Codziennie o poranku Manoel da Silva chorował na światłowstręt. Tak samo było i tym razem, we wtorek dwudziestego maja roku pańskiego 1750. Kac stanowił bezlitosną katorgę w temperaturach, jakie panowały w jego prywatnej rezydencji. Budynek był olbrzymi, lecz przy tym stary i fatalnie zaprojektowany. Żar nieustannie wlewał się przez otwarte okiennice, niezapewniające jakiegokolwiek przeciągu. Uczucie upodlenia potęgowało natrętne bzyczenie much, latających wokół spoconego ciała, którego właściciel notorycznie zapominał o kąpieli.
„Za co, Boże, za co!? Wiesz przecież, że za me humory zapłacą te biedne dzikusy! ”.
Myśli Manoela oscylowały głównie wokół kar i przemocy, jakby energię życiową czerpał wykładniczo z cierpienia innych. Nie chodziło w tym nawet o poczucie wyższości czy nasycenie niespełnionego ego. Po prostu jako człowiek ambitny cenił sobie smak władzy.
Być może rola zarządcy nowej, portugalskiej plantacji kawy u wybrzeży Ghany tego właśnie od niego wymagała. Potrzebny jest mężczyzna charakterny, nawet nieco brutalny, jak powiadano w Lizbonie. Ciężki to wszak teren, życie wcale nieprzypominające cywilizowanego. Rzadko można w tej czarnej Afryce pozwolić sobie na luksusy właściwe zajmowanej pozycji, lękano się na salonach. Konkwistadorzy mieli ogromny problem z ochotnikami na stanowisko zarządcy, ponieważ skończenie na równie niegościnnej prowincji powszechnie uznawano za degradację. Tylko dzięki modlitwom trafili na taką perłę jak Manoel da Silva.
Pan Kawy, jak nazywano za plecami Manoela, nie miał sprecyzowanych zajęć. Doglądanie wzrostu upraw to rzecz wskazana dla mniej szlachetnych jednostek, dlatego podstawową czynnością życiową zarządcy było uganianie się za afrykańskimi pięknościami, które sprowadzał do łoża w ramach nagrody. Nagrody, za którą uważał siebie. Nawet teraz, kiedy przemierzał powoli ścieżkę, wydeptaną wzdłuż grządek kawowców i kiedy wymijał niestrudzenie pracujących niewolników, niezbyt mocno interesowały go zbiory. Zerkał za to lubieżnie na spocone, hebanowe ciała i oceniał, która z kobiet powinna dostąpić zaszczytu spotkania z panem.
- Ty – zdecydował dość szybko, ponieważ upał denerwował go niemiłosiernie. Zgrabna, nieprzeciętna z twarzy Afrykanka drgnęła zaskoczona. – Wstawaj. Ze mną.
Spojrzenie młodej dziewczyny świdrowało Manoela nieprzyjemnie. Mężczyzna chciał ją początkowo uderzyć za ewidentne wahanie, ale ta w końcu przestała plewić i dźwignęła się z miejsca. Sprawdził, czy co najmniej jeden ze strażników z bronią gotową do strzału go asekuruje i odwrócił się do kobiety plecami. Odszedł w kierunku posiadłości. Wiedział, że nowa zdobycz podąża za nim.
***
- Myślisz, że statek przypłynie, młody? – strażnik o imieniu Federico odezwał się, aby zagłuszyć westchnienia Pana Kawy, dobiegające z sypialni. Myślenie, że za ścianą Portugalczyk uprawia miłość z miejscową, nie dawało mu spokoju. Podobnych stosunków zabraniało prawo, religia i dobre obyczaje.
- Nie wiem – Hugo z zażenowaniem obracał w palcach nóż. Jako nastoletni prawiczek nie przywykł do podobnych dźwięków i rumienił się jeszcze na sam widok kobiety. – Powinien, bo kończą się zapasy. Dzień dłużej i przysięgam, że Czarni nas wykończą tą swoją rybną papką – podrapał się, wszy nie dawały mu spokoju. – No i słyszałem, jak gadają o końcu świata. Nie podoba mi się to.
- Wszyscy słyszeli – przytaknął Federico. – Bodaj wczoraj ten czarny tragarz od bananów coś seplenił. Nawet mi groził rychłą śmiercią – strażnik uśmiechnął się. – Z początku myślałem, że sam chce mnie ukatrupić, ale gadał tylko o tym ich Voodoo. Niech no poczekają na nasz statek, wtedy zobaczymy, dla kogo będzie koniec świata. Stary kapitan zawsze zabiera paru z tych cwaniaków i ciągnie do Brazylii. Tam to dostaną świat, że hej!
- Oby prędko zawinął do portu… Voodoo wprawia ich w buntownicze nastroje. Ostatnio porozrzucali rozpłatane czaszki małp wokół rezydencji, katastrofa. Nie upilnujesz dzikusów!
Federico splunął.
- Czarna magia dla diabłów. Gdyby ojciec Alberte tu był, to kazałby ich wszystkich ponabijać na pale. I cholera, miałby rację. - Mężczyzna zamyślił się po tych słowach.
Ilu w wiosce jest czarnoskórych, a ile posiadają jeszcze naboi? Nie podzielił się tą refleksją z młodym, aby go nie straszyć, ale zamierzał osobiście przeprowadzić rozpoznanie.
Strażnicy kontynuowali rozmowę, dopóki ze strzeżonego pomieszczenia nie wypadła nagle naga, załzawiona niewolnica. Nastał dobry moment, aby zamilknąć.
***
Minął miesiąc, odkąd wybrzeże miało przywitać Santa Teresę, dumę portugalskiej floty. Statek o wyporności tysiąca czterystu ton, trzydziestu działach i załodze, liczącej ponad stu marynarzy, powinien był już dawno zaspokoić pragnienie Manoela da Silvy nie tyle na żywność, cygara i alkohol, co przede wszystkim na leki.
Liczba chorób, nękających to małe, bezbożne odludzie przekraczała wszelkie normy i choć starano się dbać o higienę, to malaria i żółta febra zdziesiątkowały cały portugalski garnizon. Konsekwencje stały się jeszcze dotkliwsze wraz ze śmiercią Miguela. Jako jedyny lekarz dysponował on wiedzą, która choć odrobinę zapobiegała rozwojowi chorób tropikalnych i kamuflowała braki zaopatrzenia. Od jego odejścia na tamten świat, statku wypatrywano, jak niesionego przez boskie fale zbawienia.
„Bogowie opuścili to miejsce. Jesteśmy zdani na siebie” – zaczął publicznie mawiać Manoel da Silva, nie bacząc na pikujące morale własnych ludzi. Na plantacji szeptano, że oto i wielki zdobywca, prawdziwy pan na włościach, począł tracić rozum. Ciągłe jedzenie słonych ryb i picie kawy źle wpłynęło na jego ocenę sytuacji, mówiono.
Manoel dostrzegał, że czarni niewolnicy, a nawet strażnicy stali się niespokojni. Wiedział, że siedzi na beczce prochu, że to gniazdo szerszeni szemrze nie bez powodu. Rozruchy w okolicznych wioskach, nocne ogniska i rytuały, to wszystko potęgowało atmosferę zagrożenia i zwiastowało katastrofę.
„Utnę każdą dłoń, która zostanie na mnie podniesiona!” – grzmiał w myślach.
***
- Panie – zdyszany Federico wbiegł do pokojów Pana Kawy, który garbił się nad biurkiem wertując stare dokumenty. – Dzicy pobili Huga na miazgę w czasie patrolu… Wypaliłem jednemu w plecy, gdy uciekał, ale ze trzech zniknęło w buszu! Potrzebuję kilku dodatkowych ludzi z plantacji, żeby dorwać tych psubratów!
Manoel nie zwrócił na niego cienia uwagi; nieobecny duchem szeptał coś tylko pod nosem. Choć rozpalony z gniewu Federico czuł rzucające nim spazmy, choć rozpierała go energia do działania, to bez zgody przełożonego miał związane ręce. Nieposłuszeństwo groziło w najlepszym wypadku stryczkiem. Nie mógł ryzykować; Zwłaszcza, jeśli miał przed sobą człowieka pogrążonego w szaleństwie.
Od tego pamiętnego zdarzenia napięcie w pobliskiej osadzie odczuwalnie zaczęło narastać. Biali przestali oddalać się od swych siedlisk. Mimo że tubylcom zabroniono noszenia broni, to zauważono paru czarnoskórych, przemierzających okolice plantacji z zaostrzonymi narzędziami, przypasanymi do skromnych okryć.
Szczególnie niebezpiecznie robiło się nocą, kiedy krzaki ruszały się pod wpływem wiatru, w lesie zawyło nieznane zwierze, a w oddali słychać było słowa w obcych, murzyńskich dialektach.
- Posłuchaj, Hugo, młody przyjacielu. – Federico nachylił się nad kompanem, który usiłował zapaść w drzemkę. Jego głos drgał na granicy słyszalności. Nikt nie mógł usłyszeć tego, co miał do przekazania. – Musimy uciekać. Ze wszystkimi jest coraz gorzej. Została nas dwudziestka, ale kolejni padają od chorób i robactwa. Czarni w końcu wyczują moment i uderzą. Jesteśmy słabi.
- Dezercja – wychrypiał niewyraźnie Hugo, mocno wyczerpany po łomocie, jaki spuścili mu rozwścieczeni napastnicy. – Karana jest śmiercią.
- Nie, jeśli zrobimy to wszyscy. Pomyśl! Nikt się nie dowie. W porcie czeka łódź, jutro o świcie wyruszmy w stronę fortu Elmina. Tam jednym głosem opowiemy o buncie czarnych i naszym, bez cienia wątpliwości, koniecznym wycofaniu się. Da Silva zostanie, tutaj jest jego miejsce.
Hugo poruszył się niespokojnie. Starał się kalkulować. Zbiec pod groźbą szubienicy czy zostać ku pewnej zgubie? Pogłoski o przegrupowujących się miejscowych i Voodoo przerażały go jednak nade wszystko.
***
30 Czerwca, 1750r.
Zapach kawy i chleba z kassawy nie obudził Manoela da Silvy. Nikt nie odsłonił zasłon. Nikt nie przyszedł zdawać raportu. Kucharze i służący opuścili wartę na wieść o białych oprawcach, wymykających się o wschodzie słońca z koszar. Zniknęły muszkiety i bagnety, nikt nie mierzył tubylcom w skroń i nie poprawiał kajdan. Nastała wolność.
Osamotniony zarządca leży w swoim łożu i nie porusza się ani o cal. Czerwona plama barwi posłanie i rozprzestrzenia się niczym pożar. Z ust, oczu i uszu mężczyzny sączy się wolno krew. W upale krzepnie niemal natychmiast.
Dziewiętnastka uciekinierów – jeden zmarł we śnie – ma się dobrze. Fale im sprzyjają, umożliwiając żeglugę ku przyjaznym lądom. Śmieją się zwycięsko na myśl, że Voodoo nie ma władzy na portugalskim statku. Nie wiedzą jednak, że dzień sądu nastąpi, kiedy zbliżający się sztorm upomni się o resztę apostołów niewolnictwa.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt