I wyrusza w długą, uporczywą drogę po zakamarkach myśli najskrytszych, ukrytych pragnień. O uściskach upragnionych, o wyczekiwaniu na chwilę ciepła, dotyku. Kolejną kromkę chleba z masłem kończy. Wiedząc, że za chwilę zacznie się jedna z chwil otumanienia. Wpatrywania się bezmyślnym wzrokiem w paznokieć – palca zbroję.
I kontempluje godzinami tkankę pokrywającą jej ciało. Cienką błonę, której zadaniem jest ochrona. Zastanawia się, jak to być może, że serce bije wciąż stale, nieprzerwanie, krew pompuje i ta krew nic wspólnego ani ze szkarłatem ani błękitem nie ma, a do zakamarków trafia powłoki.
Tylko sentymenty spod łóżka wyciąga, przygląda się im, obserwuje z każdej strony, ale nawet nie płacze już, bo wszystko w niej pęka, a z fragmentu zbitego talerza spływa sosu kropla. Sos jest gęsty i w żadnym wypadku nic wspólnego nie ma z miłością. A może wszystko właśnie? Więc zamiata to wszystko na plastikową szufelkę niestrudzenie i z wysiłkiem ogromnym rzuca w przestrzeń karmazynową.
A słone krople ziemia przyciąga, tak jak zawsze to robi, jakby nic a nic zmienność losów ludzkich jej nie obchodziła. Prawa fizyki zawsze muszą pozostać na swoim miejscu. Jak znikną, cóż nam pozostanie? Tylko chaos i przestrzeń nieogarniona, a myśli bytem przemierzającym tę przestrzeń wyłącznie, czynem w stopniu znikomym.
Siły wciąż jej brakuje, żeby z tą naturą walczyć. Świata, swoją, innych. Więc patrzy taplając się w bezsilności. Zostają myśli niezgłębione, chaotyczne. Myśli starające się zanegować te poprzednie, po to tylko, żeby mniej bolało, żeby swędzenie ustało, a oczy nie szczypały już.
Widzi już jedynie dłonie jego. Dłonie, które tworzą parasol nad jej głową i przed deszczem uporczywie chronią, mimo potrzeby braku. Wyobraźnia te dłonie powiększa do rozmiarów potwornych, przytłaczających, wielkich na wszechświat cały. Dostrzega nierówno obcięte paznokcie i ciemne włoski, których nagle jest za dużo. I boi się tej wielości. Wielość przeraża ją. Dąży usilnie więc do małości, karłowatości, skromności, mierności, szczupłości, banalności wręcz. Byle tylko ogromu, ilości tej się pozbyć. Żeby tak dławić przestała, odeszła. Hen, daleko. Jak najdalej.
I zaczyna krzyczeć. Ile tylko ma sił w płucach, z całej siły. Krzyczy tak, jak tylko rany – nie, nie te na skórze, blizny zostawiające – potrafią. Krzyczy, wypluwając z siebie strzępki, papieru skrawki, niewiele już znaczące, wciąż jednak treści pełne. Krzyczy z cierpienia. Krzyczy z bezsilności. Całą sobą krzyczy. Krzyczy, tylko że bezgłośnie, żeby sąsiedzi usłyszeć nie usłyszeli, w żadnym wypadku.
Nie chce doznawać upokorzenia, wypływającego ze świadomości, że ktoś wie o jej cierpieniu. O uczuciach w ogóle. Szczyci się tym, że twarz jej do pokera idealna jest, wzruszenia ukrywa bez trudu najmniejszego.
Ale nie, zimna nie jest, absolutnie. Królową Śniegu brzydzi się, a może żałuje jej trochę. Ale wspólnego nic z nią nie ma. Kocha mocno, siarczyście wręcz. Tylko kiedy do wyrażenia tej miłości przychodzi, strach ją paraliżuje wszerz i wzdłuż, usta drętwieją, a w uszach przerażenie się rozdzwania. I nic nie słyszy. Tylko te dzwoneczki. A myśli jakieś pojawiają się obce, oskarżające, kosmate, destruktywne. I nie wie, że z tego wszystkiego przebija się egoizm nieprzepastny i zaufania brak.
Wie za to, kiedy kocha, doskonale. Zna pragnienie błąkania się z kimś po wieczności albo po chwili chociaż. Pragnie słów pięknych, niekoniecznie prawdziwych. Uśmiechów porozumiewawczych i spojrzeń elektryzujących. Tego jednego wspólnego dreszczu, marzenia z fizycznością niewiele wspólnego mającego. Wcale o potykaniu się nie myśli, o stopach pokrwawionych, o odpowiedzialności, o rozmowach trudnych, jednak potrzebnych. Prozaiczność jej myślom wymyka się kompletnie. I wie, że w tych marzeniach jest patos nierealny i duszący.
A patos ją dławi przecież, jest dla stojących na płaskim dachu. Dla kobiet o karminowych ustach, pewnym uśmiechu, wbitych w koturny. Wie, jaka z niego śmieszność wypływa. Jednak brnie w ten patos, w te marzenia.
I nie widzi, że patos jest życia częścią nieodłączną. Bo chociaż sama egzystencja jest prozaiczna, biologiczna i plastikowa jednocześnie, to człowiek z kolei patetycznym w całej swojej istocie jest. Cały zbudowany z napuszonych fraz, oblepiony tym patosem i poradzić nic na to nie może. Chociaż i może ta lepkość go drażni niepomiernie.
Odrywa się więc od niego i skupia na biologizmie swoim. Przesuwa sznurki w swojej głowie, a leżąc wpatruje się w sufit i wszystko co jest nią samą, jest jej myślą. Czuje, że oddycha mimo wszystko, że krew w żyłach ma, że głowa boli, że oczy męczy niemiłosiernie, a swędzenie nie ustaje. I tylko to ją przy życiu trzyma, a wszechświat nie spada w dół, z krzykiem przerażającym.
A strzępki siebie próbuje w całość pozbierać i wie, teraz już, że to najtrudniejsza rzecz pod słońcem. Trudniejsza niż zamarzniętego jeziora przejście, z klifu zeskakiwanie, czy mrówki skosztowanie. Jednak próbuje stale, walcząc ze znużeniem, i odkrywa wciąż, że to droga jedyna do szczęścia prawdziwego. Ta walka właśnie z samym sobą, wieczne kartonów przesuwanie i odpowiednich klawiszy pianina wybieranie. I już wie, że to nie koniec sam szczęściem jest, tylko uporczywe siebie przezwyciężanie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt