Świat nie jest człowiekiem zainteresowany, jest mu on kompletnie obojętny, szczególnie mężczyzną z niejednoznaczną przeszłością, wyświechtanym kołnierzykiem i pięciodniowym zarostem na ponurej twarzy. Do diabła, takiemu facetowi też jest wszystko obojętne, już od dawna. Puste mieszkanie, rozbebeszone wyrko jak dla psa, raczej barłóg, w sam raz na krótki, beznamiętny sen, lodówka z paroma niedopitymi puszkami piwa, byle jak rzucony na fotel prochowiec, na nim stary kapelusz á la Bogey - jeszcze z czasów, gdy czuł się w nim ważny. Zanim stracił złudzenia.
Moje straciłem dawno. Tak samo tamto życie, jak z innego świata: czysty kołnierzyk, drugie śniadanie w papierowej torebce, zaplątany w płaszczu, nikły zapach porannego pożegnania na ostatnim stopniu werandy, kolacja przy świecach, miękki połysk osuwającej się z jej ciała, jedwabnej koszuli. Życie jak z filmu, jak z reklamy psiego żarcia albo niezawodnego proszku do prania. Kiedy to się skonczylo? Zaraz, zaraz... to wtedy Jeff rzucił się przed lufę pistoletu. Rozwaliło mu pół głowy. Biedny, naiwny chłopak. Tak się kończą szczytne ideały, przyjaźń, bezinteresowna pomoc. Głupiec, tak się dać załatwić zafajdanemu ćpunowi. W imię czego? Poszedł do ziemi, jak wielu przed nim i po nim, życie gliny takie już jest. Detektywa też. Może nawet gorsze. Każdy dzień podobny do następnego: byle jaka kawa, szybki lunch w obskurnym barze, krótka drzemka z głową opartą na kierownicy, w bocznych uliczkach, bezczelnie, do rytmu hałaśliwej muzyki kręcące zadkami, tanie dziwki, gdy tymczasem ilość petów w popielniczce rosła w nieskończoność. Idiotyczni klienci ze swoimi paranoidalnymi życzeniami, podejrzliwi, zalani potem tłumionych wyrzutów sumienia.
Noce różniły się tylko oświetleniem. Jaskrawy puls neonów i histerycznie nim drgające postacie, diabli wiedzą - idą tylko do domów po skończonej robocie, czy coś knują, przy czym to drugie jest w tej dzielnicy bardziej prawdopodobne. Tak jak strzały w podrzędnych spelunach i wrzask obłędu za oknem na pół rozwalonej rudery.
W taką noc ujrzałem ją po raz pierwszy.
Siedziałem za biurkiem, rozwalony w przedpotopowym, skórzanym fotelu, ze szklanką paskudnej brandy w ręku, półmroku nie rozświetlał już nawet żar cygara. Jeszcze zanim wyłoniła się z cienia, wiedziałem, że jest. Nieokreślony zapach niewinności: mieszanina dobrego pudru, domowego ciasta i zasypki dla niemowląt, wywoł we mnie wspomnienie rodzinnego domu. Wiedziałem, że był to inny przypadek niż wszystkie dotąd.
Miała na sobie nienagannie skrojony, granatowy kostium, miękkie zwoje blond włosów upięte dwoma srebrnymi grzebykami, na palcu lewej dłoni prosty, platynowy pierścionek z brylantem, poza tym żadnych innych ozdób. I ten zapach. Dziewczyna z prowincji. Taki facet jak ja, z szarganą przeszłością i byle jakim jutrem, rozpozna dziewczynę z prowincji już na pierwszy rzut oka. Nie pasowała do tego wielkiego miasta, pełnego brudu, ciemnych zaułków, łajdactwa, przekrętów, wyziewów alkoholu i rozpusty. Była jak polny kwiat, dziwnym zrządzeniem losu przeniesiony na wysypisko wielkomiejskiego śmietnika.
I była zagubiona.
Niepewnym krokiem podeszła do biurka i, opierając się o nie lekko wskazującym palcem, czekała na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Męczyło ją to wyraźnie, wahała się, półprzymknięte powieki drgały tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Na takim facecie jak ja, bez obycia, właściwie drania, łzy dawno przestały robić wrażenie. Na moim ramieniu wypłakiwały się zdradzone żony i te, co zdradzać zamierzały, dziwki pobite przez alfonsa, porzucone kochanki, rozhisteryzowane sekretarki, a także przedwcześnie doświadczone życiem panienki z dobrych domów.
Bez słowa wskazałem jej krzesło. Usiadła i nagle, ruchem dosyć teatralnym, wyciągnęła z torebki papierosa. Unosząc go ku ustom, odważyła się spojrzeć wyczekująco w moją twarz. Ten papieros pasował do niej, jak koronkowe rękawiczki do mnie, jak operowa śpiewaczka do podrzędnej knajpy. Powiedziałem jej to. Z westchnieniem ulgi wrzuciła go do torebki. Zapewne wyobrażała sobie, że od tego zaczynają się rozmowy z detektywem.
- Przepraszam - szepnęła, a ciepły ton jej głosu dosłownie rozłożył mnie na łopatki.
I szybko dodała.
- Tydzień temu zaginał mój mąż.
W odpowiedzi zabębniłem tylko palcami o blat biurka. Takich oświadczeń słyszałem w moim życiu już setki i większość z nich kończyła się wizytą w kostnicy lub powrotem spotulniałego małżonka na łono rodziny. Zwyczajna rzecz, życie jest takie, jakie jest. Bezbarwne, bez niespodzianek.
Gwałtownie uniosła się z krzesła.
- Pan też? - wykrztusiła prawie szeptem.
I był to szept przerażenia, niedowierzania, beznadziei tak rozpaczliwej, że poczułem go prawie, jak nagłe szarpniecie w żołądku, jak cios wymierzony przez zawodowego boksera. Palce znieruchomiały tuż nad blatem.
- Siadać - powiedziałem, wysilając się na wyjątkowo łagodny ton. - A tak właściwie, to co się stało?
- Tak właściwie, to co się stało - powtórzyła bezwiednie moje pytanie.
Osunęła się na krzesło w dziwnym, zwolnionym tempie, tak, jakby musiała pokonywać niespodziewany opór powietrza, albo opanowującą ją do mnie niechęć. Chyba zastanawiała się, czy jestem odpowiednią osobą, chciała być pewna. Spojrzała mi prosto w oczy. Jeżeli istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego spojrzenia, to równie dobrze musi też istnieć natychmiastowa fascynacja. Jej oczy były ogromne, koloru morskiej wody z małą domieszką przedniego koniaku. Dostrzegłem w nich duszę anioła, a także obietnicę spełnienia najbardziej wyrafinowanych pragnień, jakie tylko mężczyzna mógłby sobie wyobrazić. Zgłupiałem. Ta kobieta, samym tylko spojrzeniem, zdolna była skłonić największego grzesznika do pójścia do spowiedzi. Równie dobrze mógłby popełnić dla niej największą zbrodnię. Znajdowałem się gdzieś na pograniczu.
Przelotny, nikły uśmiech rozświetlił na moment jej twarz. Nie było w nim nawet cienia triumfu, a przecież musiało być dla niej jasne, że w tej właśnie chwili zdecydowałem się nie odstępować od jej sprawy nawet na krok. Skinąłem głową, a ona, jakby podsumowując nieme porozumienie, dodała pewniejszym już głosem.
- Oczywiście koszty nie mają znaczenia. Pan zdaje sobie sprawę, że pewne rzeczy są bezcenne.
Jeszcze godzinę wcześniej wzruszyłbym na takie słowa ramionami. Co w byle jakim życiu może być bezcennego? Spoglądając na nią, mogłem tylko przyznać jej rację.
Z namaszczeniem strzepnęła niewidoczny pyłek z żakietu, kąciki ust zadrgały w lekkim uśmiechu rozbawienia. Dziewczyna z najbardziej nawet głuchej prowincji jest kobietą i spojrzenie mężczyzny wiele może jej powiedzieć, także takiego zaniedbanego gbura jak ja. To była cała reakcja na mój podziw, wyraźnie nie było to dla niej nic nadzwyczajnego.
- Chcę, aby odnalazł pan mojego męża - powiedziała dobitnym tonem. - Mam wrażenie, że tylko pan jest w stanie tego dokonać. Adam Stone. Mój mąż, to Adam Stone.
Osłupiałem. Nazwisko to znane było chyba każdemu, kojarzyło się przede wszystkim z ogromną forsą. O Adamie Stone krążyły przeróżne opowieści. Niektórzy twierdzili, że karierę rozpoczął od roznoszenia ulotek, według innych był ostatnim potomkiem angielskiego, zubożałego rodu szlacheckiego i swoje pierwsze pieniądze zarobił na giełdzie. Bywał podróżnikiem, sponsorem, odludkiem, trochę dziwakiem. On i jego żona nigdy nie dostarczyli prasie najmniejszego nawet skandalu, zresztą nie brali udziału w życiu towarzyskim. W jaki sposób i gdzie tych dwoje się znalazło, nikt dokładnie nie wiedział. Jedno było pewne. W przypadku jego śmierci dziedziczyła jedną z największych fortun w kraju i to automatycznie czyniło z niej osobę podejrzaną. Jakby odgadując moją ostatnią myśl, poruszyła przecząco głową.
- Połowa naszego majątku i tak należy do mnie - rzekła. - Wie pan, przy takich pieniądzach, każda dodatkowa, największa nawet suma nie ma już znaczenia. Ile można mieć domów, jachtów, fabryk czy wysp? Dziesiąty samochód nigdy nie sprawi tyle radości, co ten pierwszy, niepozorny. Najważniejsze jest żyć w zgodzie z sobą i z tym kimś obok.
Głos jej załamał się, lecz po chwili opanowała wzruszenie.
- Ale jak można żyć w zgodzie z osobą obok, gdy jej nie ma? Bo jej nigdy nie było.
Zatkało mnie i chyba wyraz mojej twarzy nie zaliczał się do najmądrzejszych.
- Tak - potwierdziła, a jej głos pełen był niedowierzania. - Policja przeczesała mój dom, zabezpieczyła wszystkie ślady. Po tygodniu dochodzenia stwierdzono, że osoba o nazwisku Adam Stone nigdy nie istniała.
raczej bez cdn. :-)
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt