Odkrywanie tego niezwykłego, do bólu amerykańskiego pisarza, z każdą przeczytaną książką sprawia mi coraz większą frajdę. Mimo nawet, dającej czasem o sobie znać, delikatnej jego manieryczności, która wprawdzie nie przeraża, ale przynosi obawę, że za którymś razem zacznie się robić nudno. Póki co wciąż nacieszam ducha surowością pogranicznych stepów, pustyń i gór; cudnie poetycką lakonicznością języka; charakterami nakreślonymi tak krótko i tak wyraziście, że nie sposób ich pomylić, ani zapomnieć i wreszcie nieustannie krzyczącą do czytelnika tęsknotą za dobrem, pięknem i sprawiedliwością.
Tym razem tęsknota ubiera się w skórę szesnastoletniego Johna Grady Cole'a, teksańskiego kowboja, który wraz z przyjacielem, Rawlinsem, pewnego dnia, nie wiedzieć czemu, po prostu opuszcza rodzinny dom i wyrusza na południe, ku Meksykowi. Opowieść, która zdawała się traktować o dorastaniu, o męskiej inicjacji, o (mówiąc językiem Zachodu) zdobywaniu ostróg okazała się jednak dotyczyć ostatecznie całkiem innego przedmiotu. John wcale nie staje się mężczyzną. Nie musi. Nic na kartach tej powieści nie wskazuje aby, w którymkolwiek jej fragmencie miał być chłopcem. Nie przechodzi też żadnej wyraźnej przemiany. Każda jego decyzja, każde słowo jest męskie aż do samych jąder. Nawet zakochanie, jakiemu chłopak nieopatrznie ulega nie ma w sobie nic z platonicznego zauroczenia, a pierwsze współżycie przychodzi mu łatwo jak rasowemu żigolakowi. Konia z rzędem (i to rasowego Media Sangres) jednak temu kto nie dopatrzy się w tych testosteronowych podrygach chłopięcych marzeń o przygodzie. I tym właściwie są właśnie Rącze Konie, niekończącą się opowieścią chłopca-mężczyzny, który ani na chwilę nie przestaje być jednym i drugim i który od początku wie, że przygody mają zawsze dwie strony medalu, a każdorazowe odkrycie tej jaśniejszej natychmiast sprowadza rewers ciemny jak samo piekło. John Grady nie przestaje przy tym być prawdziwie donkiszotowskim błędnym rycerzem, tyle, że miast błazenady zagrywa umiłowaniem kodeksu honorowego. Tego samego, który z jednej strony każe mu zabić człowieka w węzieniu, a z drugiej zrezygnować z ukochanej. To postać z jednej strony prosta i twarda jak deska, a z drugiej o sercu dzikim jak serce mustanga i duszy nieprzeniknionej nawet dla najbliższego przyjaciela. Taka też jest cała książka, którą pewnie gdyby mogły, czytałyby konie.
"Rącze konie" to pierwszy tom Trylogii Pogranicza, która z normalną trylogią tyle tylko ma wspólnego, że liczy sobie części trzy. Każda opowieść to osobna historia i inni bohaterowie, ale faktycznie łączy ich jeszcze miejsce akcji, którym jest pogranicze Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Wciąż czekamy na przekład ostatniego tomu, tj. "Sodomy i Gomory", której tytuł przynajmniej zapowiada czytelniczą ucztę nie mniej przednią niż dotychczas.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt