działce w Kamieńczyku, co stało się już naszą tradycją. Tam było najwięcej przestrzeni i nikt nikomu na plecy nie właził. Piękna i pachnąca świerkami okolica już nas wabiła. Gdzie tylko okiem sięgnąć tam rozpościerała się bujna zieleń. Powietrze było czyste i perliste. No więc i tym razem ruszyliśmy jednym samochodem z Renią i Wiesiem w drogę. Humory nam dopisywały i droga szybko umykała. Tak dobrze jechało się do Brodnicy, bo już w samym mieście zaczęły się kłopoty. Na prostej drodze stanął nam policjant i zaczął nas kierować na objazd.
- Zemke wraca do W-wy i trzeba mu oczyścić drogę - śmiała się Renia.
Wjechaliśmy w duży zator, który nic nie posuwał się do przodu. - Zróbcie sobie przerwę na fajkę, bo postoimy tu na pewno długo - mówił Tosiek. Na to zawsze byłyśmy chętne, dlatego szybko skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji. Renia nie marnowała czasu, podpalając papieroska złapała jakiegoś chłopa z okolicy i pytała co się dzieje.
- Pani, bombę podłożyli pod Kaufland. Nie wyjedziecie tak szybko.
To była wiadomość wprost porażająca. Nam się chciało już ucztować a tu taki numer wycięty.
- Ale bombowo, prędzej górą zalecimy jak dojedziemy - puściłam czarny humorek. Dojechaliśmy na miejsce z delikatnym poślizgiem czasowym, ale w dobrym nastroju. Przyjęto nas jak zwykle czule :
- No co k-wa tak długo, ja tu siedzę i czekam o suchym pysku cały dzień - wołał Alek schodząc powoli ze schodów. Zaczęliśmy rozpakowywać przywiezione wiktuały i wszelkie napitki, gdzie znowu dopadł nas prześladowczy głos Alka :
- K-wa, a dlaczego tak mało i kiedy wyjeżdżacie ? - śmiał się szwagier. Potem była cała długa balanga, bawiliśmy się do późnej nocy. Rano jak ptaszęta zaczęły swoje trele to my byłyśmy już piękne i zdrowe. Po szybkim śniadaniu ruszałyśmy do pobliskiego lasu na grzyby. Parno było już od samego rana i trochę potu zaczęło się z nas wylewać, ale że co jakiś czas trafiałyśmy na jakiegoś grzyba to brnęłyśmy dalej w głąb lasu. Renia jakoś nic nie widziała więc zaczynała marudzić, że jej się już nie chce. Co chwilę przysiadała na trawce: - Siedzę pod tym dużym drzewem na rozwidleniu dróg, miejcie mnie na oku, bo inaczej się zgubię. Potem tylko krzyknęła że wraca do domu i „paszła w długą”. Danka nazbierała dosyć dużo grzybków, widziała je nawet tam, gdzie nie miały prawa być.
- Twój las, twoje grzyby - mówiłam. Pot lał się z nas strumieniami, bo odczuwalna była nadchodząca burza i w lesie było strasznie parno. W drodze powrotnej zaczęłyśmy snuć marzenia o zimnym piwku. Nie mogłyśmy się już doczekać, kiedy zasiądziemy na tarasie i weźmiemy w dłoń puszkę piwa a ona przy otwieraniu zrobi takie fajne „Tss”. Danka miała schowany zapas w piwnicy.Wpadła tam jak „perszing” i zaczęła nerwowo szukać. Ciśnienie zaczynało się jej podnosić, bo nie mogła na nie trafić. -Chyba nam podprowadzili piwo - mówiła wkurzona do granic wytrzymałości i już się szykowała z atakiem na Alka, ale rączki jej opadły i jakimś cudem trafiły na coś zimnego. I to było to. W końcu mogłyśmy zwilżyć nasze wysuszone gardła. Po południu przysiedliśmy przy stole do gry w „Beczki”. Ręce miałam trochę rozedrgane, więc Danka przyniosła po jednym „stabilizującym”. Było miło do czasu, kiedy nagle ni z tego ni z owego Renię użądliła pszczoła. Bolało ją mocno, bo było to wrażliwe miejsce koło samego oka. Następny dzień znowu był miły,druga pszczółka użądliła Renię ale tym razem w rękę. Z tego wydawała się być zadowolona, mówiła że nie będzie zrywała pożeczek, bo boli ją łapka. Wieczór był już bez niespodzianek. Bawiliśmy się przy piosenkach Niemena i Krawczyka. Puszczona płyta tak się zacinała, że co chwilę wpadała na tę samą zwrotkę. „ Ta dziewczynka ze skrzypcami” wiła się przy nas przez pół wieczora ale w końcu ktoś się zlitował i jej odpuścił. Potem przy stole się przerzedziło i jak zwykle zostałyśmy same. Wspominałyśmy sobie poprzednie lata, jak to samo życie wytwarzało śmieszne sytuacje. Była bowiem taka jedna noc, gdzie nasze rozmowy trwały długo, ale jednak coś wisiało w powietrzu. Czułam wtedy, że Renia szukała ze mną jakiejś zaczepki. Zrobiła się cholernie upierdliwa w stosunku do mnie i to nie było przyjemne. Zabrałam więc swoje manatki i poszłam na górę się położyć. Niby spać, niby poleżeć - nic mi nie pasowało.Bolało mnie jej zachowanie. Nie po to jechałam tyle kilometrów, nie po to cieszyłam się cały rok na spotkanie, by w połowie zabawy ktoś bez powodu mnie wykluczał, ale jakoś nie chciałam się kłócić. Dance to sam na sam z Renią też nie wychodziło na dobre. Zaczęła ją boleć wątroba, więc poszła w ustronne miejsce, by sobie ulżyć. Renia dalej miała „chcicę”, więc musiała łapać ostatnie koło ratunkowe, którym niestety dla niej byłam ja. Przyczłapała na górę i zaczęła mnie przepraszać i namawiać na dalsze rozmowy. Nie dałam się za długo prosić, chociaż wnętrze jeszcze bolało. Pierwszego po przerwie nazwałyśmy „negocjacyjnym”, potem wróciła Danka jak nowo narodzona i zaczęła rządzić. Zaproponowała następnego „dyplomatyczynego”. Zakończyłyśmy imprezę „przepisowym”, pogodzone ze sobą i z rzeczywistością.

Najprzyjemniejsze zawsze były wieczory, bo powietrze było bardziej rześkie i chłopaki wyciszone. Renia zaczęła snuć opowieści o Sanktuarium Maryjnym w Licheniu,że jest tak pięknie rozbudowane i bogate.
- Tam jest ful wypas - tak nasza siostra chciała zakończyć tę swoją opowieść, ale jak się okazało to zrobił się z tego początek. Na Dankę słowo „wypas” podziałało jak czerwona płachta na byka. - Emerytowana nauczycielka mówi „wypas” na określenie świątyni - to jest zgroza -grzmiała - co za ubogie słownictwo.To była jazda. Renia się wiła i tłumaczyła co miała na myśli, ale ona ciskała już kolejne „joby”. Nasza zodiakalna „Lwica” miała już upatrzoną ofiarę i się nad nią pastwiła. Żeby rozładować sytuację opowiedziałam kawał o żabie: „Przychodzi żaba do lekarza. - O co chodzi ? - pyta lekarz - Nic nie kumam -odpowiada żabka.
Kawał był krótki ale treściwy i poprawił nam nastrój.
Renia jeszcze trochę przeżywała poprzednie wstrząsy:
- Ciekawe dlaczego Mirki się nigdy nie czepiasz, zawsze widzisz tylko moje błędy -żaliła się kręcąc palcem „kogutka” z włosów na czubku głowy.Chciała szybko zakończyć ten wieczór więc zaczęła sprzątać ze stołu. Przesiadłyśmy się więc do małego stoliczka obok i zawołałyśmy ją na ostatniego papierosa. Jak tylko przysiadła to była już nasza, bowiem zaczęłyśmy temat, który ją zawsze rozbawiał pt. „upierdliwa nauczycielka”. Opowieści leciały jej jak z rękawa, co jedna to była lepsza od poprzedniej. „Kurczak”- bo tak mówiliśmy na naszą siostrę, nawet nie zauważył, kiedy dobrze wpasował się w fotel. Cały czas gadała, śmiała się i kręciła palcami swojego „kogutka”. Jedna z tych opowieści była o dyrektorce, która po pracy zrobiła im naradę. Wszyscy byli zmęczeni po całym dniu a jeszcze mieli godzinami wysłuchiwać jej gadania. Renia mówiła i obrazowo pokazywała jak to było, że najpierw siedziała normalnie w fotelu, potem zaczęła się delikatnie z niego obsuwać a pod koniec to już leżała brzuchem do góry i kręciła koguta w otępieniu. A jeszcze lepsza była jej koleżanka, która siedziała naprzeciw pani dyrektor. Podobno miała bardzo dziwny wyraz twarzy - puste oczy wpatrzone w jeden punkt i zimną maskę. Dyrektorka poprosiła ją, by się przesiadła, bo wyprowadzała ją z równowagi tym wyglądem. Mam wielką wyobraźnię i potrafiłam się z tego śmiać mocno. Zawsze mi mówiono, że śmiech mam cholernie zaraźliwy i działało to dalej.

Było świetnie, noc była cieplutka a księżyc pokazywał się w pierwszej szybie tarasu. Już wcześniej wieczorkiem gadaliśmy o wycieczce nad Liwiec. Wiesiu i Tosiek byli od razu zdeklarowani na „tak”, Renia też była prawie urobiona. Danka i ja mówiłyśmy wymijająco a Oleś był na jedno wielkie „NIE”. No i zaczął się ten piękny, bardzo pogodny ranek. Śniadanko jak zwykle było robione bez pośpiechu, potem kawka.. Wiesiu już któryś raz z kolei podchodził do Reni i pytał:- Reniu, kochanie kiedy wyruszamy?
No niestety, co chwilę był spławiany jakimś tam głupawym tekstem, że za chwilę, że „zaraz”. Deko znużony upałem przysnął na leżaczku i jak już dobrze zaczął sobie ciąć „szpaka” to Renia go dopadła i wołała :
- Wiesiu,tak się paliłeś na wycieczkę a teraz śpisz, my już jesteśmy gotowi do wyjścia.
Można by było mierzyć cierpliwość Wiesia w wydeptanych krokach przy bramce, bo jakby nie patrzeć, szybko zeskakiwał z leżaczka i już stał gotowy do wyjścia a oni dalej mieli długie ogony. Tosiek musiał dopić piwko a Renia drinka. To niestety przerosło nerwy Wiesia, ruszył sam w drogę. Renia się z tego śmiała : - Harcerzyk na czas musi zdążyć, bo mu rzeka wyschnie. Nie spiesząc się zbytnio ruszyła z Tośkiem w ślad za nim. Spotkali się, ale jednak nie za długo byli razem. Tosiek jak zwykle zaproponował piwko po drodze, żeby było miło i pożytecznie. Renia szybko rozsiadła się pod parasolem, zapaliła papieroska i czekała na dobry odzew męża. Niestety tego się nie doczekała. On po prostu był już wkurzany przez nich od samego rana, nie chciał mieć następnych przerywników, więc ruszył sam do przodu. Po jego odejściu musieli sobie radzić, choć nie mieli zielonego pojęcia jak iść. Przez to, że on ich zostawił nadłożyli dużo kilometrów w skwarze i mieli wszystkiego dosyć, aż w końcu trafili na mostek, gdzie czekał na nich Wiesiu:
- Zrobiłem wam przecież strzałki z patyków jak macie iść, ale wy jak zwykle jesteście mądrzejsi - krzyczał.
- Czy ty harcerzyku pomyślałeś, że my możemy tego nie zauważyć - odpaliła Renia jednym tchem. Pogadali sobie jak stare dobre małżeństwo i w końcu ruszyli dalej razem. Dotarli w końcu nad rzeczkę i okazało się, że to jednak Wiesiu miał rację, bo wody już było jak na lekarstwo. Musieli kłaść się na plecy, by ich woda chociaż musnęła i ochłodziła rozgrzane ciała. Ja z Danką w tym czasie robiłam sprzątanie tarasu i przygotowania do obiadu. Rozsiadłyśmy się na schodach i na zwolnionych obrotach obierałyśmy ziemniaki i ogórki na mizerię. W jakimś tam momencie Danusia wstała, by za chwilę wrócić z treściwą zawartością w ręku: - To na lepszy zapał do pracy - tak zwany „dopalacz”.
Potem miał być nasz pożegnalny wieczór. Renia nie czuła się najlepiej więc znowu szybko chciała iść spać.
- Zobacz Mirka, księżyc dzisiaj już zaszedł dalej jak wczoraj, pora spać - chciała przemówić mi do rozumu.
- A co ma innego do roboty, niech zapierdala po swoim torze a my po swoim - powiedziałam trochę wulgarnie ale za to bardzo rozbawiona. Radość z nas promieniowała, więc Reni było żal się pakować do spania. Myślę sobie, że sąsiedzi już odliczali godziny do naszego odjazdu i czekali kiedy w końcu zapanuje cisza i spokój w nocy. Jakby nie patrzeć, to teraz i tak bawiliśmy się dużo ciszej. Kiedyś to były palone ogniska i śpiewy do białego świtu. Teraz już przysiadałyśmy na dupce. Raczej więcej zabawy bywało przy stole. Mieliśmy kiedyś taką fajną zabawę towarzyską. Prowadzący zabawę podawał hasło. W naszym przypadku hasło brzmiało „SEKS”. Każdy z uczestników dostawał karteczkę i miał napisać wyraz kojarzący się z seksem. Ktoś sobie napisał „pośladki”, albo „łóżko” a najbardziej znużony tematem napisał „dupa”. Z wylosowanym wyrazem trzeba było ułożyć zdanie. Z naszej zabawy wyszło takie dzieło : „Mam ładne pośladki i lubię układki. Dodaję czułości do nagości. Nie zwracam uwagi na układki, jak widzę łóżko to ściągam gatki. Bo seks jest radością człowieka i każdy na niego czeka. Gdyby nie dupa i inne członki nie byłoby tej nagonki.” Dopowiem jeszcze, że w tym czasie była z nami nasza mamusia i równie dobrze się bawiła. Zawsze w pięknej zieleni ładowała swoje akumulatorki życiowe, by starczyło energii na cały następny rok.

W nowym miejscu zamieszkania poznawaliśmy sąsiadów.Ja raczej byłam ostrożna w nawiązywaniu kontaktów, ale Bernadetka z parteru od razu przypadła mi do gustu. Była dla mnie bratnią duszą, ona koiła moje bóle a ja byłam balsamem na jej zranione serce. Dzieci miałyśmy prawie w tym samym wieku, mężowie nasi pracowali w tej samej Jednostce Wojskowej. Sytuacje, które targały naszym życiem były podobne i to sprawiało, że rozumiałyśmy się w pół słowa. Najlepiej gadało nam się przy winku. Benia miała w piwnicynastawioną butlę z winem z dzikiej róży, więc co chwilę latałyśmy tam napełniać „stufik”. Nawet jak na początku było nam smutno, to potem na pewno wesoło się kończyło. W czasie długich rozmów dochodziłyśmy do odpowiednich wniosków i do życia ustawiałyśmy się z pozytywnym nastawieniem. Po dłuższym czasie lubiliśmy się coraz bardziej. Poznawaliśmy rodzinę Beni - na ich zaproszenie jechaliśmy do jej rodziców na wieś i wtedy zabawa była przednia. Jej tata był bardzo gościnny, wesoły i kontakt załapał w „ tri miga”. Do Antka zawsze mówił „panie majorze”. Przed domem był wystawiony stół a pod dachem zainstalowane głośniki. Z nich płynęła słodka melodia” Białe łabędzie niech płyną, niech płyną…” Ileś kolejnych razy tam się spotykaliśmy w miłym towarzystwie, ale niestety tatuś Beni zaczął chorować. My wiedziałyśmy jak mu zrobić przyjemność. Zaczęłyśmy śpiewać „Czarną Madonnę”, ”Barkę” na dwa głosy, potem inne pieśni. Powiedział nam wtedy bardzo poważnie, że jest już w siódmym niebie i oświetlił lampkami cały obraz Matki Boskiej.

Czas posuwał się w tempie do przodu, dzieci rosły a my od czasu do czasu dostawaliśmy małpiego rozumu. Wybraliśmy się rodzinnie na działkę do Borówna. Wieczorem zrobiliśmy ognisko, pośpiewaliśmy, popiliśmy trochę gorzałki i było bardzo wesoło. Niestety, jak trunki się pokończyły to nasze chłopaki chcieli już spać a nam dopiero w duszy zaczynało grać. Radość i energia zaczęła w nas buzować. Danka nie dała się nakłonić na wyprawę po działkach, więc tylko ja poszłam z Renią. Zaczynało już pomalutku świtać i wszędzie zalegała błoga cisza a nas śmiech rozrywał. Szłyśmy pod rękę a gadałyśmy do siebie tak głośno jakby ta druga stała za płotem. W którymś momencie wyrosła przed nami ogromna jabłoń. Każde jej jabłuszko na gałązce wołało „weź mnie”. Już miałam zapytać czy Renia słyszy to ich wołanie, ale jak na nią spojrzałam to nie miałam żadnych wątpliwości.Myślałam że pęknę ze śmiechu. Ona była już napakowana jak sterydziara. Bluza od dresu była wypchana jabcami - rękawki i brzuszek też. Tego jednak było nam mało, więc pobiegłyśmy do domu po reklamówki, by wszystko wyzbierać do końca. Z całym tym jabłcowym urobkiem pozowałyśmy Dance do rodzinnej fotografii bardzo z siebie zadowolone.
Pokój tonął w zapachu „zielonego jabłuszka” i naprawdę gdzie tylko się rzuciło okiem wszędzie były jabłka. W końcu szczęśliwe ułożyłyśmy nasze główki do poduszki na zasłużony sen. Nie dano nam jednak długo cieszyć się tym błogim stanem. Wiesiu jak się przebudził dostał zielonej gorączki:
- Co to k - wa jest z tymi jabłkami? Czy ja jestem u siebie? Przecież my nie mamy żadnej jabłonki - darł się jak opętany i robił ból na nasze zbolałe głowy.
- Reniu, trzeba być wariatką, żeby kraść na własnych działkach. Jak ja się teraz ludziom na oczy pokażę ?
Renia się nie odszczekiwała bo nie miała jeszcze za dużo siły, ale robiła miny za jego plecami. Potem wszystko rozeszło się po kościach. Ja dostałam pozwolenie na zabranie całego urobku dla siebie i zrobiłam wspaniały mus. Nie raz wspominałyśmy tę naszą jabłcową wyprawę i chociaż na koniec trafił się nam mocny opierdol to i tak warto było to przeżyć.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
FRIDA · dnia 22.11.2012 08:47 · Czytań: 628 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 6
Komentarze
mike17 dnia 22.11.2012 13:23 Ocena: Bardzo dobre
I znów przejechałem się twoim sentymentalnym pociągiem, Frido :)
Podziwiam tę dbałość o szczegóły, musisz mieć fenomenalną pamięć, bez tego nie byłabyś w stanie tak obszernie i pięknie wspominać.

Wspomnienia...
Ach, część życia, część nas.
Po twoich słowach widać, jak głęboko w Tobie nadal żyją i lśnią pod skórą czułym blaskiem, każą przelewać się na opowiadania, by żyć w świadomości odbiorców.

Piszesz bardzo naturalnie, tak, jakbyś to opowiadała komuś bliskiemu, na spotkaniu towarzyskim.
Nie ma patosu i napuszenia, które czasem wspomnieniom towarzyszą - u Ciebie jest prosty przekaz i o to chodzi.

Pozwalasz ujrzeć te wszystkie wydarzenia, ludzi i obrazy bez trudu.
Ponadto bardzo dużo się dzieje, więc nuda nikomu nie grozi.

Pięknie wspominasz i lubię wsiadać do twojego pociągu.
Do zobaczenia na kolejnej stacji :)
al-szamanka dnia 22.11.2012 17:18 Ocena: Bardzo dobre
:):):):):):):):):):):):):):):):):):):)
Ech, Frido, przypomniały mi się dobre, stare czasy:)
Do Was przemawiała jabłonka, do nas, gdy wracałyśmy nad ranem do akademika ( po pięknej imprezie w innym akademiku) zupełnie tak samo prosiły się napotykane po drodze i przed drzwiami obcych domów, skrzynki z mlekiem. Najgorsze, że dwóch panów policjantów chciało się dowiedzieć czy czasami nie zostały ukradzione:D
Hmm, mieliśmy szczęście - uwierzyli nam na słowo;)

Pięknie wspominasz, żywym językiem, swojskim.
Czytając czuję się tak, jakbym była gdzieś obok

Czekam na ciąg dalszy:)
viktoria12 dnia 23.11.2012 14:04 Ocena: Bardzo dobre
Taaa... Oddałaś bardzo dobrze klimat tamtych lat:yes.Handelek kwitł jak się patrzy, turystyka owszem, owszem; muzyka lada co też się przytrafiała - wtedy to się nazywało na dancingu. Działo się, działo. Powspominać warto. Nie wiem czy dostanę od kogoś ochrzan, może nie, ale w pozytywnym tego wyrażenia znaczeniu dodam żargonem, że sanktuarium licheńskie wraz z nową świątynią jest wypas ful. Byłam tam. Dzięki za porcję wspomnień.
FRIDA dnia 23.11.2012 23:03
O Wiktorio, moja Wiktorio... czuję zapach"Dżemu" i już jest mi milutko. Dziękuję i pozdrawiam serdecznie.
FRIDA dnia 23.11.2012 23:10
Mike , fajny z Ciebie kumpel. Warto pisać , by usłyszeć , że prawie jesteś obok i słyszysz co do Ciebie gadam.Pozdrawiam.
FRIDA dnia 23.11.2012 23:25
Kochana "szamanko" , jak zobaczyłam tyle buziaczkow dla mnie to naprawdę się uchachałam bez czytania a potem jeszcze bardziej. Wspomnienia są przepiękne.Pozdrawiam i zapraszam w dalszą podróż.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty