CZĘŚĆ I. WIGILIA.
Marta wstała od stołu i zaczęła uprzątać zbędną już zastawę. Nie chciała, żebyśmy jej pomagali. To był jej wieczór. Sama przygotowała niemal wszystkie dania i sama chciała nas dzisiaj obsługiwać, gdyż obydwoje z Joasią byliśmy w domu tak naprawdę gośćmi.
Na stole pozostało tylko nakrycie dla niespodziewanego wędrowca, oraz nasze talerzyki deserowe. Oczywiście, stał też dzbanek wypełniony kompotem z suszu owocowego, gdyż w wigilię obowiązywał u nas tradycyjny zakaz spożywania innych napojów chłodzących. Wyjątkiem była tylko woda mineralna.
W drodze powrotnej z kuchni, przyniosła paterę z domowym ciastem. To były pyszności. Wypieki robiła znakomite, chociaż zawsze twierdziła, że się na tym nie zna. Ale to pewnie tylko przez nadmiar skromności. Nie przypominam sobie sytuacji, żeby jakiś jej wyrób był nieudany, mimo że dawniej eksperymentowała bardzo często. Za to niezmiennie oczekiwała pochwał, a także wyrazów uznania, o czym obydwoje z Joasią wiedzieliśmy doskonale.
Przed chwilą zakończyliśmy pierwszą, najważniejszą część wigilijnej wieczerzy i teraz, już rozleniwieni, mogliśmy trochę się odprężyć oraz spokojnie porozmawiać. Przedświąteczna gonitwa była za nami. A nie należy zapominać, że przecież nie widzieliśmy się w takim składzie od wakacji, bo byłem w domu dopiero od dwóch dni. Joasia pewnie przyjeżdżała czasami z Warszawy, ale ja nie byłem ani razu, odkąd w końcu sierpnia wyjechałem do pracy w Moskwie. To był mój pierwszy przyjazd do kraju.
Tak, wyjechałem. Jednak wyjechałem. Czasem wspominam tamten dzień, a właściwie wieczór, który o tym zadecydował. Jak straciłem głowę i omal nie pokrzyżowałem Lidki starań, gdy okazało się, że mój telefon nie działa. Nie wiedziałem wtedy co robić. Numeru jej telefonu nie pamiętałem, a wyświetlić go na aparacie nie mogłem. I wpadłem w panikę, zamiast próbować wziąć się w garść.
Zastanawiam się, czy to naprawdę było to, ale chyba pomogła mi kawa. Została w dzbanku po obiedzie, który jedliśmy z Lidką. Nie sprzątnięto go, gdyż cały kawowy serwis, oraz wszelkie płyny Lidka przestawiła na nasz stolik. Wypiłem wtedy trochę zimnego już, smolistego napoju i po kilku minutach moje myśli wreszcie zaskoczyły. Przecież w szafie miałem telefon służbowy!
Gorączkowo go wtedy odszukałem i błogosławiłem Romka za to, że przykleił do aparatu karteczkę z kodem aktywującym. Telefon bez trudu dał się uruchomić, a w jego pamięci miałem wszystkie potrzebne numery. Do Lidki też.
Kiedy się z nią połączyłem, sklęła mnie na powitanie najwymyślniejszymi epitetami, nawet nie próbując słuchać tłumaczeń, po czym oznajmiła, że bezskutecznie dzwoniła do mnie przez ponad godzinę. I ja mam teraz zapłacić jej za ten stracony czas, a tani on nie jest. Po czym wymieniła sumę, która przekraczała moje miesięczne dochody. Dodała też, że mam siedzieć bez ruchu z telefonem w dłoni i czekać, a jeśli i tym razem zawiodę, to własnoręcznie mnie zamorduje, a na mój pogrzeb absolutnie nie przyjdzie.
Nastrój nieco mi się wtedy poprawił, bo te wyzwiska oznaczały, że ma dobre wiadomości, chociaż do euforii ciągle mi było daleko. Cały czas przeżywałem na nowo to wszystko co się rano wydarzyło, a swoje zrobiła też rozmowa z Lidką. Niektóre jej frazy zupełnie nie chciały opuścić mojej głowy.
Dorota zadzwoniła dopiero po kilkudziesięciu minutach, kiedy porzucałem już wszelkie nadzieje. Przeprosiła mnie za całe zajście, za swoje zachowanie i słowa, którymi nas obydwoje z Baśką potraktowała. Prosiła też, abym to wszystko wyrzucił ze swojej pamięci na zawsze. Ja z kolei obiecywałem jej, że wcale nie czuję się obrażony i nie mam zamiaru do tego wracać. Poza tym dobitnie podkreśliłem, że z Baśką nie spałem nigdy, nie tylko ostatniej nocy. Powtórzyłem też to, co mówiłem Lidce, że nie będę jej stawał na drodze, jeśli będzie potrzebowała ode mnie czegoś dla chłopców i to jest przyrzeczenie bezwarunkowe. Dotyczy zarówno spraw bieżących, jak i przyszłych. Niezależnie od naszych relacji osobistych.
Rozmowy nie przeciągała. Wyjaśniła mi jeszcze, że była na pożegnalnej kolacji dla gości Johna i nie miała ze sobą telefonu, dlatego to wszystko trwało tak długo, a poza tym początkowo próbowała z rozpędu wybierać mój prywatny numer, co dodatkowo zabrało jej trochę minut.
Na koniec wreszcie, podtrzymała swoje propozycje pracy dla nas z Joasią zapowiadając, że już we wtorek czeka na nią w banku. Natomiast gdyby jej przyjazd był niemożliwy, żeby jak najszybciej powiadomić o tym Annę, lub chociażby Romka, bo sama, jak przecież widziałem i wiedziałem, nie lubi na wakacjach nosić telefonu.
I na tym rozmowę zakończyliśmy. Bez wyznań, bez westchnień i wielkich słów. O chłopcach nawet nie wspomniała. Nie powiedziała, czy pytali o mnie, czy narzekali, że nie zrealizowałem im swoich obietnic, nie pochwaliła się dzisiejszą wycieczką z nimi… nic! Życzyłem jej udanego urlopu, ona mi w zamian szerokiej drogi i pomyślnego pozałatwiania swoich spraw… Tak, jakby mówiła do przeciętnego znajomego, w dodatku nie była sama i ktoś tego słuchał, w co absolutnie nie wierzyłem. Chyba, że celowo rozmawiała ze mną w czyjejś obecności.
Nie pozostało to wtedy bez wpływu na mój nastrój. Miałem wielką ochotę upić się do lustra, jednak nazajutrz czekała mnie długa droga za kierownicą. Więc o piciu nie mogło być mowy. Dlatego zjechałem tylko na dół do restauracji na szybką kolację, a po powrocie wypiłem butelkę piwa. To wystarczyło bym spokojnie zasnął, tym razem już bez sennych koszmarów.
Jak się jednak później przekonałem, atmosfera tej rozmowy nie była przypadkowa. Nasze późniejsze relacje poważnie się ochłodziły. Zresztą, już do końca wakacji nie skontaktowała się ze mną. Nie spotkałem jej też w banku, gdzie kilkakrotnie przyjeżdżałem, załatwiając wszystkie formalności, niezbędne do wyjazdu. Kiedy zapytałem o nią Annę, wzruszyła tylko ramionami i odpowiedziała, że szefowa wyjechała do Nowego Jorku, więc nie ma jej w Polsce.
Dopiero w Moskwie nawiązałem łączność, kiedy wysłałem emailem informację, iż jestem na miejscu i proszę o telefon. Odpisała mi, że czas na telefony to ma wtedy, kiedy ja już śpię, więc nie będzie mnie budzić. I raczej żebym tego nie oczekiwał, gdyż w godzinach kiedy ja jestem aktywny, ona pracuje i jest bardzo zajęta. Miałem tamtego dnia ochotę na rzucenie w diabły tego wszystkiego i powrót do domu, ale zagryzłem zęby, postanawiając jeszcze poczekać. Zmieniało się jednak niewiele.
Przez cały pierwszy miesiąc rzadko do mnie pisała, nie dając w ogóle żadnych konkretnych zleceń. Miałem tylko poznawać bank, a szczególnie wydział analiz, oglądać telewizję, czytać gazety, rozmawiać z ludźmi oraz umożliwiać Annie poznawanie miasta, a także zasad bezpiecznego poruszania się po nim. Jak wyjaśniała, chodzi jej o to, abym powrócił do czasów, kiedy myślałem po rosyjsku. Dopiero po kilku tygodniach zaczęła kierować do mnie bardziej szczegółowe instrukcje, chociaż ciągle oficjalnym, urzędniczym językiem.
Nic więc dziwnego, że pewnego wieczoru nie poszedłem do Anny, tylko wypiłem do lustra kilka pięćdziesiątek, po czym usiadłem do komputera i przelałem na klawiaturę wszystkie swoje żale i pretensje. O wszystko, począwszy od naszej telefonicznej rozmowy latem i stylu, w jakim ją prowadziła. Nie kryłem też, że rozważam wyjazd do Polski, gdyż oględnie mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie naszą współpracę. Napisałem o tym, że pozbawiła mnie wszystkich znajomych i bliskich, nie dając niczego w zamian, bo liczyłem przynajmniej na informacje i relacje o naszych dzieciach, o których nawet nie wspomina. Że sama ma obok siebie męża, dzieci i dom, a ja nie mam tutaj nikogo, jestem sam jak palec, a i tak żałuje mi chociażby kilku miłych słów. Posumowałem zaś gorzkim stwierdzeniem, iż tracę wiarę w to, że zapomniała o naszym ostatnim spotkaniu w Pokrzywnie przy płocie Baśki, tak jak obiecywała. I przez cały czas kieruje się wobec mnie tamtymi słowami, które wtedy rzuciła w gniewie.
To były te godziny, kiedy Dorota powinna być w pracy i zapewne była, bo po kilku minutach dostałem odpowiedź. Bardzo krótką. Składała się zaledwie z trzech słów, przy czym jedno z nich napisała z błędem. A odpowiedź brzmiała dokładnie tak: TOMECZEK JEST GUPI!
Ciśnienie znacznie mi spadło, kiedy to przeczytałem. Ten błąd był absolutnie zamierzony i miał powiedzieć mi to, co powiedział. Miałem wrażenie, że zrobiliśmy duży krok na drodze ku porozumiewaniu się bez słów, tak jak dawniej…
Wstałem od stołu i zajrzałem do barku. Butelek było sporo. Oprócz mocniejszych alkoholi, które przywiozłem ze sobą, przeważały wina. Zdziwiłem się. Marta dotychczas nie przepadała za winami. W dodatku części etykiet nigdy nie widziałem i niczego mi nie mówiły.
- Może napijemy się czegoś? – zapytałem. Marta jednak szybko mnie zgasiła.
- Daj spokój – usłyszałem. – Jestem zbyt najedzona i zmęczona.
To nie musiało być prawdą, bo po chwili złagodziła swoją wypowiedź. – No, chyba, że kieliszek jakiegoś likieru…
- Ja też chcę! – Joasia szybko i z entuzjazmem dołączyła swój głos.
- To ja pasuję – odpowiedziałem spokojnie. – Nie cierpię słodkich alkoholi.
- Więc odejdź stamtąd i nie przeszkadzaj nam! – głos Marty był stanowczy ale jednocześnie ton końcówki wypowiedzi zabrzmiał nieco żartobliwie, złagodziła więc znaczenie swoich słów. – Damy sobie radę same!
Podeszła do barku i wyjęła wysmukłą butelkę z mleczno-białą zawartością.
- Tego na pewno jeszcze nie piliście! – oznajmiła tajemniczo.
- A co to jest? – zainteresowała się Joasia. – Ja już chcę! – wołała niecierpliwie.
- To jest koktajl, który przywiozłam z San Marino. Zachwalali, że to jedyne miejsce na świecie, gdzie można go kupić.
- Wasze zdrowie! – odparłem, udając zrezygnowanie. – Mnie wystarczy kompot. Już dawno nie piłem czegoś równie pysznego.
I wcale nie udawałem. Niby znałem Rosję z dawnych lat, wiedziałem co tam się jada, ale teraz, kiedy się już starzałem, coraz bardziej brakowało mi smaku domowych potraw. Nawet tych prostych i niewyszukanych. Wprawdzie w Moskwie znowu pojawiało się coraz więcej polskich produktów spożywczych, jednak smak tamtejszego chleba zupełnie odbiegał od tego, do którego przywykłem w kraju. I jeśli kiedyś, przed laty, przez kilka pierwszych miesięcy pobytu w Moskwie zupełnie mi to nie przeszkadzało, to teraz tęskniłem za naszym chlebem już od dnia przyjazdu. Tyle, że nie miałem wyboru. Musiałem pogodzić się z tym co jest. Nie wszystko bywa tak, jakby się chciało…
Praca, którą miałem dzięki Dorocie, okazała się w sumie dość ciekawa i niezbyt dla mnie trudna. Jeśli pominąć początkowy okres, który psychicznie mnie dołował, to później dawałem sobie radę bez problemu. Szkoda tylko, że straciliśmy prawie dwa miesiące na zwykłe nieporozumienia. Ale czy na pewno to było jedynie nieporozumienie? Ciągle o tym myślałem. Czy naprawdę było tak jak mi później wyjaśniała?
Okres ten zakończył się jej pamiętnym emailem, który oznajmiał, że „Tomeczek jest gupi!”. Bo dla mnie, to błędnie napisane słowo, błyskawicznie skojarzyło się z tamtą Dorotką, która w Pokrzywnie wkładała palec do buzi niczym mała, rozżalona dziewczynka, aby następnie przytulić się plecami i znaleźć schronienie pod opieką moich ramion, demonstrowane pełnym zadowoleniem, pocałunkami i całkowitym oddaniem. Miałem wrażenie, iż wywołała to moje skojarzenie zupełnie świadomie i swoją krótką odpowiedzią taki właśnie efekt chciała osiągnąć. Zagadką była natomiast szybkość odpowiedzi. Bo jeśli wpadła na taki pomysł przypadkowo, to miała wielkie szczęście. Ale jeśli przypadku nie było… oznaczało to, że diametralnie się mylę w ocenie jej stosunku do mnie. I rzeczywiście ją krzywdzę.
Wieczorem otrzymałem od niej drugą wiadomość, bym nazajutrz kupił sobie w sklepie zwykły, miejscowy laptop, zainstalował na nim Skype, przesłał jej adres, a wtedy skontaktuje się ze mną. Tak też się stało. Rozmawialiśmy ze sobą bezpośrednio po raz pierwszy od tamtych, letnich wydarzeń, od czasu jej tamtego telefonu gdy byłem w Białymstoku, mając teraz w dodatku okazję do oglądania swoich postaci.
Nie chciała wdawać się ze mną w długie dyskusje z czego wynika takie a nie inne jej zachowanie, powiedziała tylko, że służbowy sprzęt musi mieć możliwość kontroli, dlatego też w żadnym wypadku nie może go wykorzystywać do przesyłania prywatnych, a tym bardziej intymnych wiadomości, bo kiedyś ktoś może tam zaglądnąć. I żebym takiego stylu jej poleceń nie brał sobie zbytnio do serca, bo tak być musi. Zapewniała także, że źle odczytuję jej milczenie, źle sobie to wszystko tłumaczę, w dodatku sam nie dotrzymuję danego słowa. Nie dbam o siebie tak jak obiecywałem, nie biegam, jednak bliższych wyjaśnień skąd ma takie informacje, już nie chciała udzielić. Tylko w jednej sprawie nie próbowała się tłumaczyć i przyznała mi całkowitą rację. Chodziło o naszych synów.
Usprawiedliwiała się, że nikt nigdy nie potrzebował o nich informacji, więc jakoś tak na co dzień z przyzwyczajenia nie myśli o tym, iż teraz ja niecierpliwie ich oczekuję. A kiedy ma czas na refleksję i nawet chciałaby podzielić się ze mną swoimi radościami i zmartwieniami, to u mnie jest już noc i ja śpię. Tym niemniej obiecała solenną poprawę na przyszłość i coś nawet jakby na kształt radości z moich zarzutów, przewijało się w jej słowach.
Atmosfera wtedy znacznie się ociepliła i pozwoliliśmy sobie wreszcie na parę żartów oraz skojarzeń, nawiązujących do naszych dawnych, wspólnych dni. Dlatego też, nie chcąc już niczego psuć, nie drążyłem tego, czego nie chciała powiedzieć sama. Nic by mi to nie dało. Może z czasem dowiem się i czegoś więcej, a najbardziej interesowały mnie jej plany na lato, kiedy miałem wystąpić oficjalnie w roli tatusia bliźniaków. Ciekawe, czy pamięta o tym…
Rozmowa nie trwała przesadnie długo i nie całkiem mnie zadowoliła, ale uznałem, że lepszy rydz niż nic. Dziwne lody zostały przełamane i teraz miało być już tylko lepiej. W dodatku prosiła mnie na koniec o wyrozumiałość, gdyż ma tak napięty grafik dnia, że rozmowy ze mną może prowadzić tylko kosztem czegoś. W jej rozkład zajęć nie da się już niczego wcisnąć. Tym niemniej obiecała, że gdy tylko pojawi się jakaś możliwość bezpośredniego kontaktu, to będzie mnie powiadamiać. Dlatego w lepszym nastroju i z większym zaangażowaniem, zająłem się i pracą, i współpracą z Anną.
Moje relacje z nią, mimo iż wynikające z opowieści Lidki obawy, że będzie o moim zachowaniu informować Dorotę potwierdziły się, układały się całkiem dobrze, a może nawet jeszcze lepiej. Mieszkaliśmy w dwóch sąsiadujących ze sobą lokalach i czasami nawet żartowaliśmy, że w zasadzie to sypiamy ze sobą bliżej niż niejedno małżeństwo. Bo tak się złożyło, że nasze sypialnie dzieliła jedynie ściana, więc nocna odległość pomiędzy nami nie była znów taka wielka.
Oczywiście, takie skojarzenia omawialiśmy dopiero później, początkowo Anna była sztywna i zasadnicza niemal jak w Pokrzywnie. Jednak z czasem udało mi się ją obłaskawić, a niemałą rolę odegrało to, że poprosiłem ją, aby udzielała mi lekcji języka angielskiego. Zgodziła się chętnie, jednak kiedy po kilku zajęciach chciałem jej za to zapłacić, kategorycznie odmówiła wzięcia jakichkolwiek pieniędzy i niemal się na mnie obraziła.
Taki układ niezbyt mi odpowiadał, nie lubię być niczyim dłużnikiem, więc pytałem jak i czym mogę się zrewanżować. Trochę wstydziła się przyznać, ale w końcu wyznała, że… nie umie tańczyć. I żebym w zamian spróbował ją czegoś nauczyć.
A wtedy już nam poleciało. Bardzo często organizowaliśmy sobie wieczory we dwoje, ucząc się, tańcząc, dyskutując o naszej pracy, czasem nawet wypijaliśmy trochę alkoholu, albo też zwyczajnie oglądaliśmy telewizję. Dogadaliśmy się również w sprawach posiłków, gotując na przemian dla dwóch osób, a od kilku tygodni chodziłem też do Anny na śniadania. Bo była znacznie lepsza ode mnie w wynajdowaniu wartościowych produktów na bazarach.
Mięso, które kupowała miało lepszy smak niż to, które ja przynosiłem, warzywa przeważnie nie psuły się tak szybko, dysponowała większym asortymentem produktów i nigdy nie brakowało jej żadnych przypraw. Korzystanie z jej wiedzy żywieniowej i dokładności, oszczędzało mi mnóstwo czasu i jeszcze więcej wysiłku. Rewanżowałem się zaś transportem, wożąc ją autem do pracy, na zakupy i wszędzie, gdzie tylko zechciała. Sama, chociaż miała prawo jazdy, w ogóle nie odważyła się wyjechać na moskiewskie ulice. Zresztą, ponoć każdy Polak próbujący tutaj stale jeździć, w ciągu pierwszego miesiąca zalicza swoją pierwszą stłuczkę, jeśli już nie coś gorszego.
Wszystko to co robiliśmy, przebiegało bez żadnej próby nawiązania do seksu albo czegoś podobnego. Nawet podczas tańców, kiedy przecież musieliśmy się obejmować, Anka na mnie nie działała w tej sferze. I pewnie ja na nią też. Nasze relacje zaczęły przypominać stosunki ojca z córką. Bardzo blisko, niemal rodzinnie, ale z wyraźną i nieprzekraczalną barierą. Oraz dużym marginesem osobistej wolności; bez intymnych rozmów i poufnych zwierzeń. Nawet kiedy wypiliśmy nieco, takich tematów nie poruszaliśmy nigdy. Dlatego Anka nadal nie wiedziała co naprawdę łączy mnie z Dorotą. Tak jak i ja nie znałem jej życia prywatnego.
Dopiero przed samymi świętami sytuacja uległa małej zmianie. Anka wprawdzie niczego mi nie powiedziała, ale kiedy przed kilkoma dniami długo do mnie nie zaglądała, zapukałem do niej i… okazało się, że ma gościa! Wycofałem się wtedy szybciutko, śmiejąc się w duchu i nawet go nie poznałem. A na drugi dzień w pracy, łowiąc moje lekko kpiące, ironiczne uśmieszki, udała urażoną moim zachowaniem i nie chciała niczego o nim powiedzieć. Jednak mnie nie mogła już zwieść. Skoro wpuściła go do swojego mieszkania, on nie był dla niej byle kim. Po świętach należało spodziewać się dalszego ciągu. Chyba jednak będę musiał sam zacząć dbać o swoje śniadania...
Marta napełniła dwa niewielkie kieliszki likierem i obydwie z Joasią zwilżyły w nich usta. Pochwaliły, że smakuje wyśmienicie, po czym Joasia wstała i podeszła do choinki. Stały pod nią duże, kolorowe torebki ze świątecznymi prezentami. To też była nasza tradycja.
Oznaczone imionami, stały tam już od rana i każdy kto chciał, mógł do nich włożyć prezent dla konkretnej osoby. Nikt nie sprawdzał kto, co i komu chce podarować. Dopiero po wigilijnej wieczerzy następowało gremialne sprawdzanie ich zawartości.
- Muszę zobaczyć, czy byłam grzeczna w tym roku i czy Mikołaj to docenił. Bo ja tak bardzo się starałam!
- Dawaj, dawaj! – ponagliła ją Marta. – Może i mnie coś się dostało, może i ja byłam grzeczna?
Wreszcie! Siedziałem udając spokój i patrzyłem na nie. Sam nie wiedziałem, co dostały pod choinkę. Ba! Nie wiedziałem nawet, co ja dostałem!
cdn.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wykrot · dnia 30.11.2012 08:07 · Czytań: 599 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: