Jaka piekna katastrofa! (II) - wykrot
Proza » Długie Opowiadania » Jaka piekna katastrofa! (II)
A A A
Cała sytuacja była zwariowanym pomysłem Doroty. Jeszcze w listopadzie powiadomiła mnie, że przygotowała prezenty pod choinkę dla wszystkich członków mojej rodziny i żebym nie ważył się już niczego dokładać, bo to mogłoby wzbudzić podejrzenia. Nadmiar prezentów nie zawsze bywa pożądany. Powtórzyła to później jeszcze kilkakrotnie, więc bez sprzeciwu dostosowałem się do tych życzeń, zdając się całkowicie na jej wybór. A kiedy Romek odbierał mnie na Okęciu i tak samo jak w Białymstoku wręczył klucze i kody do jeepa, pakunek Doroty był już w bagażniku. Oczywiście, Romek nie znał jego zawartości, powiedział tylko, że dostał to od Johna z konkretną dyspozycją. Tak miało być, Dorota zapewniła mnie, że wszystko będzie w porządku.
Tym niemniej, jeszcze w drodze, rozciąłem ochronne taśmy, aby sprawdzić jego zawartość. Wszystko wyglądało jak najlepiej. Elegancko zaklejone pakuneczki, zaadresowane imiennie zwykłym komputerowym drukiem, przewidywały pełny skład mojej rodziny za świątecznym stołem. Niestety, dzisiaj nie było z nami Damiana i jego żony, gdyż tym razem spędzali Wigilię w domu rodziców Kingi. Do nas mieli zawitać w drugim dniu świąt. Dopiero wtedy dowiedzą się co też Mikołaj przewidział dla nich w tym roku.

Nieoczekiwanie Joasia była bardziej cierpliwa, niż to zapowiadała i nie zajęła się swoimi prezentami, tylko na początek wyjęła spod choinki kopertę. Białą, taką niemal jak pocztowa. Zaadresowana była na nas oboje z Martą.
- To dostałam od pana prezesa dla was pod choinkę. Co zawiera, tego nie wiem. Nie chciał powiedzieć! – śmiała się.
- Więc otwórz! – Marta rozsiadła się wygodnie w fotelu i pewnie nie chciało się jej nawet ruszać. Miała prawo czuć znużenie dzisiejszą krzątaniną.
Joasia przyniosła nożyk do papieru i w naszej obecności rozcięła kopertę, po czym wyjęła z niej elegancki, złożony arkusik czerpanego papieru. Otworzyła go na sekundę, spojrzała i westchnęła z podziwem, po czym natychmiast zamknęła, a jej wzrok powędrował w sufit.
- Co tam jest? – dopytywała się Marta.
- Mamo…
- Cóż znowu?
- Macie zaproszenie na bal!
- Jaki znowu bal? – Marta roześmiała się, z niedowierzaniem.
- Bal z okazji dziesięciolecia funkcjonowania naszego banku. Jubileuszowy!
- Co? Pokaż to!
Marta wzięła w ręce kartonik i zaczęła głośno czytać.
- Zarząd i Rada… banku… mają zaszczyt… – mruczała, omijając jakieś fragmenty tekstu. – …zaprosić państwa Martę i Tomasza… uroczysty… odbędzie się w dniu… w salach balowych hotelu Patisson w Warszawie… Co to jest? – zapytała zdumiona, patrząc na mnie.
- Fiu, fiu, fiu! – Joasia kręciła głową z niedowierzaniem i udawała, że gwiżdże. – Ale macie chody u szefa, ja nie mogę! U nas w banku zaproszenia dostało prawdopodobnie nie więcej niż czterdzieści osób, właściwie to bez stanowiska dyrektora departamentu albo głównego specjalisty nie było na co się oglądać.
- A z oddziałów nie zapraszają? – pomyślałem o Stefanie. Ale szybko pozbyłem się złudzeń.
- Tylko dyrektorów. Poniżej tego stanowiska chyba nie ma nikogo.
- No a ty? – zapytałem szybko, przełykając ślinę.

Byłem zaskoczony nie mniej niż Marta. Nie miałem pojęcia o balu! Dorota, chociaż nasze kontakty powróciły już niemal do dawnej atmosfery, nie pisnęła nawet słowem! I nikt inny też! A musieli o tym wiedzieć, chociażby Anna! Ciekawe, dlaczego trzymała to w takiej tajemnicy…

- Ja? Niby z jakiej okazji? Ani stażu, ani stanowiska, ani zasług… Nawet jeśli tam będę to wyłącznie służbowo. I nie będę mogła Maćka zaprosić.
- Jaki bal? Co to za bal? – Marta dopytywała się chaotycznie. – Ja mam iść na jakiś bal? W Warszawie? To już lepiej idźcie we dwoje! Ja nie mam w czym chodzić na bale!
- Oj, mamo, nie przesadzaj! – Joasia protestowała. – Przyda się wam trochę urozmaicenia od codzienności...
- Jakiego urozmaicenia? – to stwierdzenie rozśmieszyło Martę, ale śmiała się ironicznie. – Dziecko, czy ty w ogóle wiesz jak wygląda tutaj codzienność? Jakie problemy ja muszę pokonywać? Więc po co mam stwarzać sobie nowe?
- Przesadzasz! Jakie znowu nowe problemy?
- A w czym mam się pokazać ludziom, nie wiesz przypadkiem? – Marta nadal była na „nie”. – Pomyślałaś o tym ile to wszystko by kosztowało? Ty na starcie swojej pracy zarabiasz pewnie ze trzy razy więcej niż ja, z kilkudziesięcioletnim stażem pracy. A cały dom jest na mojej głowie i nikt nie chce cen obniżyć. Chyba, że przewidziałaś mi rolę kopciuszka, to jakoś sobie poradzę, tylko że w zaproszeniu nie ma ani słowa o balu kostiumowym…
- Mamo, nie narzekaj już, coś wymyślimy! – Joasia bagatelizowała jej obawy. – Czemu tak od razu rezygnujesz?
- Wymyślimy, wymyślimy… – Marta nadal burczała. – A nie wiesz za co mamy wymyślać? Z pustymi kieszeniami to można wymyślać…
- Przecież chyba mamy coś na koncie, prawda? – tym razem to ja jej przerwałem, bo ten opór zaczynał mnie drażnić. – Wszystkie moje pieniądze przelewałem regularnie…
- No to co? Przepracowałeś raptem parę miesięcy i już? Już ma na wszystko wystarczyć? Chyba wiesz ile zarabiałeś poprzednimi laty. Dużo z tego odłożyłeś? Było z czego? Mieszkanie nie remontowane, meble przedpotopowe, jeździć nie ma czym… – Marta zdawała się być nieugięta. – Nie masz pojęcia jak mieszkają nasi byli znajomi i jak są ubrane kobiety u mnie w pracy. Nie pomyślisz tak czasem jak ja przy nich wyglądam?
- Więc dlaczego nie kupisz sobie czegoś?
- Bo mnie na to nie stać! – odwarknęła. – Ty musisz mieć nowe garnitury, bo wyjeżdżasz, Joasia musi mieć nowe rzeczy, bo zmieniła pracę i mieszkanie, a ja jak zwykle. Jakiś ochłap mi czasem zostanie, albo tylko sama radość, że nie będę spłacała kolejnego kredytu...
- To fakt, jakieś auto by się nam przydało! – Joasia nieoczekiwanie ją poparła.
- A po co nam teraz samochód? – usiłowałem ją przekonać. – Kto będzie nim jeździł? Mama przecież nie ma prawa jazdy. Natomiast ja, jeśli przyjadę do Polski kilka razy w roku, to mogę wziąć samochód z banku. Mam kupić swój, żeby stał i rdzewiał? To mogłem zostawić stary. Jeszcze szybciej szlag by go trafił!

Zirytowała mnie. Prawdę dozowała wybiórczo, nie była w tym gorsza ode mnie. Ja przecież nie przyznałem się, że mam do dyspozycji prywatnego jeepa Doroty. Joasi powiedziałem, że to samochód z banku, natomiast Marty zupełnie nie zainteresowało czym przyjechałem. Wiedziała, że niczym swoim. Mnie natomiast bardzo ciekawiło skąd te wina kupione w San Marino, za co te jej kilkudniowe wypady po Europie… Praga, Bułgaria, Chorwacja, Rzym, Wenecja, Sycylia, Paryż… Jakoś nie wspomniała o tym, kto finansuje te wycieczki…
Teoretycznie znałem wycieczkową grupę jej znajomych, jednak czy byli przyjaciółmi, tego nie odważyłbym się powiedzieć. Przynajmniej nie wszyscy. Jednak tolerowali się wzajemnie i ponoć wspólnie organizowali sobie wolny czas, natomiast o zestawie par u nich nie wiedziałem niczego.

Poznałem ich, gdy kiedyś byłem z Martą na zabawie zakładowej, organizowanej przez związki zawodowe w jej firmie. Zajmowali kilka sąsiednich stołów, które niemal natychmiast zsunięto razem i tak pozostało już do rana. Razem pili, razem tańczyli i śpiewali, prawie jak w harcerstwie. I tak właściwie, to oprócz nas dwojga, występujących razem jako małżeństwo, nie mogłem zorientować się, czy są jeszcze jakieś stałe pary w tej grupie. Mieszali się, zmieniali miejsca przy stole, chodzili tańczyć w najróżniejszych składach, a nawet ściskali się żartobliwie raz z tym, po chwili z kim innym partnerem… zupełny miszmasz! W dodatku, jak się później dowiedziałem, większość panów to były osoby zaproszone, nie będące pracownikami firmy. Marta twierdziła, że słabo ich zna. Cóż, taki pewnie los sfeminizowanych firm…
Tym niemniej podobno wszyscy utrzymywali ze sobą stałe kontakty i wyglądało na to, że stanowią trzon tej grupy, bo przy stole zastrzegali, że są otwarci na nowych uczestników i nie stawiają żadnych warunków na wejście. Mnie zresztą też zapraszali. Jak twierdzili, ich celem jest turystyka i poznawanie świata.
Przywódczynią grupy była rozwódka Maryla, Marty znajoma z pracy i jej była szkolna koleżanka. Znałem ją już wcześniej, bo bywała u nas w domu, kiedy jej małżeństwo po zaledwie paru latach istnienia chwiało się w posadach. Bardzo silna osobowość. Fachowo cieniutka, mająca olbrzymie luki w rzetelnej, a nawet podstawowej i szkolnej wiedzy, przychodziła do Marty po nauki. Gdy słyszałem wtedy jej wypowiedzi, to mnie zgroza ogarniała, że można czegoś tak prostego nie znać. Czysta żenada. A przecież to nie była moja dziedzina, nie moja specjalność; tematykę znałem o tyle, że bywałem świadkiem dyskusji Marty z jej starszą siostrą, pracującą w tym samym zawodzie. One przynajmniej omawiały realne problemy, a nie podstawy fizyki ze szkoły podstawowej.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy po kilkunastu latach dowiedziałem się, że z biegiem czasu Maryla stworzyła wokół siebie w środowisku nimb wybitnego specjalisty! Mało tego! Uzyskała nawet państwowe uprawnienia rzeczoznawcze! I teraz Marta była przy niej szarą myszką, chociaż czasami nadal jej po cichu doradzała…
Było o czym pomyśleć, bo Marta od dawna nie powiedziała o niej złego słowa. Kiedyś, ale tylko kiedy byliśmy we dwoje, nie kryła swojej opinii o umiejętnościach i inteligencji koleżanki, natomiast na zewnątrz nigdy jej nie krytykowała. Zawsze jednak zazdrościła jej tupetu i tej przebojowości, której ponoć w szkole jeszcze nie prezentowała. Co się zatem teraz zmieniło? Koleżanka nagle nabrała wiedzy, czy też Marta znajdowała się pod jej przemożnym wpływem? I co się z tym wiązało? Od dawna nie miałem żadnej nowej wiedzy o tej grupie. A może już nie istnieje? Może teraz wszystko jest inaczej?...

- Tatku, a tak właściwie to skąd ty masz takie auto? – Joasia niemal mnie zastrzeliła. – Ja podobnego samochodu nigdy u nas w banku nie widziałam.
- Czyli masz jeszcze trochę do zobaczenia! – przytomnie zbiłem ją z tropu. – Nie moje zmartwienie. Takim autem Romek przyjechał po mnie na Okęcie, takie mi zostawił, więc to nie mój problem.
Ale problem był. Bank miał na stanie niewiele samochodów osobowych. Wolał płacić za używanie własnych aut do służbowych celów. I Joasia pewnie też o tym wiedziała. Albo się dowie.
- Co to za Romek, o kim mówisz? – Marta zainteresowała się naszym dialogiem.
- Szef naszego pionu informatyki – Joasia wyjaśniła szybciej. – Bardzo sympatyczny pan. Chwalił mi się kiedyś, że przed laty imprezowali z tatą dość… skutecznie, powiedziałabym.
- Nieprawda, nic podobnego! – zaprotestowałem. – Nie było żadnych skutków ubocznych, ani innych niestrawności. Najwyżej The Day After.
- Nie bądź już taki drobiazgowy! – Joasia zachichotała. – A w ogóle, to na początku, gdy przejmowałam od Ani obowiązki, to pan Romek tak mi się przedstawił, że nie wiedziałam, co mam o tym myśleć.
- Czyli jak?
- Podszedł do mnie, powiedział jak się nazywa i zażyczył sobie swobodnego dostępu do szefa, bo, jak mi oświadczył, po pierwsze zna ciebie, a po drugie zna też szefa. I stanął z taką zadowoloną miną, że mnie zatkało.
- I okazało się, że zna naprawdę!
- Właśnie, ale ja myślałam, że sobie żartuje! Dopiero Anka mi później potwierdziła, że tak jest naprawdę. Ty go dobrze znasz?
- Trochę. Nie wiem co rozumiesz pod słowem „dobrze”. Czemu pytasz?
- Bo on ma jakieś układy z prezesem. Jak są sami, to zwraca się do niego po imieniu. Może to on załatwił wam zaproszenie?
- E tam, to niemożliwe – zaoponowałem. – Jaki miałby w tym interes? A poza tym, to nie zajmuj się plotkami, bo w tym banku bardzo tego nie lubią.
- Przecież nie jestem w banku, tylko w domu!
- Na razie. Jednak rób swoje i lepiej nie wtykaj nosa w inne sprawy. Asystentki przez te dziesięć lat dość często się zmieniały – próbowałem ją postraszyć. Ale trafiłem jak kulą w płot!
- A jedna z nich została nawet żoną prezesa! – oświadczyła mi dumnie, jakby w połowie to była jej zasługa.
Poczułem mrowienie gdzieś na plecach. To nie był mój ulubiony temat na dzisiejszą, wigilijną rozmowę z żoną i córką.

- Tak? – nieoczekiwanie Marta się roześmiała. – Masz ochotę ją wygryźć?
- Mama, coś ty! – Joasia też się śmiała. – Nie mam przy niej szans! To jest taka laleczka, że słońce zachodzi. Ma pewnie z dziesięć lat więcej niż ja, ale wygląda jakby dopiero co skończyła szkołę. Pójdziecie na bal, to ją zobaczysz i sama się przekonasz.
- To pan prezes ma żonę w Polsce? – Martę temat jakoś wyraźnie zainteresował.
- Dokładniej to z Polski, bo pani prezesowa mieszka i na stałe pracuje w Nowym Jorku. Ale czasem też przylatuje do Polski.
- Aż tak za nim tęskni?
- Tego to już nie wiem, bo dotychczas bywała raczej służbowo. Wiem, bo szef polecał mi uzgadnianie godzin spotkań jej rozmówców.
- Służbowo? To taka pani pracuje? I czym się ona zajmuje?
- Mamuś, no przestań! Ma bardzo wysokie stanowisko, bo jest dyrektorem departamentu w centrali banku w Nowym Jorku, a u nas jest oficjalnym doradcą prezesa. Nawet ma swój gabinet z drugiej strony sekretariatu, tuż obok szefa. Więc, jak widzisz, u nas bywa raczej nie z tęsknoty.
- Skąd ty wiesz, że była kiedyś asystentką prezesa? – zapytałem, udając zwykłą ciekawość. Postanowiłem nie przeszkadzać jej w tych wynurzeniach. Dobrze byłoby wiedzieć, na ile orientuje się w układach osobowych.
- Bo mi powiedziała! – padło dumne stwierdzenie.
Przytkało mnie. Dorota o niczym takim nie wspominała.
- To kiedy z nią rozmawiałaś?
- Ostatnio? Gdzieś na początku grudnia. Ale o tej asystentce to mówiła na samym początku, kiedy jeszcze egzaminowała mnie przed przyjęciem do pracy.
- To nie prezes ciebie egzaminował? – udawałem zdziwienie.
- Nie, skądże! Pani prezesowa! W dodatku zagrała wtedy tak… – zawiesiła głos.
- Jak? – dopytywała się Marta. – Nic nie wspominałaś o tym.
- Mamuś, nie było kiedy! – tłumaczyła się ze śmiechem. – Ale naprawdę, miałam wtedy przez chwilę wrażenie, że pora już wracać do domu. Że nie mam szans. A tu okazało się, że to tylko pani prezesowa troszeczkę sobie ze mnie zakpiła.
- Żartujesz?!
- Ani trochę! Bo kiedy tam przyjechałam, to Anka, moja poprzedniczka, wprowadziła mnie do jakiegoś gabinetu, posadziła przy konferencyjnym stole i sobie poszła. Więc siedzę, rozglądam się trochę i czekam. A wtem wchodzi jakaś dziewczyna, urodziwa nieziemsko, ubrana jak z żurnala, jakby wróciła właśnie z Paryża… Oho! – pomyślałam sobie. – Będą problemy, mam konkurentkę. I to rasową! Ale przecież nie będę się poddawać bez walki!
- Prawidłowo! – pochwaliłem ją.
- Poczekaj! Ta spokojniutko mówi do mnie „dzień dobry”, ja jej „dzień dobry”, usiadła obok, na sąsiednim krześle, wyjęła z torebki telefon i coś tam kombinuje, nie zwracając na mnie uwagi, jakby mnie w ogóle nie było. Pytam grzecznie czy pani też na egzamin asystentki prezesa, a ta roześmiała się i mówi, że tak, oczywiście. Po to tutaj przyszła. I dalej coś tam wpisuje, nie interesując się niczym więcej. W końcu schowała ten telefon, czy też smartfon, spojrzała na mnie i pyta, czy chciałabym pracować jako asystentka prezesa. Więc ja udając, że patrzę na nią z góry, bo co też taka może umieć, odpowiadam dumnie, iż po to tutaj przyjechałam. Trochę ciepło mi się zrobiło, jednak po niej niczego się nie spodziewałam, była po prostu za ładna na dobrą znajomość angielskiego. A ta nagle przeszła na angielski, mówi do mnie, że ukończyła anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim i pyta gdzie ja studiowałam. Wtedy tak z rozpędu odpowiadam jej też po angielsku, rozmawiamy sobie niemal jak znajome, ale cały czas słyszę, że ona jest znakomita! I uszy mi opadają. Język zna lepiej niż ja, zewnętrzne atrybuty ma lepsze… Pomyślałam, że jak tu wreszcie ktoś przyjdzie, to nawet mnie słuchać nie zechcą… No i w pewnym momencie ona wstała, podeszła do stojącego w głębi biurka, coś tam nacisnęła i słyszę jak mówi do jakiegoś Johna, żeby zaglądnął do niej.
- A John to kto? – Marta nie wytrzymała.
- Poczekaj, wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Natomiast po chwili do gabinetu wszedł dość sympatyczny pan, uśmiechnięty, zadowolony, podał mi rękę na powitanie i przedstawia się po angielsku. Że nazywa się John Warwick, jest prezesem zarządu banku i wita mnie w charakterze swojej asystentki. Ja stoję, z taką głupią miną, nie bardzo rozumiejąc o co chodzi, a oni obydwoje się śmieją!
- Jego żona też?
- Ona przede wszystkim! Bo prezes zaraz wyszedł i wtedy znowu usiadłyśmy razem, po czym od razu zaczęła mi wyjaśniać na czym ma polegać moja praca, czyli wprowadzać w zakres obowiązków.
- I wtedy ci powiedziała, że asystentką to już była?
- Tak, a kiedy oświadczyła ile lat temu, to aż mnie zatkało. W życiu bym tak nie pomyślała! Ale okazała się całkiem w porządku. Ściągnęła potem Ankę, poleciła wprowadzać mnie we wszystkie sprawy bieżące, abym niedługo mogła prowadzić je sama i zapowiedziała, że będzie okresowo przyglądać się życzliwie mojej pracy.
- Co to znaczy „życzliwie”? – Marta roześmiała się. – Jakiś amerykański wynalazek?
- Tego to właśnie nie wiedziałam – Joasia roześmiała się. – I prawdę powiedziawszy, to nie wiem do dzisiaj.
- Ale co, dokucza ci? – zapytałem.
- Nie, jednak pewnych spraw do końca nie rozumiem. Wobec mnie jest właśnie bardzo miła i uprzejma, chociaż jak dla mnie, czasami bywa zbyt wścibska. Dopytuje się o moje sprawy prywatne, o życiowe plany …
- To ci przeszkadza?
- No wiesz… Nie rozumiem po co miałabym akuratnie jej się zwierzać. Zauważyłam też, że w rozmowach z kontrahentami jest bardzo zasadnicza. Podobno narzekają na nią i to bardziej niż na prezesa. Natomiast u nas, w takich wewnętrznych sprawach, to zachowuje się na luzie, bez jakichś tam wielkich ceremonii…
- Czyli da się z nią wytrzymać.
- Oj, nie przesadzaj, ja nie narzekam, chociaż teraz znowu naciskała na mnie, żebym podjęła studia podyplomowe i to z bankowości.
- Tak jak Anka?
- No właśnie. Jesteś w Moskwie z Anką, rozmawiasz z nią i wiesz co o tym myśli, bo ponoć zaliczyła już jakieś kursy przygotowawcze. Ma to sens? O co w tym wszystkim chodzi?

Byłem w kropce. Wiedziałem wszystko, ale ile z tego mogę powiedzieć własnej córce, żeby się nie wkopać? Z drugiej strony, skoro Dorota poruszała z nią taki temat, to jakąś wizję przyszłości też musiała jej przedstawić. I to musiało być spójne z tym, co i ja wiedziałem.
- Dobrych rad warto słuchać. Na twoim miejscu ja bym się nie wahał. Spróbuj, żebyś kiedyś nie żałowała zaniechania…
- Tato, ale to wszystko kosztuje!
- Brakuje ci? Więc ja to sfinansuję, nie martw się o pieniądze. Ile potrzebujesz?
- No patrz… – Marta roześmiała się. – Twój tato już poczuł się dwumiesięcznym milionerem. Ale niech się stara! Skoro ci obiecał, to ja nie mam nic przeciwko!
- Damy sobie radę! – bagatelizowałem jej komentarz, ale wolałem zmienić nieco temat. – Tylko czy dasz radę organizacyjnie? – zwróciłem się do Joasi. – Jak jest teraz? Bo początki zaliczyłaś, masz już jakieś doświadczenie, wiesz jak ci się pracuje i mieszka w Warszawie…
- Bardzo dobrze! Szef jest konkretny i zawsze spokojny. Nie krzyczy, nie marudzi, nie ciska się, sam jest dobrze zorganizowany i wymaga systematyczności oraz porządku. Chaos, bieganina, to nie u nas. Zadania są oczywiste i wystarczy je wykonywać, aby nie było problemów.
- A jaką masz umowę o pracę?
- Teraz już normalną, na czas nieokreślony. Najpierw dostałam stażową, taką na trzy miesiące, ale zanim jeszcze się skończyła, to prezes mi powiedział, że staż zaliczyłam i podpisze nową. Tak więc od początku listopada jestem stałym pracownikiem banku.
- Czyli jesteś zadowolona z tej pracy? – Marta sygnalizowała uważne słuchanie naszej wymiany zdań.
- Oczywiście! Pracuje mi się nieźle, a w dodatku za konkretne pieniądze. Nie mam powodów do narzekań.
- To znaczy, że wreszcie tatuś na coś ci się przydał…
- Mamo!... – Joasia była zdegustowana tymi słowami. – Nie mów tak! Święta są!
Udałem, że niczego nie słyszałem. Wtedy w lecie, niemal zmusiłem Joasię, żeby pojechała do Warszawy, bo za nic nie chciała opuszczać Krakowa. Mieliśmy małe spięcie po moim przyjeździe do domu, ale dała się przekonać argumentem, że przecież niczego nie traci, próbując sprostać nowym wymaganiom. Dałem jej pieniądze na podróż i pobyt, żeby nie narzekała na koszty, wyposażyłem we fragmenty wiedzy które mogłem jej przekazać, wyprawiłem z domu i… jakoś poszło!
- A jak z mieszkaniem? – kontynuowałem tematy poboczne, dla mnie bezpieczniejsze. – Nie masz tam problemów? Nie jest zbyt daleko? Jak z komunikacją?
Mogłem tak blefować, bo przecież fizycznie nigdy w nim nie byłem. Pytanie nie mogło wzbudzić podejrzeń.

Sprawę mieszkania dla Joasi znałem, bo Dorota nie zapomniała o niczym. Wyprawiając Ankę do Moskwy, zażyczyła sobie aby oprócz miejsca pracy, przekazała też Joasi swoje warszawskie mieszkanie. By Asia nie musiała niczego szukać. I tak też się stało.
Dopiero w Moskwie dowiedziałem się, że Anka od dłuższego czasu zajmowała… dawne mieszkanie Doroty! Jej własne, w którym przebywała z Kamilem i jeszcze wtedy, kiedy była Johna asystentką. Teraz go nie potrzebowała, ale też i nie pozbyła się. Było przydatne. Kiedyś zakpiłem z niej na Skype, że zrobiła z niego hotel dla asystentek prezesa, ale to określenie niezbyt jej się spodobało, bo przypomniałem też, że to tam zaciągnęła Johna na ich pierwszą noc…
Joasia nie wiedziała jednak kto jest jego właścicielem, bo rozliczała się z Anką i to według zasad, które ta jej narzuciła. Oczywiście, pod Doroty dyktando.

- Coś ty, wszystko w porządku – odparła. – Wprawdzie Anka zostawiła w jednym pokoju trochę swoich rzeczy, ale ja go na co dzień nie potrzebuję. No i mam bajecznie tanio jak na Warszawę. Za pięćset złotych miesięcznie, to na pewno niczego lepszego bym nie znalazła. A tak, mam warunki niemal komfortowe, ładne meble, pełne wyposażenie, świetne położenie…
- Czyli masz wszelkie możliwości, żeby spróbować jeszcze czegoś więcej. Pani Dorota nie miała łatwiej, a jednak po kilku latach, jak sama się przekonałaś, awansowała wysoko. Z kolei Anka też przecież nie pojechała ze mną do Moskwy na wygnanie, tylko na pewnego rodzaju staż, a potem zamierza wyjechać na studia do USA. Teraz ty masz przed sobą perspektywy! Asystentki Johna robią kariery, masz tego jasne przykłady! I ponieważ wcale nie jesteś od nich głupsza, czy też mniej pracowita, to spróbuj! Widziałem w domu, że potrafisz się uczyć, potrafisz rozdzielać obowiązki od przyjemności…
- Tata, a ty skąd wiesz, że pani prezesowa ma na imię Dorota?
Jasny grom strzelił z nieba. W płucach zabrakło mi tchu, na szczęście olśnienie przyszło niemal natychmiast. Udawanie, że się nie znamy, może tylko pogorszyć moją sytuację. Wcześniej czy później, a już na pewno na balu, Marta i tak dowie się o tym.
- Po pierwsze, to nie zapominaj, że pracuję z twoją poprzedniczką. Wprawdzie nie jest zbyt wylewna, tym niemniej przekazała mi parę informacji o banku i osobach w nim pracujących.
- A po drugie? – Joasia pilnowała tematu.
- A po drugie, to znam panią Dorotę osobiście! I to od dawna!
Zagryzłem wargi, po czym potrzasnąłem głową niby z dumą.
- Chrzanisz! – Joasia nie do końca mi uwierzyła.
- Skąd ją znasz? – Marta była bardziej dociekliwa.
- Przecież rozmawialiśmy parę razy w Pokrzywnie, gdy byłem tam latem ze Stefanem – wyjaśniłem mętnie. – Miała wtedy wakacje.
- To w Polsce spędzała urlop? Amerykanka? – Marta nie mogła uwierzyć.
- Bogaci ludzie mają swoje kaprysy! – odparłem wymijająco. – Kto im zabroni?
- Niby też prawda! – zgodziła się ze mną.
Jakoś umknęła jej druga część mojego stwierdzenia, że znam ją „od dawna”.
- Mówiłem ci przecież, że spotkałem kogoś, kto zaoferował mi pracę w Moskwie; to się nie wzięło znikąd! U nas w mieście nie ma oddziału banku, żebym pracował na miejscu, jak to udało się Stefanowi. A innej propozycji nie było! Wziąłem więc to co oferowano, nie zaglądając koniowi w zęby i mam nadzieję, że w sumie to raczej nie narzekasz…
Miałem nadzieję, że udobrucha ją przypomnienie znacznego dopływu gotówki na nasze konto, jednak przeliczyłem się.
- Oczywiście, że nie narzekam, gdzieżbym śmiała! – Marta żachnęła się, ironicznie komentując moje słowa.
- Tobie to zawsze jest źle! – odpyskowałem, nie zdzierżywszy kolejnej prowokacji…
Przesadziła już drugi raz w ciągu zaledwie kilkunastu minut. I znowu chodziło o pieniądze! A przecież dostała niemałą kwotę!

Co by nie mówić o niesnaskach z Dorotą, to w kwestiach finansowych trzymała równy poziom od samego początku. Polegał on na tym, że miałem obowiązek nie naruszania własnego konta dla celów utrzymania się i pobytu w Moskwie. Dlatego też, zarówno moja moskiewska płaca jak i dochody z polskiej umowy, w pełnej wysokości i bez żadnego uszczuplenia, lądowały na koncie, które miałem wspólnie z Martą. Natomiast dla własnych potrzeb, posługiwałem się VIP-ową, czarną kartą od jeepa, którą Dorota oficjalnie wyrobiła na moje nazwisko, abym nie miał gdzieś jakichkolwiek problemów. I wszelkie moje wydatki pokrywała sama, ostatnio nawet marudząc, że chyba jestem chory, bo jakoś niewiele na koncie ubywa…
Nie miało kiedy ubywać, taka była prawda. Moskwa była wprawdzie drogim miastem, ale to pojęcie stało się teraz dla mnie dość względne. Mieszkanie opłacał bank, czyli nie wydawałem ani jednego rubla, a sprawy aprowizacyjne załatwialiśmy wspólnie z Anką, dzieląc się kosztami po połowie. I chociaż kilka razy, tak dla odmiany zaprosiłem ją do restauracji, to mój Boże! Ileż w końcu mogłem wydać? Kilkaset dolarów? Śmieszna kwota jak na Dorotę i sama tak to określiła, kpiąc potem delikatnie z naszych „szaleństw”.
Na większe wygłupy natomiast nie miałem żadnej ochoty. Wystarczyło mi kilka służbowych wizyt delegacyjnych w firmach, starających się o kredyt w naszym banku, żebym później miał się na baczności. Szybko się zorientowałem, iż są ludzie, którzy koniecznie chcą mnie w coś wmanewrować. Usiłowano nawet podstawiać bezpłatne szesnastolatki, które jakoby akuratnie pomyliły pokoje w hotelu gdzie się zatrzymałem.
Takie numery to ja znałem sprzed lat i chociaż nie skorzystałem z ani jednej takiej oferty, to zdawałem sobie sprawę, że przecież w końcu ktoś bardziej inteligentny może się zabrać za neutralizację mojej osoby. Wolałem więc nikomu do niczego nie dawać okazji. W dodatku duch Leny ciągle gdzieś tam unosił się nad miastem, podcinając mi skrzydła i czasami nawet wspominałem ją przed snem…
To już nie była ta panika, która kiedyś absolutnie mnie paraliżowała, ale jednak... nie tak rzadko wracałem myślami do tamtych czasów, kiedy pracowałem w Moskwie po raz pierwszy. Dokąd wtedy wyjechała? Jak teraz żyje beze mnie?...
Jeden raz zadzwoniłem nawet na jej dawny, domowy numer telefonu, ale kiedy usłyszałem obcy, zdenerwowany głos jakiejś kobiety, szybko i bez słowa odłożyłem słuchawkę. To nie był głos Leny. Nie wróciła do tego mieszkania, czyli jednak sprzedała go, jak twierdziła Marina.
Przecież od naszego rozstania minęło już dobrych kilkanaście lat…

A kartę dostałem od Lidki. W zaklejonej kopercie, z przypisaną do niej drugą, zawierającą nowy PIN.
Cała ceremonia odbyła się niemal według zwykłych bankowych procedur. Musiałem nawet podpisać jakieś oficjalne dokumenty odbioru, tyle tylko, że papiery oddałem Lidce, nie jakiemuś urzędnikowi. Ale kartę sprawdziłem w aucie i zadziałało! Samochód pozwalał się normalnie uruchomić, GPS działał, wszystko było w porządku.
Z Lidką spotkałem się w Warszawie, kiedy przyjechałem w banku, żeby załatwiać z Dedejką przedwyjazdowe formalności związane z uzyskaniem certyfikatu dostępu do informacji poufnych i niejawnych. Ten rytuał przejść musiałem, nie dało się tego pominąć. Tak samo, jak i badań lekarskich, wcale nie takich pobieżnych.
Aby je przebrnąć, byłem zobowiązany dostarczyć do specjalistycznej, prywatnej przychodni, mającej umowę z bankiem na leczenie pracowników, kopie swojego pełnego dossier zdrowotnego, czyli skopiować swoją dotychczasową dokumentację lekarską, oraz poddać się wszelkim procedurom, które dla mnie wymyślą lekarze koordynujący na miejscu. Na szczęście, szanowano tam nie tylko swój, ale również mój czas. I gdy zameldowałem się w wyznaczonym dniu, przejęła mnie dyżurna pielęgniarka i przeprowadziła przez wszystkie gabinety zabiegowe, rentgeny, laboratoria, gabinety specjalistów… i wszyscy mieli dla mnie czas! Nigdzie nie czekałem dłużej niż dwie minuty.
Więc chociaż utoczono ze mnie trochę krwi, zażyczono sobie próbek moczu i kału, pobrano wymazy z gardła, a później kładziono pod różnymi kosmicznymi aparatami, przypinając mi jakieś elektrody do najróżniejszych miejsc na całym ciele, a w dodatku kilka osób płci obojga, ubranych w białe kitle, życzyło sobie bym zwierzał się im z różnych swoich przypadłości, to jednak po kilku godzinach wyszedłem stamtąd bez żadnych widocznych uszkodzeń, nic mnie więcej ani mniej nie bolało, a wstępne orzeczenie o mojej przydatności do grona żyjących, miano wystawić po kilku dniach. Pełne natomiast w następnym miesiącu.
Na całe szczęście, na razie nie byłem im już więcej potrzebny. Zapewnili mnie na pożegnanie, że dalej poradzą sobie sami, a jeśli będę ciekawy efektów, to mogę się zgłosić osobiście, albo skorzystać z opcji dostępu do informacji poufnej, za pomocą kodów swojej karty, którą mi wydano, ewentualnie skorzystać z własnego elektronicznego podpisu.
Bo to też musiałem sobie załatwić.

Natomiast Dedejko podszedł do swoich badań jeszcze bardziej rygorystycznie i bez pardonu przetestował mnie na wariografie tak, jak uprzedzał jeszcze w Pokrzywnie. Oczywiście, z tego też wyszedłem bez szwanku, chociaż zestaw pytań był chyba ściągnięty z testów do CBA, albo podobnych służb. Nie brakło w nim drażliwych pytań między innymi o sytuację rodzinną, zainteresowania seksualne, intymne związki pozarodzinne, kontakty z narkotykami i osobami je zażywającymi, ewentualne inne nałogi, a także o możliwe związki z zagranicznymi służbami wywiadowczymi.
Miał ułatwioną sytuację, bo dysponował już wtedy moim dokładnym życiorysem, napisanym przeze mnie według wymaganego wzorca, a także ankietą personalną, w której musiałem dokładnie opisać swoje życie zawodowe i nie tylko, bo wszystko należało zacząć już od szkoły średniej. Z pełnymi nazwami, adresami i telefonami szkół oraz zakładów pracy, a także nazwiskami kierownictwa, ważnych kolegów, jak również przełożonych. Musiałem także ujawnić wszelkie swoje kontakty z innymi bankami, łącznie z określeniem tych, w których posiadam konta. Dotyczyło to nawet kont posiadanych wspólnie z współmałżonkiem. Dobrze, że oszczędzili chociaż resztę rodziny, bo miałbym kłopoty z wypełnieniem tej ankiety.
Całe to ostateczne badanie było dla mnie bajką, skoro przeszedłem wypełnianie papierów, bo nad tym ślęczałem w domu przez dobrych kilka dni. I chociaż Dedejko przygotował wiele zaskakujących pytań, to właściwie odprężyłem się w jego trakcie. Bo cóż nowego mógł chcieć o mnie wiedzieć? Wszystkiego dowiedział się przecież w Pokrzywnie, tam poznał moje i nie tylko moje tajemnice. Więcej ich przed nim nie miałem. I pewnie ta cała aparatura to potwierdziła, bo kiedy zakończył pytania i zdjął ze mnie sieć przewodów, zakończonych przyssawkami, jeszcze przed oficjalnymi wynikami złożył mi gratulacje i życzył sukcesów w pracy.
Podziękowałem mu wtedy, że używa przyssawek bez żelu, bo chyba musiałbym się kąpać po takim badaniu i zapytałem z głupia frant, czy poszedłby teraz ze mną na piwo. Roześmiał się tylko i powiedział, że bardzo chętnie, ale dzisiaj musi z żalem odmówić, bo wcześniej obiecał żonie wyjazd pod Warszawę i nie dysponuje wolnym czasem.
Dopiero Lidka uświadomiła mi później, że jego żona jest poważnie chora i coraz częściej porusza się wyłącznie na wózku. Tak mnie to wtedy zaskoczyło, że o szczegóły nawet już nie zapytałem.

Czekałem wtedy na jej opowieść o tamtej rozmowie z Dorotką; chciałem wiedzieć jakich argumentów użyła, czym ją przekonywała, co naprawdę wtedy robiła i gdzie pojechała. Niestety, Lidka wymówiła się brakiem czasu. Rozmawialiśmy w cztery oczy zaledwie przez kilkanaście minut, na więcej nie pozwoliły okoliczności.
Przekonywała mnie tak na chybcika, że wszystko wróciło na swoje miejsca. I chociaż zdążyłem jej napomknąć, że nie takiej wymiany zdań wtedy oczekiwałem, że nie tego się spodziewałem, to bagatelizowała moje obawy stwierdzeniami, iż jestem nadwrażliwy. Zapewniała, że jeśli byłaby taka potrzeba, będzie próbowała sondować Dorotę, ale nie przewidywała tego. Według niej, wszystkiego dowiadywał się będę osobiście i to bezpośrednio z Nowego Jorku. Jej pośrednictwo będzie zbędne.
Wtedy też, przekazałem jej obiecane notarialne upoważnienia dla Doroty, które pozwalały na wyrobienie chłopcom polskich paszportów, o czym rozmawialiśmy w Białymstoku. Natomiast Lidka zaskoczyła mnie właśnie drugą kartą do jeepa. Taką, której nie musiałem już oddawać Romkowi, a która stanowiła dostęp do jednego z kont Doroty i możliwość swobodnego z niego korzystania. Jakoś nie dochodziło do mnie, że w tamtej chwili skończyły się moje życiowe problemy finansowe. Jeszcze w to nie wierzyłem, jeszcze nie potrafiłem tego zrozumieć. Ale z czasem bajkowy obraz tej sytuacji okazywał się realnością, a nie snem. Chociaż ciągle byłem bardzo ostrożny…

Lidka przekazała mi dyspozycje Doroty, abym wyposażył się na wyjazd, korzystając właśnie z jej karty. To nią miałem płacić za wszystko, a polecenia były kategoryczne. Miałem skorzystać z usług poleconego krawca, aby uszył mi kilka garniturów, a pomniejsze zakupy jak koszule, buty, czy też bieliznę, nabywać wyłącznie w ściśle określonych salonach.
Skorzystałem wtedy z pomocy Anny, a także Romka, bo sam byłem zbyt cienki, aby sobie z tym wszystkim poradzić, a szczególnie z odszukaniem określonych adresów. I doszło do tego, że większości z zakupionych rzeczy nawet na chwilę nie przywiozłem do domu. Zabrałem je do Moskwy bezpośrednio z Warszawy, a przechowywał je Romek. Ponoć Lidka chwaliła nasz wybór, kiedy je oglądała, jednak z nią też już się nie zobaczyłem. Zawsze była poza Warszawą, kiedy byłem u nich w mieszkaniu.
I teraz przyjechałem do domu z jednym tylko garniturem. Nie widziałem sensu zabierania ze sobą czegoś więcej. Po co? Na kilka dni? O możliwym balu sylwestrowym nie pomyślałem. Tym bardziej o balu bankowym. Pewnie znowu trzeba będzie na gwałt zamawiać coś ekstra…
Ogólnie wyszło na to, że Marta o niczym nie wiedziała i niczego się nie domyślała. Nie policzyła nawet, że tych moich pieniędzy, to jest na koncie raczej zbyt dużo. Ale jej i tak było za mało…
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wykrot · dnia 07.12.2012 08:20 · Czytań: 435 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 2
Komentarze
zajacanka dnia 10.01.2013 16:02 Ocena: Bardzo dobre
Witaj, wykrot!
Melduję się mocno spóźniona, ale wciąż wierna :)

Drobiazgi:

Cytat:
Z Lidką spo­tkałem się w War­sza­wie, kiedy przy­je­chałem w banku, żeby załatwiać

do banku

Cytat:
Nie wróciła do tego miesz­ka­nia, czyli jed­nak sprze­dała go, jak twier­dziła Ma­ri­na.

sprzedała je

Cytat:
Do­ty­czyło to nawet kont po­sia­da­nych wspólnie z współmałżon­kiem.

napisałabym "ze współmałżonkiem"

Ponownie mnie wciągnęło! Masz świetny, bezpośredni, potoczysty styl pisania. Czytając rozmowę o tym, skąd bohater zna Dorotkę, jak i jemu - zrobiło mi się gorąco. To chyba niezły dowód na wysoką klasę Twojego pisania?!

Pozdrawiam :)
wykrot dnia 10.01.2013 22:49
Witaj skarbie! Już myślałem, że o mnie zapomniałaś...

Ech, tylko nieliczne błędy... Ja, kiedy to teraz przeczytałem, znalazłem ich znacznie więcej. To efekt poprawek w tekście na gorąco. Nie do uniknięcia w momencie pisania, stają się oczywistymi po jakimś czasie. Ale teraz nie pora, by je poprawiać. Tomek jest już na balu i spotkał się z Dorotką...

A poza tym... smutno, że tylko Tobie podoba się moje pisanie. Tak właściwie, to rzuciłbym to w diabły, gdybyś mnie nie podtrzymywała na duchu... :(
Podziękowania!
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
29/03/2024 10:57
Dobrze napisany odcinek. Nie wiem czy turpistyczny, ale na… »
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:70
Najnowszy:wrodinam