Byliśmy degeneratami. Jesienne słońce mozolnie pieściło nasze zmarnowane ciała, jakby pragnęła tchnąć w nas życie, które powoli umierało wraz z tym miastem. Brązowo-beżowe liście powoli opadały z koron drzew – które mijaliśmy codziennie – by pod nieznanymi stopami dokończyć swego jestestwa, krusząc się w końcu w proch. I my deptaliśmy te liście, a każdy z nich był jednym z nas – spadał na zamojską ziemię i w końcu umierał. My byliśmy w fazie spadania. Każdy z nas wiedział, że to długa droga w dół, ale nikt nie wyciągał rąk do góry, by złapać się ostatniej deski ratunku, która okazać mogła się brzytwą. Szliśmy jak dusze – razem, ale obok siebie tylko. Na starówkowym kwadracie usiadł mały tłum cieni:
– I co teraz? – Zapytały załamane dłonie, wtórując głosowi jednego z nas. – Nie mogą zabrać nam ruin. To my, one nasze są… - Ręce opadły, by głos mógł umilknąć. Nikt z nas nie znał odpowiedzi na zadane pytanie, chociaż każdy z osobna tak samo załamywał ręce i w duchu skomlał, by budowy nie ruszyły. Mogę powiedzieć, że byliśmy upośledzeni życiowo – wiele chęci, ale brak pomysłów na działania. Ruiny przy lasku były naszą sakralną przestrzenią. Przechodząc przez niszczejącą bramę, wyszczerbioną przez ząb czasu, czuliśmy się jakbyśmy wkraczali w inny świat. Czas stawał w miejscu, a my przysiadaliśmy na krzywych chodnikach, załamanych uliczkach – opieraliśmy się o straszące kamienice, ale one dla nas straszne nie były. Dawały nam spokój, bezpieczeństwo mimo realnego zagrożenia, jakie niosły.
– Tej nocy zawaliła się piętrowa kamienica po wschodniej stronie – bezimienna ręka wskazała w prawo, ale nikt na nią nie spojrzał nawet. Wszyscy milczeliśmy, spoglądając na wybrzuszenia chodnika. Wiedzieliśmy, że ono pokazuje, iż lada dzień zawali się i ta kamienica, o którą właśnie się opierałam. Ale my nie mogliśmy zostawić tego miejsca, które mimo pustych przestrzeni pod sklepieniem ziemi, nie było w naszym mniemaniu groźne.
Często myślałam o tym, co dzieje się pod ruinami, odnosząc to do każdego z nas. To my byliśmy tą częścią miasta: każdy z nas był niszczejącą kamienicą, pod którą w danym momencie zawala się ziemia – pusta wyrwa pod glebą. Nikt nie wie skąd się wzięły, ale każdy wie co zwiastują. I tak jak my niczego nie potrafimy zrobić – czekamy na wchłonięcie nas przez otchłań miejskiego cmentarzyska – tak i kamieniczki cicho płakały w naszych głowach, bezsilnie opadając cegłami ku dołowi. Aż przychodziła TA noc, TA chwila, TEN moment. I budynek z trzaskiem walił się, znikając bezpowrotnie pod ziemią. Samotny, bezsilny, krzyczący i próbujący złapać się bruku miasta ostatnimi chwytami kurzu.
Następnego dnia znowu szliśmy – marsz zniszczonych twarzy bez imion. I oto nasza brama została zasłonięta zimnym, stalowym potworem – blachą bez uczuć i duszy. Kontrapunkt dla pięknej jesieni, która pastelą okazała i mury, i lasek z nimi graniczący. Zabrali nam tam wejść, a my, wygrywając na wpół opóźnionymi butelkami, pokonywaliśmy blaszanego strażnika, kiedy ten żywy przysypiał lub zapominał o swej funkcji. Mozolnie wdrapaliśmy się na przesłonę stali i prawie bezwładnie opadając na nierówne chodniki, unosiliśmy wódkę do góry, by tylko butelki nie poległy na cmantarzu naszych wspomnień o życiu, w naszym mniemaniu, pięknym. Tego dnia siedzieliśmy na ruinach długo, do ciemnej nocy. Pojedyncze latarnie, które jeszcze świeciły się gdzieniegdzie, źółtawym cieniem tańczyły na naszych zmęczonych twarzach. Z przemyśleń bliżej nieokreślonych, wyrwał mnie przepity głos, wydobywający się z gardła jednego z nas:
– I wtedy myślałem, miałem wrażenie, że i ja spadam w tę przepaść bezkresną. Ja z tym miastem upadamy na samo dno. – Dźwięczało w moich uszach. Oczy zaś widziały, siedzącą na załamanym chodniku, postać, która odchylając się powoli do tyłu, mówiła te słowa. Pomyślałam w pierwszym odruchu, że ta ziemia pod nim zapada się, a on ze słowami na ustach umrze wraz z kolejną częścią naszej przystani. Zrozumiałam, że on nie ginie nagle, teraz, ale powoli. Jak my wszyscy. Strach jednak został we mnie. Bała się o niego i o nas. O to miasto, które umierało razem z naszymi ciałami, duszą waleczną nie dając nam spokoju i snu.
Niszczyliśmy się tam regularnie, umęczaliśmy wątroby i płuca. Byliśmy częścią integralną niszczejących budynków. One były naszymi sercami, bijącymi równo w momencie zawalenia. Wszyscy czuliśmy tym samym sercem, myśleliśmy tą samą zmęczoną głową, oddychaliśmy jednymi ustami. I nadszedł dzień zagłady naszych dusz, zawał serc. Koniec końców. Przyszliśmy, ale wielkie potwory pożerały, wydrążając tym samym nasze ciała, przystań wspomnień. Widziałam jak kurz okalał starą kamienicę, a ona krzyczała, błagając.
NIE! PRZESTAŃCIE! ZOSTAWCIE!
I jej głos zamilkł. Moje gardło ścisnął żal. Po co być w tym mieście, skoro ono nie jest już nami?
– Jazda stąd, żałosne mary ludzi! Budowa zamknięta!
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
milord_p · dnia 05.12.2012 09:12 · Czytań: 454 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: