Licho wie
Wicher z coraz to większą natarczywością walił w gospodę. Nie dość szczelne ściany przepuszczały na tyle dużo chłodu, że i buchający płomieniami kominek nie na niewiele się zdawał. Zebrani w izbie, okutani starymi derami, a zamożniejsi i z kołpakami na głowach, rozmawiali z cicha i nie było takiego, który odważyłby się podnieść głos.
– Diabelska robota – mruknął któryś z chłopów, nasłuchując ponurych gwizdów wcinającego się w ściany wiatru.
– Czart gwizda – dodawał inny, kiwając z potakiwaniem głową.
Czy to szlachta, uboga, bo bogatych panów rzadko tu zastawano, czy chłopi wszelkiego stanu – każdy wierzył, że tumany powietrza bijące o ściany właśnie od szatana wychodzą i na jego rozkazanie straszą zebranych gości.
Poniektórzy z wyczekiwaniem zerkali w stronę zatrzaśniętych okiennic, czując najwyraźniej porę do opuszczenia ponurego zgromadzenia. Wypiwszy, co wypić należało, chcieli wracać na spoczynek, lecz żaden z nich nie zamierzał próbować tego samopas. Przecież tam – w mroku nocy – już czyhały na nazbyt odważnych Wietrzyce w postaci wirujących ziaren piasku. Porywały one samotnego delikwenta w powietrze dzięki diabelskim mocom i rzucały hen daleko.
I tu wcale nie kończyły się kłopoty...
Dla idącego bezdrożami nawet nieustanne odmawianie Pod Twą obronę nie stanowiło wystarczającej ochrony przed niebezpieczeństwami. Na poobijanego, podpitego, a do tego zagubionego wędrowca czekały Wodniki, Zmory, Topielce, Mamuny czy Strzygi, wodząc go po bezdrożach, strasząc, a co najgorsze, również posuwając się do fizycznego napastowania.
Niejedni kręcili głowami na myśl o tych wszystkich przygodach, które – przy odrobinie chełpliwej odwagi – mogły ich spotkać. Inni wzdrygali się mimowolnie, podobnie jak zrobił to pan Jegor Ilija, zwany Ilczukiem.
– O! – zauważył to jeden z siedzących na tej samej ławie chłopów, z którymi to ubogi szlachcic bez włości rodem z ziemi ukraińskiej wolał utrzymywać stosunki niźli z przedstawicielami swojego stanu społecznego. – Toć was kostucha musiała przeskoczyć, jako tak podskakujecie, Ilczuk.
Ukrainiec westchnął tylko i wsparłszy się o blat, popatrzył spod oka na kompana.
– Powiadacie, że to u was śmierć skacze, hę? – zagadnął.
Zebrani potwierdzili nierównym kiwaniem głowami. Jegor zmrużył oczy, wspominając dawne zwyczaje, jakie poznawał za młodu, lecz nie wygrzebał żadnych mówiących o śmierci.
– Jam to zapamiętał jeno, że nas matka przestrzegała, by po polach w południe się nie włóczyć, bo tam południce czyhają – skwitował, wychylając resztę zawartości stojącego naprzeciwko niego naczynia. – Tośmy nie chadzali.
– U nas też, u nas też – zaraz przyznali zebrani.
– Jeno bywało, żeśmy sami na własne ryzyko łazili za młodu przez pola nad staw – odezwał się rosły człek, siedzący naprzeciwko pana Ilczuka, którego Janem przezwano, choć ojciec nadał mu zgoła inne imię. – Kiedyśmy z bratem moim dowiedzieli się, że baby idą do wody by kąpieli zaznać, jużci ruszyliśmy nie bacząc na ostrzeżenia. Biegniem przez pola, a tu nagle szmer nas dobiega zza pleców. W mig żeśmy pojęli, co to nas może obserwować, iśmy jako dwa drągi w środku pola stanęli.
Zebrani nachylili głowy ku mówiącemu, przysłuchując się z uwagą historii, którą wielokroć już słyszeli, ale i tak łakomie oczekiwali zakończenia. Jan urwał, przytrzymując słuchaczy w napięciu. Wicher uderzył w ściany.
– Stoimy i czekamy – ciągnął dalej chłop. – Aż spomiędzy kłosów noga wyskoczyła. Goła, cała pomarszczona, a choć niewątpliwie do baby należąca, to obrośnięta kłakami jako u chłopa. Przypominam sobie teraz stwora tego, to mi ciarki po całych plecach biegają, bo zobaczyć jedno, a opisać drugie.
– Mówcie! – ponaglał Jegor Ilija, marszcząc brwi. – Jaka była?
– A mała – stwierdził tamten, rękoma określając mniej więcej wielkość stworzenia. – Kudłata, jakem już powiedział, a na plecach wór pusty niosła, co na schwytane pacholęcia przeznaczony.
– Jako ojce powiadali... – sapnął ktoś.
– Ano – przyznał Jan. – Wspominając wszystkie okropności, jakim południca poddawała porwane dzieci – równie pcheł zjadanie, jak i dziobanie sierpem do krwi – od razu wzięliśmy się do biegu. Słyszymy jednak, że ona za nami. Pędziliśmy przed się. Tamta krok w krok za plecami. Odstąpiła nagle, kiedyśmy na otwartą przestrzeń przy jeziorze wyskoczyli. Szybko nas baby przyłapały... i manto w domu nas czekało za chwilę oglądania rozkoszy.
Ktoś się zaśmiał, drugi chciał zawtórować, lecz wycie wiatru szybko zdusiło wesołe humory. Jegor spochmurniał. Nie cierpiał podobnych wieczorów. Nie cierpiał siedzenia milczkiem nad pustym kubkiem, na spodzie którego osadziły się gródki słodu – pozostałość po spożytym napitku.
Drzwi do izby skrzypnęły głośno, wyrywając go z zamyślenia. W progu stanęło dwóch chłopów, jednak mimo widocznej na gębach przynależności do najniższego stanu społecznego, stroje podpowiadały, iż obaj spełniali jakieś funkcje w służbie pana ziemskiego.
– A oto i Andrzej, leśny szlachecki – rzucił Jan, zerkając na Jegora.
Ukrainiec przyjrzał się przybyszowi. Niski, brodaty, lecz z okrągłą łysiną na czubku głowy. Jemu widocznie też nie doskwierał nadmiar zadowolenia, ale trudno było orzec, czy powodowała to złowroga pogoda, czy jakieś prywatne sprawy. Dość, że krzywił się, spoglądając na każdego z osobna i wyglądało na to, iż ostatecznie spocznie sam.
Zawołał go Jan. Nowo przybyły, widocznie zadowolony zauważywszy znajomą gębę, przysiadł się do zebranych.
– Andrzej Wach do usług – przedstawił się, spoglądając z zaciekawieniem na Ilczuka.
– Powiadajcie – pierwszy zabrał głos Jegor, któremu zapadła w pamięci zasłyszana przed chwilą opowieść. – Nocami po lesie łazicie, więc może i widzicie stworzenia jakieś nie z tego świata.
Leśny znieruchomiał, czując się nieco nieswojo pod nieustępliwym spojrzeniem Ukraińca. Jegor tymczasem oczekiwał odpowiedzi. Przeżył zaledwie trzydzieści jeden roków na tym świecie, a już miał pewność co do tego, że wiele rzeczy dziejących się wokół niego jest zupełnie niepojętych. Wielokrotnie słyszał o tajemniczych zjawach, duchach wisielców albo światełkach prowadzących suchą nogą po mokradłach. W jego głowie od wielu lat kołatało się pytanie: czy to aby nie ludzkie wymysły? Czy on sam wierzył w coś, czego w ogóle nie było?
– Trudną sprawę poruszacie – bąknął tamten.
– Skądże – odparł Jegor. – Wszak jako tu siedzimy każdy z nas wie czym wilkołak. Słyszeliśmy o nich niemało...
– Jam widział! – wtrącił ktoś.
– ...a niektórzy również widzieli. Cóż zatem rzekniecie?
– Licho wie... – znów próbował obejść pytanie Andrzej. – Słyszałem po wielokroć, bo i kto nie słyszał. Jednakże czym na oczy widział? Może tak, może nie. Licho wie, wszyscy tako mówią. A wie jeno dlatego, że po drogach krąży pod różnymi postaciami. Wodzi baby i chłopów, a ci potem zdziwieni, gdzie zaleźli.
Jegor zmarszczył brwi. Kolejna opowieść bez...
– Licho przecie tutaj blisko miejsce swoje ma. – Słowa Jana sprawiły, że Ukraińcowi mocniej zabiło serce. – Siedzi przy lesie w norze, powiadają, a w wyjątkowe noce wyłazi, straszy, pieje, gwiżdże. Kto by się ważył wyjść z chałupy, to niechybnie by wodził.
Ilczuk wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Pomacał kiesę. Brzęczącej monety brakowało, a ile dałby lud, gdyby same sławne licho mógł na własne oczy zobaczyć? Jeśli istniało, oczywiście. Jeśli istniało.
– Cóż tacyście zamyśleni, Ilczuk? – zagadnął Jan.
– Pójdziemy tam – wycedził przez zęby Jegor. – Słuchasz? Pójdziemy.
– Jakże to! – parsknął rosły chłop, a w oczach wyraźnie zabłysły mu ogniki trwogi. – Toć drzew tam mnogo, leśny nie wpuści.
Ukrainiec przeniósł spojrzenie na siedzącego opodal szlacheckiego sługę. Andrzej Wach głośno przełknął ślinę.
Wyruszyli grubo przed północą, bo czekała ich długa droga. Wprawdzie do obszaru, gdzie miało przebywać tajemnicze licho nie było daleko, to jednak – wedle zaleceń Jana – musieli zahaczyć jeszcze o jedno miejsce. Leśny drżał niczym w febrze na samą myśl o czekającej ich przeprawie. Na co dzień sprowadzał istnienie istot demonicznych i półdemonicznych wyłącznie do mrocznych zakątków ludzkiej wyobraźni, choć wyraźnie się do tego nie przyznawał. Jednakże kiedy cała trójka dotarła na miejsce, powoli zaczął zmieniać zdanie.
Najbardziej ponure cmentarzysko przy tym łysym grzbiecie kurhanu było niczym. Ba! Sam Jegor Ilczuk, który wszak widział w życiu wiele złego, poczuł dreszcz biegnący mu po plecach na widok usypanego przed laty wzniesienia. Więcej złowrogich sił nie wyczuwało się nawet na żydowskich kirkutach czy w starych ruderach stojących gdzieś przy dawno nieuczęszczanych drogach.
Sprawnie rozkopali usypisko, wyciągnęli trumnę. Sporo czasu minęło, nim wreszcie wyrwali pojedynczą deskę i wybili w niej dziurę.
– W zapusty albo Wielki Piątek – tłumaczył Jan półgłosem – należy przez taką dziurawą dechę do gospody zajrzeć, a jużci dojrzysz tańcującego pośrodku biesiadników czarta.
W milczeniu wrzucili rozbitą trumnę z prochem do kopca i ruszyli ku ostatecznemu celowi.
– Jeno teraz ni zapustów, ni Wielkiego Piątku – rzucił Jegor, kiedy kompania zniknęła za wysuwającym się na wschód ramieniem lasu.
– Ano – przyznał Jan. – Aleśmy dechę wyrwali z grobu heretyka, którego wiele lat temu biskup kazał w Sandomierzu na stosie palić za popieranie nauk Husa. Zdrajca był ów nieboszczyk i czarownik, więc przez deskę z jego plugawej mogiły, w której prochy spalonego jego poplecznicy pochowali, dostrzeżemy licho także tej nocy.
Nie protestowali, chociaż Ilczuk zauważył, że towarzyszący im leśny wyraźnie zbierał się w sobie do wypowiedzenia swojej niechęci. Szybko jednak zmienił zdanie, zauważywszy błyszczące oczy Ukraińca skupione wprost na nim.
Północ zastała ich jeszcze w drodze.
Przeszli ostatnie kilka kroków przygarbieni, gotowi w każdej chwili podjąć ucieczkę. Ilczuk nie uważał się za człowieka strachliwego, lecz wystarczyła późna pora oraz otaczające trójkę, mrożące krew w żyłach wietrzne gwizdy. Szum traw, odległe zawodzenie psów, pohukiwanie puchaczy sprawiały, że przybysze czuli się zupełnie nieproszonymi gośćmi. Gośćmi, których nie tylko nie chciano tu widzieć, ale których wbrew logice jak najbardziej się spodziewano.
Jegor pozostał na tyłach, słuchając pacierzy płynących z roztrzęsionych ust Andrzeja Wacha. Sam przed wyprawą odmówił swoją prawosławną modlitwę do świętego Jerzego, więc zatroszczył się o niebiańską pomoc. Pozostawało wierzyć swojej szabli, która od lat wisiała u boku. W końcu przyszli tu, by znaleźć odpowiedź, nie zaś wszczynać zatargi z siłami nieczystymi.
Dotarli.
Przywitała ich zupełna cisza.
Wicher przestał wyć, kiedy z trzech stron świata otoczyły ich drzewa. Psy gdzieś umilkły, tak samo sowy. Pozostawało głośne skrzypienie konarów, rozpostartych nad leśnym zakolem.
– Tam – szepnął Jan, wskazując charakterystyczny pień ledwo odrastający od ziemi.
Przyłożył śmierdzącą zgnilizną trumienną deskę do oka. W miejscu, gdzie miał znajdować się czarci tron i warujące przy nim licho nie było absolutnie niczego.
– Co widzisz? – zagadnął Jegor, klepiąc chłopa po ramieniu. – Siedzi, nie siedzi?
Z początku Jan nic nie odpowiedział, bo nagle zauważył jakiś ruch. Zaszumiały zarośla, a tuż za domniemanym tronem zadrżał ledwo widoczny, ciemny kształt. Rosły chłop odstawił deskę od oka. Niewiele to zmieniło, bowiem kształt nie zniknął.
Jęknął zupełnie mimowolnie i pomachał ręką przed sobą, próbując wskazać kierunek. Jegor patrzył, nie bacząc na leśnego, który z modłami na ustach już pędził w stronę otwartej przestrzeni. Kruki zakrzyknęły. Zatrzepotały skrzydła. Gdzieś w oddali zawołał puchacz, a po nim zabrzmiały ciche kroki, jakby głowy na pajęczych nogach wychodziły z podziemnych nor.
Błysk.
Potem drugi.
Trzeci.
Huk zawtórował każdemu, a po chwili dołączył do nich świdrujący uszy wizg. Jan ryknął przeraźliwie, waląc się na ziemię. Ilczuk nie czekał na komendę. Odwrócił się na pięcie i wystrzelił biegiem przed siebie.
Łupnęło ponownie.
Muszkietowa kula w mgnieniu oka pokonała odległość dzielącą ją od celu. Jegor krzyknął, czując rozrywający prawą nogę ból. Padł w kałużę własnej krwi, kwiląc niczym zarzynane prosię.
– Tam! Boże, Matko Boska! Ludzie!
Na polanę wypadli uzbrojeni żołdacy. Jedni z muszkietami, inni dzierżący tylko szable. Wszystkich nie było więcej niż dziesięciu, a na twarzy każdego malowała się zgroza. Dwóch wystąpiło ze zgrupowania, biegnąc w stronę powalonych na ziemię przybyszów.
– Michale! – zawołał pierwszy, przyklękając obok Jana. – Martwy. Trup, krwią zalany. Boże...
– Drugi żyje – odparł Michał, podbiegając do czołgającego się w posoce Jegora. – Nogę ma rozharataną. Waszmościowie do mnie! Zająć się nim.
Powstał niesamowity tumult. Wszyscy prócz Michała i jego niemal bliźniaczo podobnego brata próbowali zatamować krwawienie w nodze Ukraińca. Tamten trzymał się twardo, mimo że niejeden dawno padłby już bez ducha.
– Parszywa noc, Zbychu, parszywa! – sapnął pan Michał, wspominając wielką pijatykę urządzoną w jego domu.
Szlachetni panowie bawili się zupełnie bez umiaru i póki zmęczenie ich nie zmogło, póty nie starali się nawet myśleć. Wreszcie usiedli, a bezczynność sama zmusiła ich do rozważań. Rozpoczęto snucie dysput nad tym, czy istnieją stwory przez chłopstwo uznawane, czy też nie. Postanowiono pospołu, że fakt ten należy sprawdzić, obierając punkt, gdzie – wedle ludowego gadania – miało czatować licho.
– Trzeba było siedzieć w chałupie – odparował Zbych. – Bośmy się wpakowali wedle własnej woli pod szlachecki sąd. Chłop nie z naszej wsi zabit, a tamten ledwo zipie.
Michał ponuro pokiwał głową.
– Zbieramy się – rzucił ostatecznie Zbych. – Opatrzyli. Weźmiem go do domu, tam sprawę przemyślimy. Chodź, nic tu po nas. Trup niech leży. Kto go tu znajdzie? Idziemy.
Wolnym krokiem kompania ruszyła ku zaroślom i prowadzącej do zaścianka dróżki. W tyle pozostał sam Michał, oglądając w zadumie pobojowisko. Machnął wreszcie ręką, doganiając resztę.
– Licho ich tu zesłało – rzucił przez ramię.
I odmaszerował nie bacząc na czarny cień, który właśnie przeskakiwał przez nieruchome ciało chłopa Jana. Licho chichotało, zataczało się w nieopisanej radości, a głośnym śmiechem wybuchło dopiero wówczas, gdy kolumna maszerujących zniknęła w oddali. Stworowi po raz wtóry wystarczyła krztyna ludzkiej ciekawości, by wprowadzić chaos i zamęt. Zaś prawda pozostawała znów wyłącznie w wiejskich bajaniach, którym i tak nikt nie dawał wiary.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt