Verga napełnił kubki wrzątkiem, pogwizdując z cicha, podczas gdy Marolan przegryzał ciastko.
– A zatem, zechcesz przekonać się, co zdziała mój wywar?
Chłopiec skinął głową.
– Dostaniesz go, jednak pod pewnym warunkiem – rzekł z niezwykłą nagle powagą starzec. – Będziesz musiał obiecać, że spłacisz swój dług, wyświadczając mnie także przysługę.
– Cóż mógłbym dla ciebie zrobić, panie? – zapytał Marolan, mając nadzieję, że nie przyjdzie mu nigdy ujarzmiać tajemniczej, wydającej straszliwe wrzaski istoty. Choć nie pokazała się do tej pory, budziła w chłopcu trwogę; sam jej krzyk stanowił groźbę i przeszywał skórę aż do szpiku kości. Lecz odpłacenie za dobrodziejstwo, tym bardziej okazane w takich okolicznościach, było dla Marolana koniecznością, bez której nie potrafiłby zachować twarzy.
– Cóż mógłbyś zrobić? – powtórzył Verga, a jego lico na nowo przybrało łobuzerski wygląd, brwi zastrzygły i oczy zaskrzyły się pod nimi jak rozżarzone węgielki. – Któż to wie, chłopcze, któż to wie?
– Jaka nie byłaby twoja prośba, spełnię ją, panie – oświadczył Marolan uroczyście.
Verga przyjął deklarację skinieniem głowy i roześmiał się gromko.
– Pokaż mi teraz swą ranę, zobaczymy, czy zda się na coś eliksir – powiedział, podwijając rękawy. Ostrożnie przelał odrobinę stojącego w kociołku na parapecie płynu do blaszanego kubka, z kredensu wyciągnął kawał czystej tkaniny i zamoczył ją w roztworze. Zielonkawa, mętna substancja nieustannie wydzielała przykre opary.
Verga obejrzał drżącą rękę chłopca i z wolna począł przemywać rany. Mruczał przy tym pod nosem, a Marolanowi zdawało się, że starzec z przerwami nuci jakąś melodię; ni to wiersz, ni przyśpiewkę. Chłopiec wyłowił tylko kilka słów o wietrze i o trawie, jakieś obco brzmiące imiona i nigdy nie słyszane wcześniej nazwy.
Tymczasem rany zapiekły go, krwawe miejsca zaczęły dymić. Tam, gdzie szpikulce nadal tkwiły w ciele, skóra swędziała tak nieznośnie, że Marolan czuł usilną chęć podrapania się. Verga, jakby słysząc tę myśl, delikatnie wyciągnął pierwszy kolec, potem drugi i kolejne. Po niedługim czasie przedramię chłopca było już wolne od bólu; pozostało jedynie nieprzyjemne, dokuczliwe swędzenie oraz rozległe czerwone blizny.
Marolan otworzył szeroko oczy i w zdumieniu poruszał ręką, jednak mężczyzna przytrzymał ją stanowczo i nie przerywał zabiegu. Chłopiec siedział więc dalej nieruchomo, wpatrując się w skupioną twarz Vergi. Pomyślał teraz o wszystkim, co ludzie w mieście opowiadali na temat starca; o wszystkich jego dziwactwach i odludnym życiu na skraju dzikiego lasu, o błędnym spojrzeniu i małomówności. „Stary Verga rzadko gębę otwiera” – powiadali – „lecz kiedy już kłapnie dziobem, niechybnie czarami wodzi albo klątwę szykuje”.
– Ach, czas na herbatę – rzekł mężczyzna, kończąc zabiegi i wrzucając kawał tkaniny do metalowego pudła. Napełnił kubki wrzątkiem i po raz kolejny zatopił się w myślach.
– Czy mógłbym o coś spytać? – wyrwał go z zadumy Marolan.
– Sądzę, że i bez pozwolenia byś to uczynił.
W zasadzie chłopiec chciał zapytać o wiele rzeczy i nie wiedział od czego zacząć. Ciekawiło go wszystko, co znajdowało się w chacie, ciekawił go sam Verga, od czubka siwych włosów, aż po spiczaste noski trzewików.
– Dlaczego mieszkasz tutaj, w lesie, z dala od miasta?
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Sięgnął ręką do rozwartej szeroko ramy okiennicy i zabrał z niej coś. Położył na stole otwartą dłoń, po której maszerowała spokojnie biedronka, dumnie prezentując ciemnoczerwone skrzydła.
– Osiem.
– Słucham?
– Osiem kropek – wyjaśnił Verga. – Zazwyczaj mają ich siedem. Zauważyłbyś?
– Chyba nie… – pokręcił głową chłopiec. Nie zauważyłby. Nawet jeśli, nigdy nie uznałby tego faktu za istotny, a już na pewno nie podczas popołudniowych zabaw na polanie, gdy łapało się biedronki w garść i wyrzucało wysoko w górę, patrząc jak zdezorientowane odlatują zygzakiem.
– Dlatego mieszkam tutaj, drogi chłopcze – powiedział starzec, nie spuszczając wzroku z owada. – Tutaj więcej widać. Więcej słychać i czuć.
– Racz wybaczyć, ale kogo ciekawić może, ile kropek biedronka nosi na grzbiecie? Jakie ma to znaczenie i gdzież może się równać z naprawdę ważnymi sprawami?
– Jakie więc ważne rzeczy widać z perspektywy Astany? – spytał Verga, przechylając się w stronę chłopca. Siwe brwi zastrzygły dziko.
– Przy północnej bramie miasta stoi wieża wartownicza – odrzekł Marolan po chwili namysłu. – Ponoć odbudowano ją za czasów mojego pradziada…
– …po tym, jak spłonęła podczas najazdu rebeliantów w wojnie domowej. Nigdy przedtem nie była tak wspaniała, to prawda.
– Ze szczytu wieży widać okolicę na wiele lendów – kontynuował Marolan, ignorując uwagę. – Widać połać lasu, karawany kupców i konnych, przemykających pod osłoną drzew. W mieście spotkać można ludzi przynoszących wieści z dalekich zakątków. To pozwala nam wiedzieć co dzieje się w szerokim świecie, gdzie trwają wojny, a gdzie panuje pokój, i jak władcy zarządzają krainą, której rąbek oglądać możemy choćby z naszej wieży. Nie potrafisz tego dostrzec ze swej chaty, panie.
– Wojna i pokój, wiosna czy zima – mruknął zgryźliwie Verga, bardziej do własnej brody niż swego rozmówcy. – Wielcy królowie wyrastają niczym liście podczas wiosny pokoju i upadają przy pierwszym przymrozku!
Wstał i poszedł do sieni.
– Spójrz – wskazał jedną z zamalowanych na biało ścian.
– Co oznaczają wszystkie te symbole?
– To, Marolanie, jest Las – rzekł starzec z namaszczeniem. Rozchmurzył się przy tym, a jego dłonie znów spoczęły na wydatnym brzuchu. – To Las. Nie jego maleńki ułamek, jaki możesz dostrzec z Wieży Aglara przy północnej bramie Astany. Sięga prawie od doliny Lusatii, aż po wzgórza Pellad, daleko na południowym zachodzie.
Marolan stanął tuż obok Vergi. Obaj wpatrywali się w kłębowisko znaków, stanowiących niepojęty wzór. Obaj milczeli. Jeden w niezrozumieniu, drugi w niewyrażonym zachwycie.
– Czy to znaczy – zaczął powoli chłopiec, jakby nieśmiałość ponownie ogarnęła go w tym dziwnym domu – że każdy symbol, każdy znak… to jedno drzewo?
– Tak – odrzekł Verga. – I nie. Nie, chłopcze, to byłoby zbyt proste. Choć jakże wspaniałe! Lecz nie. To Las, Marolanie, Las! Piękniejszy i groźniejszy niż królestwa, milczący, a przecież snujący swą pieśń od lat tak długich, że nieliczni mogliby je pamiętać. Las żyje i przemawia swym własnym językiem. Las to więcej niż suma wszystkich drzew. To niepojęty taniec życia, którego marną namiastkę widzisz na tych ścianach.
Marolan nie wiedział, czy właściwie pojmuje to, co Verga chce mu przekazać. Poczuł się jednak mądrzejszy. Poczuł, że rozumie w tej chwili więcej niż kiedykolwiek.
Milczeli. Obaj w niewyrażonym zachwycie.
Długo trwało, nim usiedli znów przy stole.
– Herbata zdążyła wystygnąć – stwierdził Verga. – Na zimno jednak smakuje niewiele gorzej.
Marolan wziął łyk napoju i jego zmysły odurzyła symfonia zapachów, kolorów i doznań, tak nagła, że zakręciło mu się w głowie. Nie poczuł lęku. Spojrzał na starca, który obejmując swój kubek zdawał się po raz kolejny pozwolić oczom i umysłowi wędrować po nieznanych ścieżkach. Chłopiec wziął głęboki wdech, czując z radosnym uniesieniem, jak pachnące ziołami powietrze wypełnia mu płuca.
Jeszcze jeden łyk herbaty.
Feeria barw zaczęła zmieniać się w obrazy, które zabrały go na zielone wzgórze, pod rozłożysty klon. Czuł powiew jesiennego wiatru na twarzy, widział migotanie słońca pomiędzy gałęziami drzewa. Lecz jednocześnie, całym sobą wiedział, że nadal pewnie siedzi na drewnianym, prostym stołku w chacie Vergi. Ale Verga też stanął nagle pod złotolistnym klonem, na szyi mając pęk swych medalionów.
– Czy i ja mogę taki otrzymać? – spytał Marolan.
Mężczyzna zdjął jeden z wisiorów, zakończony malachitową broszką i zawiesił na szyi chłopca.
– Tak – rzekł. – Ten będzie dla ciebie odpowiedni.
Potem milczeli. Obaj w niewyrażonym zachwycie.
Uszu Marolana dobiegł przeraźliwy wrzask i skrzek. Przekręcił się na płocie i tracąc równowagę, runął szczupakiem na drugą stronę. Zniknął aromat ziół. Wilgotna ściółka pachniała igliwiem.
Usiadł i rozejrzał się w poszukiwaniu źródła strasznego dźwięku. Dokoła stały tylko sosny, pomiędzy nimi rozlewały się plamy słonecznego światła, blade i chybotliwe. Odgłos musiał dobiec zza ogrodzenia.
Ręka chłopca wolno powędrowała w stronę piersi, serce zabiło mocno. Pod koszulą wymacał zimny przedmiot. Sięgnął po niego i na szczupłej dłoni zazielenił się malachit, napełniając myśli Marolana spokojem. Wstał i otrzepał z ziemi ręce, na których nie było żadnych śladów okropnych kolców. Nie mogło być. One też zostały za płotem.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
pietia · dnia 26.11.2012 09:44 · Czytań: 503 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: