Uliczka jest wąska i budynki pochylają się do mnie, przepuszczając nieśmiało wirujące płatki pierwszego śniegu. Uśmiecham się do nich niepewnie spod czarnej czapki i mocniej otulam płaszczem, jest mi zimno, ale wysokie mury otwierają się dla mnie.
Gdybym mógł być tylko kimś innym, czymś, wysokim do gwiazd, cichym i spokojnym, byłbym katedrą. Taką z wczesnego gotyku, z witrażami promienistymi, zwykłym strzelistym pięknem, wyniosłym i zimnym, ale rozgrzewającym serca, bez śladu tego flamboyant zarażenia ekspresją. Ale nie z wieżami płonącymi wystrzałem. Wznosiłbym się tak ponad miasto, cichy, a moja dusza mieszkałaby w kolorowym szkle. Miałbym u stóp niskie, śpiące domy, głuchą noc nad głową, pokryte szronem gwiazdy i dachy. Zupełnie jak teraz, tylko dużo, dużo wyżej… masy ludzi, na których wołania byłbym niewzruszony, bogatych, biednych, umierających w nędzy, otoczonych przepychem. Kruche, szklane dzieci, dorośli, którym wydaje się, że świat mieści im się w kieszeni, drżących starców. Spod kołnierza mojego płaszcza nie wydostawałaby się para. Bo ja w ogóle bym nie oddychał. Noc byłaby mną, a ja nocą, z moim wiecznie śpiącym, pół-ciemnym wnętrzem.
Kominy rewolucyjne, kłęby czarnych dymów, to wszystko tylko przyciemniłoby moje mury, może ukruszyło ich potęgę, ale nigdy nie zamieniło w kaskadę ostrych salw pocisków. Nigdy nie posłałoby moich dzieci na patrole, żeby ku ludzkiej zagładzie przechadzały się ciemnymi, zimnymi uliczkami.
Ludzki gwar, straszna, mroźna zima, setki zapomnianych istnień i ja, moje dwie wieże, kamienna krew krążąca w tętnicach murów i nie tylko ciche jak padający śnieg sny o potędze, ale prawdziwa, głucha, stara jak najstarszy fundament…
Lodowate witraże koloru ognia, w miejsce głuchego, miarowego stukotu butów.
Nie karabin przy boku, tylko tysiące rzeźbionych figur, w mroku patrzących obojętnie kamiennymi oczyma.
Nie zamarzający w lodowatym podmuchu oddech… tchnienie dawności.
Bo katedry są piękne. Dobrze pamiętam, ile mi dały schronienia. I może tak, doświadczałem tam tych wszystkich wzniosłych uczuć, mały morderca, ale zawsze tylko to nieopisane piękno sprawiało, że mógł mi przyspieszyć puls.
Zimno mi, kiedy stoję pod tym daszkiem. Ja i kamienni ludzie, którzy nie chcą ze mną porozmawiać. Może gdyby kiedyś zechcieli dla mnie ożyć, mógłbym spytać ich, jak widzą bieg czasu. Ciekawe, czy tak jak ja, zgubili się, kiedy zaczął płynąć zbyt szybko. Kilka kroków ode mnie stoi wojskowa ciężarówka, którą tu przyjechałem. Wciąż jestem szklanym dzieckiem, któremu kręci się w głowie na widok wyniosłej katedry, które idzie zatłoczoną ulicą, wzrokiem błądząc po spadzistych, okopconych dymem o ostrym zapachu dachach, małych, brudnych okienkach, niskich drzwiach, przyciskając do piersi niesione do domu drobne zakupy, a w skórzanym bucie ma sztylet.
Ktoś zbliżył się do mnie i wyrecytował niedługi meldunek, ale nie czuję, żeby był zbyt ważny. Kiwnąłem mu tylko głową, siedząc na lodowatych schodkach, a przecież nie powinienem – jestem katedrą.
W moich żyłach nie krąży krew, a w płucach nie czuję lodowatego ognia. Długo owiewał mnie jesienny wiatr, niosący kolorowe liście, niezliczona ilość deszczy, teraz przymarzam, szkląc się kryształowo w swoich strzelistych kształtach. Wbity w niebo. Z gwiazdami na policzku. Listopadowe powietrze otula mnie jak za duży sweter. Mam w sobie kręte schody i wielkie dzwony, wąskie okna i kamienne ściany pokryte śladami pokutników. Bywało, że ludzie naprawdę szukali u mnie Boga, a on tylko wpadał czasami, wypełniał moje ciemne sklepienie nie wielkim blaskiem, ale małym promykiem światła, spacerował po kryptach i pochylał się nad trumnami w moim wnętrzu. Wiatr przywiał mi skądś zapach kurzu i kilka płatków śniegu, a z nimi węglowy dym z dwustuletniego, ceglanego komina. Jak bardzo kocham ten brzydki komin, ukruszony, pokryty grubymi złogami sadzy. Pasuję do niego, chociaż jesteśmy z innych epok. Ja pamiętam zbroje i czarną śmierć, on tylko parowe maszyny.
Pachnie śniegiem, ciszą i dymem. Powietrze jest gęste, a moje wnętrze rozbłysło świecami i cichym śpiewem. Grupy dzieci z lampionami w dłoniach, świt, nawet nie szary, bo tak ciemny, jak noc – ta najcichsza z nocnych godzin. Biedne, biedne figurki, gwiazdy szepczą mi do ucha i prawie nie słyszę głośnego krzyku, prawie nie słyszę strzałów. Niebo przeszywa zimnem, a świeczki przyjemnie grzeją. Wystawiam do nich setki drobnych, kamiennych dłoni.
Nie słyszę nawet wszystkich tych błagań. Nie wiem, po co każą mi się opamiętać. Przecież ja stoję tu od setek lat, tak samo cichy, ciemny, niewzruszony. Okrucieństwo, jakaś okropna wojna, której nie widział świat? Szkoda, że nie przyszło wam żyć, gdy mnie wybudowano. Nie jestem już krwawą flagą powiewającą na wietrze. Jestem katedrą…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt