Podpisz tedy…
- Oooch maestro, to jest cudowne – Marcysia zamrugała kasztanowymi oczkami. – Pan jest mistrzem.
- Moja droga, to włoski renesans niestety, a nie ja. – January z rezygnacją odrzucił lutnię na łóżko. – Nie potrafię skomponować nawet piosenki dla folwarcznych dziewuch, a co dopiero mszę dla plebana. Eech… sprzedałbym dusze diabłu żeby…
W tym momencie zagrzmiało, chociaż na niebie nie było żadnej chmurki. January w jednej chwili pożałował swoich słów. Co to, nie znał może sprawy Imć Twardowskiego? Albo tego szalbierza Szyplikowskiego, co to mu diabelskie pacholęta za sługi stawały? O nie nie, lepiej zaraz do kościoła w Troczu się udać albo lepiej do klasztoru w Chruśniaku. Tam braciszkowie choć wina nie pożałują dla wielkiego artysty… Jak pomyślał, tak też uczynił. Droga do klasztoru niezwykle mu się dłużyła, zatrzymywał się co chwila i odpoczywał a to malin podjadał z przydrożnych krzaków a to do bukłaczka z wodą sięgał, bo upał był tego dnia niemiłosierny. Już miał zawrócić i przebłaganie za bluźniercze słowa odłożyć na inny dzień, kiedy za zakrętem ujrzał karczmę i smakowity zapach pieczystego kazał mu zapukać do tego przybytku. Mógłby przysiąc, że miesiąc wcześniej nie było tu żadnej karczmy ale smakowity udziec barani ukrócił jego rozważania. A przedni dwójniak, chętnie dolewany przez karczmarza, pogłębił błogość jaka spłynęła na Januarego.
- Czy szanowny pan pozwoli? – Jegomość w czapce błazna i węgierskim żupanie przycupnął na ławie naprzeciw artysty. Pogładził kozią bródkę, podkręcił zawadiackie wąsiki i zapytał:
- Jakże tam, mistrzu poezji śpiewanej, się żyje?
- O to waćpan o mnie słyszał? – zdziwił się January. – A gdzież to moje pieśni grają?
- A tu i tam – wymijająco odpowiedział jegomość. Kiwnął na karczmarza, a ten niezwłocznie postawił między nimi nowy garniec z miodem. Stoły i ławy zaczęły wirować Januaremu przed oczami. Język mu się rozwiązał i nader wylewnie chłostał szpiczaste uszy kompana opowieściami z życia wziętymi i żalami, wylewanymi na cały świat. A w szczególności na płeć piękną i chwilowy brak weny twórczej.
- Jest na to pewien sposób – powiedziała kozia bródka. - Maestro, oto umowa. – Na stole pojawił się pergamin z nagryzmolonymi koślawo literami. Nawet gdyby January był trzeźwy to i tak nie byłby w stanie odczytać treści.
- Jakaaznnów ummowaa?
- Jakże to? – Jegomość był naprawdę zdumiony. – Ta, o której rozmawialiśmy rano. Podpisz tedy... Może być X. Dziękuję i polecam się na… że tak powiem, przyszłość.
January ocknął się nad ranem. Głowa bardzo mu ciążyła. Otworzył oczy. Przez chwile myślał, że to czart jakiś siedzi mu na piersi. Zerwał się, zrzucił niecnotę i kopnął. Rozległo się głośne: miaaaauuuu i czarny kot zniknął w chaszczach.
- To tylko kot. – Muzyk schował głowę w dłoniach. Mocny był ten miód. Właśnie…
Gdzie podziała się ta karczma? Rozglądał się ale nie potrafił jej nigdzie dostrzec. Czyżby w pijackim zamroczeniu wywędrował gdzieś w pustkowia? Pomacał sakiewkę. Nic nie ubyło.
- Ki diabeł? – zastanowił się January i polizał rozcięty nadgarstek, z którego wciąż sączyła się krew. – Musiałem wleźć gdzieś w głogi i się pokłuć. Trzeba będzie przemyć w klasztornej infirmerii. Gardło też, bo jak mawiał braciszek Kostek: trzeba leczyć nie skutek lecz przyczynę. A wiadomo, ze przyczyną był miód i trza go wyleczyć winem. Zadowolony z takiego pomysłu January powlekł się w kierunku chruśniackiego klasztoru.
Kiedy przekroczył zakonną furtę, poczuł nagłą niemoc. Zakaszlał, z nosa pociekła mu kropla krwi, nogi zaplątały się i runął jak długi.
- Matko Przenajświętsza i Wszyscy Święci. – Furtian podniósł Januarego i podtrzymując go zaprowadził do infirmerii. Brat Alojzy zajrzał w podpuchnięte oczy, zbadał puls i zawyrokował udar słoneczny.
- A na udar najlepsze wino z klasztornej piwnicy – ochoczo oznajmił brat Kostek.
- To nie udar, tylko trunki w tej karczmie, co na zachodnim zboczu górki jest, tuż przy trakcie – wyszeptał January.
- Udar – pokiwał głową brat Alojzy. – Toż tam żadnej karczmy nie ma. I nigdy nie było. Niech no napije się tego wina, a nuż przejaśni mu się przed oczami. - Faktycznie, kubek świetnego chruśniackiego wina postawił Januarego na nogi. Jeszcze lekko się zataczając udał się do ogrodu, gdzie przez większość dnia urzędował gwardian, ojciec Teofil.
- Co cię do nas sprowadza, o wielki bardzie?
- Nie drwij. – Artysta przysiadł na pieńku. Przybyłem Przenajświętszą Panienkę prosić o przebłaganie. Potworne i plugawe słowa splamiły moje usta. Chciałem iść do Trocza ale wielebny pleban zaraz by się rozpytywał o mszę jaką dla parafii piszę… i dlatego…
- Widać, że ci to pisanie nie idzie – skwitował Teofil. Połóż się krzyżem i odmów sto zdrowasiek, a bluźnierstwo o jakim mówisz będzie ci odpuszczone. Ja ci to mówię.
- Cóż, ta Marcyśka co mi ją dziedzic troczowski za służkę dał to kraśna dziewczyna…
- Tedy tysiąc zdrowasiek zmów.
- To nic nie da. Ja muszę w odosobnieniu tworzyć. Mi towarzystwo przeszkadza.
- Cóż, możesz tu zostać ile ci się podoba. Co ci w rękę? – Gwardian wskazał rankę.
- A w jeżyny musiałem wejść i się pokłuć, nieopodal tej karczmy co na zachodnim zboczu…
- Toż tam nie ma żadnej karczmy. I nigdy nie było. – Ojciec badawczo spojrzał na Januarego. – Cóżeś ty za błazenady wyczyniał? Przyznaj się.
January ciężko westchnął i opowiedział Gwardianowi co zaszło. Ten pokręcił głową i podniósł rękę muzyka. Długo oglądał ranę, to znów na wrony krążące nad zabudowaniami klasztornymi zerkał, to na kota czarnego co za Januarym wszędzie łaził.
- Ech ty durny… ów szlachcic co w rzekomej karczmie z tobą siedział, to bies we własnej osobie. A ty z nim swoją krwią pakt podpisałeś. Stąd to skaleczenie.
- Jakże to możliwe? – zdumiał się January.
- A możliwe. Diablęta to przebiegłe bestyje, a zakłamane co niemiara. Omam i marę nieczystą stosują, byle naiwny człowieczek niewinną dusze swą im zaprzedał, za dobra i tytuły doczesne. I ty dałeś się na to nabrać. A czasem tu, na poświęconej ziemi, nie czujesz znużenia i mdłości? To skutek uboczny, jako człek przeklęty nie znajdziesz sobie miejsca w świętym przybytku. I salwowanie się ucieczką na nic się zda, już Imć Pan Twardowski próbował diabła oszukać. I co z tego wyszło?
- Co mam tedy robić? – Łzy wielkie jak groch spływały po twarzy Januarego. – Jak bezecną umowę cofnąć?
- Muszę się zastanowić. – Ojciec Teofil popadł w zadumę. – Niebawem dam ci odpowiedź.
Minęły trzy dni i trzy noce, aż Gwardian wezwał nieszczęsnego potępieńca przed swoje oblicze.
- W świętych księgach znalazłem pewną metodę, co do której, jestem przekonany, że pomoże cofnąć złowrogi pakt. Otóż najpierw złóż w datku na klasztor sakiewkę, którą masz u pasa, następnie przywdziawszy pokutny strój udasz się w noc świętojańską, co za tydzień przypada, na Łysą Górę. Tylko do bukłaczka z winem po drodze nie zaglądaj. Na łysy szczyt wiedźmy na miotłach przybywają i bezecnymi praktykami biesa przywołują. Kiedy ten już przybędzie, zaczniesz mu grać swoje melodie. Ani chybi czart ogłuszon twoim nieludzkim zawodzeniem, daruje ci i pakt czym prędzej porwie na twoich oczach. Wtedy rychło wracaj do nas, aby ciężką pokutę odprawić. I ręczę że na leżeniu krzyżem się nie skończy.
Wdzięczny January czym prędzej rzucił na stół sakiewkę i pobiegł pokutnych szat szukać a ojciec Teofil wzniósł oczy do nieba.
- Wybacz Panie, że uwolniłem piekło od tej męczarni jaką mógł diabelskim pomiotom sprawić nasz nieszczęsny maestro, ale ta biedna duszyczka zamęczyła by nas, ludzi swoim brzdąkaniem tu na ziemi. Bo nawet z pomocą paktów diabelskich nie nauczy się on muzykowania. – Teofil schował sakiewkę pod habit i udał się do refektarza na zasłużony obiad. Zbawianie słabych, ludzkich duszyczek zawsze poprawiało mu apetyt.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt