Queen „We Will Rock You”
Było nas dwóch. To znaczy ja i Bonzo. Znamy się od podstawówki, chociaż w jednej ławie razem nie siedzieliśmy. Bonzo jest ode mnie o rok młodszy, a ja uczyłem się przeważnie wystarczająco dobrze, aby uniknąć kiblowania, tak więc spotykaliśmy się przeważnie po szkole. Na początku grywaliśmy w piłkę, a potem odkryliśmy alkohol i porzuciliśmy sport.
Było nas w zasadzie kilku, ale tylko z Bonzem trzymaliśmy się naprawdę trwale i to my wpadliśmy na pomysł zorganizowania imprezy w stylu lat siedemdziesiątych. Z założenia miała to być dobra okazja do szampańskiej zabawy w gronie znajomych, ale nie tylko. To, co łączyło mnie z Bonzem to przede wszystkim podobna ideologia życia. Obaj mieliśmy dość współczesności i otaczającej zewsząd tandety. Bylejakowatość − to słowo według nas najlepiej odzwierciedlało współczesne dążenia świata. Filmy i muzyka, z wieloma wyjątkami, oczywiście, stały się produktem masowym. Twórcom przestało zależeć na jakości, gdyż chodziło tylko o sprzedaż. Dziś dobry film to taki, który się sprzeda. Większość stała się producentami dostarczającymi ludziom ładnie zapakowane, błyszczące gówno. Tylko nieliczni twórcy nie zmienili się w sklepikarzy, handlującymi sztuką jak mięsem.
W latach siedemdziesiątych odnajdywaliśmy raj utracony. Świat, który zabrano nam cztery dekady temu i za karę zesłano na wschód, gdzie rozpościerała się biblijna ziemia Nod, ta sama, na której żył Kain. Naszą Nod była współczesność. I chociaż mieliśmy nieco ponad dwadzieścia lat i gówno wiedzieliśmy o prawdziwych latach siedemdziesiątych, stworzyliśmy własne wyobrażenie tamtych czasów. Nasza „siedemdziesiątka” oznaczała koniec wojny w Wietnamie, Wojtyłę na stanowisku papieża stolicy apostolskiej, trzecie miejsce Orłów Górskiego, Hermaszewskiego w kosmosie i mnóstwo wspaniałej muzyki oraz filmów. Nikt u nas nie wspominał o grudniu na Wybrzeżu, licznych strajkach i wejściu Związku Radzieckiego do Afganistanu. W naszym świecie jedyną wojną, jaką dopuszczaliśmy, była ta, w której uczestniczył Luke Skywalker i Darth Vader. Najlepszą przemocą zaś raczył wszystkich Bruce Lee.
Chcieliśmy przenieść się na inną planetę i dlatego zaaranżowaliśmy salę gimnastyczną podstawówki na miejsce, gdzie przez jedną noc królować będzie disco i ludzie z innej epoki. Bonzo przygotował z tej okazji hasło, które miałoby okazywać dezaprobatę wobec współczesnego kanonu muzycznego, brzmiące tak: „Pierdolcie frajera, Justina Biebera, a ja mam wyjebane i pierdolę Rihannę”.
Z braku poprawności politycznej postanowiliśmy jednak zrezygnować z tego pomysłu, choć trzeba przyznać, że owo hasło nie było całkiem słabe. W końcu, któż nie chciałby pierdolić Rihanny…?
Tak oto postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i oddać hołd ukochanym czasom. Przenieśliśmy się wiele lat wstecz, by zapomnieć o współczesności. Disco i stary dobry Rock otumaniały nas lepiej niż jakiekolwiek prochy.
Rolling Stones „Start Me Up”
Jak na naszą małą miejscowość przyszło wystarczająco dużo osób, aby zapełnić parkiet. Spodziewaliśmy się przede wszystkim ludzi, którzy pamiętają czasy Beatlesów, Stonesów i komunistów, ale przybyło także trochę młodzieży. Głównie znajomych. Na coś się jednak przydał pierdolony Facebook.
Większość gości wyglądała tak samo. Było pełno Elvisów, Lennonów i kobiet z loczkami. Obcisłe spodnie i szerokie nogawki. Gąszcz kłaków wystających spod koszuli i te ogromne kołnierze, jak skrzydła samolotu, rozchełstane pod szyją.
Sam przebrałem się za Elvisa. Ufryzowałem z tej okazji włosy jak trzeba i zapuściłem bokobrody. Próbowałem nawet modulować głosem tak, by choć odrobinę przypominał Presleya, ale szybko odpuściłem. Na taki trik można nabrać, co najwyżej starą babę i to przygłuchą. No i trochę ślepą, bo nie wypełniam spodni tak dobrze jak Elvis. Pod tym względem byłem raczej Jaggerem ze Stonesów. Wysoki koleś z całkiem pełnymi ustami i chudą dupą.
Bonzo przyszedł naturalnie ze swoją dziewczyną, Doną. Ją także znałem od dawna i bardzo lubiłem. Zaskoczyło mnie jednak, że przyprowadzili ze sobą Olszewskiego, tego skurwegosyna z sieczką we łbie i dragami w kieszeni. O ile do prochów nie miałem szczególnych obiekcji, to głupków znieść nie mogę i tak było zawsze.
− Siemasz, Quentin − przywitał się Bonzo, wyciągając do mnie rękę.
− Buongiorno − odparłem, chociaż powinienem powiedzieć buona sera, w końcu dochodziła dwudziesta. Spojrzałem na Donę. Wyglądała jak zwykle ładnie. − Co tam, Dona?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
− W porządku. Ale z ciebie Elvis, lepszy niż oryginał.
Lubiłem, kiedy kłamała.
Swój przydomek Bonzo zawdzięczał Johnowi Bohnamowi − wybitnemu perkusiście Led Zeppelin, który słynął z tego, że tłukł zaciekle w swoje werble i talerze, niczym agresywna bestia. Poza tym sławą otoczono także śmierć Bohnama w roku osiemdziesiątym, kiedy to śpiąc po ostrej libacji, udławił się własnymi rzygami. Wtedy Zeppelini zakończyli swoją działalność.
Bonzo, jak jego pierwowzór, także miał zespół. Grał na basie. Tworzył naprawdę dobrą muzykę z wartościowym tekstem i solidnym brzmieniem w rytm rocka alternatywnego. Grywali w wielu klubach i na wielu scenach, ale nie raczyli słuchaczy komercyjnym gównem. Byli czyści i wolni.
− No to co, mały przyjacielu − zagadnąłem do Bonza. − Zaczynamy?
Należało powiedzieć na otwarcie kilka słów. Czułem się zobowiązany jako jeden ze współorganizatorów.
− Pewnie − przytaknął i stanęliśmy obaj pod tablicą do kosza, skąd idealnie widzieliśmy wszystkich przybyłych.
Led Zeppelin „Immigrant Song”
Najpierw pokręciliśmy się trochę w rytm największych piosenek Abby i Bee Gees, by móc w dwadzieścia minut później usiąść przy swoich stolikach i napić się chłodnej wódki. Nigdy nie potrafiłem bawić się na trzeźwo i dopiero, gdy strzeliłem dwie porcje gorzały z musztardówy, poczułem się nieco rozluźniony. Nie przeszkadzała mi nawet ciasnota, którą spowodował Olszewski, dosiadając się do naszego stolika w ostatniej chwili.
Olszewski był gruby jak dwie beczki prochu. Chyba nawet grubszy niż Elvis pod koniec kariery. Usadził swoje wielkie dupsko obok mnie i przesunął się tak, by zrobić miejsce swojej brzydkiej dziewczynie. Może w sumie nie była aż taka brzydka, ale do gustu mi nie przypadła. Myślę, że mając ją do towarzystwa na bezludnej wyspie, pozostałbym dzielnym onanistą.
− Co tam ciekawego, Bonzo, w robocie? − pytam, wlewając uprzednio w siebie trzecią porcję wódy.
− Gówno, jak zawsze − mówi tamten. − A ty? − Spogląda na mnie. − Znalazłeś coś?
− Ta, w wywiadzie robię. Szukam, rozglądam się.
− A ja we firmie u starego − wtrąca się grubas.
„A co mnie to, kurwa, obchodzi?” − myślę sobie. Potem grubas pieprzy coś jeszcze, ale już nie chcę gnoja słuchać, no to ładuję czwarty raz żyto w płynie i zagryzam marynowanym grzybkiem. Wiem, że źle robię. Nie powinienem jeść, kiedy piję. Prawie zawsze kończy się to zarzyganym obuwiem. Już jestem pewien, że pierdolone grzybki mi dzisiaj zaszkodzą.
Dziewczyny, to znaczy Dona i laska grubasa, poszły przypudrować nosek, a ja w tym czasie rozglądam się dokoła w poszukiwaniu panny do przygruchania: jedna stara baba; inna młoda, ale zajęta, gruba baba; stara, gruba baba; kolejna brzydka; następna wygląda na pijaczkę; a tamta zajęta i to chyba przez dwóch. „Kurwa jego mać − myślę sobie − żadnej zbłąkanej i samotnej duszyczki w promieniu dwudziestu metrów. Czy tylko ja, do chuja, przyszedłem tu sam…?”
− Ten kraj jest przejebany − zaczyna Bonzo, więc zwracam wzrok w jego stronę. Nie bardzo wiem, o czym dokładnie mówi, ale podoba mi się jak zaczął. − Pracuję za gówniane pieniądze na zasranym magazynie i co z tego mam?
− Gówno? − dopowiadam.
− I to niecałe − poprawił mnie.
− A ja czuję się tutaj obco − podejmuję temat. − Jakby mi ktoś zapierdolił ojczyznę. Kiedyś jeden koleś powiedział, że politycy chcą nas wykurzyć z kraju. Nie wiem, co miał dokładnie na myśli, ani po co mieliby to robić, ale coś w tym jest. Wszystko przez to, że stale się przed nimi uginamy.
− Ktoś ich w końcu wybiera − mówi Bonzo.
− No właśnie. − Uderzam lekko ręką w stół. − I to jest problem. Ktoś podaje nam na tacy kilka kawałków tego samego ścierwa i każe wybierać. Próbują wzbudzić w wyborcach wstyd i poczucie lojalności, zasłaniając się obowiązkiem obywatelskim, a ludzie się na to łapią.
− Demokracja to rządy hien nad baranami − dodaje Bonzo, gdy dziewczyny wracają z toalety.
Koniec przerwy, więc wszyscy wychodzą na parkiet, ale ja nie mogę. Muszę się przewietrzyć. Jak zwykle rozmowa o sytuacji społecznej, politycznej, czy też ekonomicznej państwa wprawia mnie w podły nastrój. Nie potrafię przejść do porządku dziennego nad problemami, które we mnie rozgorzały. Wychodzę na zewnątrz i czekam, aż chłód zetrze ze mnie wzburzenie. Chwilę to trwa.
Perfect „Chcemy być sobą”
Powraca mi dobry nastrój dość szybko. W końcu nie po to pisałem się na imprezę w stylu lat siedemdziesiątych, żeby teraz roztrząsać problemy życia codziennego. Pieprzyć to. Współczesność ze swoimi demonami będzie jutro, a teraz mamy znowu drugą połowę dwudziestego wieku. W przekonaniu tym utwierdza mnie Roy Orbison, którego słyszę z głośników.
Już po chwili znowu jestem na parkiecie w swoich ciasnych spodniach. Z grzywą na Elvisa i bokobrodami. Cieszę się minionymi latami na przekór obecnym. Jest to forma mojego buntu, bo też czuję się jak buntownik. Buntownik z wyboru.
Idziemy do stolika, żeby ugasić pragnienie. W drodze rozglądam się za różnymi kobietami. Przeczesuję okolicę, jakby w poszukiwaniu tej jednej jedynej osoby, na którą czekam.
Doznaję szoku, bo oto jest. Stoi teraz przy jednym ze stolików w gronie znajomych. Alicja − moja dawna, niespełniona miłość, dla której pisałem rozwlekłe i paskudne wiersze na odwrocie zeszytu od matematyki. Parę lat zajęło mi zanim otrząsnąłem się z naiwności i wyimaginowanych uczuć: jej uczuć do mnie, rzecz jasna. Patrzyłem, jak stoi teraz kilka metrów ode mnie i myślałem, że to nieprawda, co mówią o czasie. Że leczy rany i wszystko mija, wystarczy tylko to odchorować i przeczekać. Są sprawy, o których nie da się zapomnieć.
Ale byłem w zbyt dobrym nastroju, żeby użalać się nad sobą. Jedna, druga i trzecia musztardówa ukoiła wspomnienia i przeszliśmy do korytarza na fajkę. Nigdy nie paliłem, ale czasem lubiłem wyjść z innymi i powdychać trochę dymu.
Na korytarzu było przyjemnie chłodno. Problem stanowił jedynie lekki smród dolatujący z niedomkniętych drzwi kibla, ale dało się wytrzymać.
− Chciałabym pojechać gdzieś na wakacje − przemówiła Dona, przytulając się do popalającego Bonza. Chyba miało zabrzmieć to jak wyrzut.
− Gdzie? − Bonzo udawał zaciekawionego. − Karaiby, Bora Bora?
Zaczęliśmy się śmiać. Wszyscy oprócz Dony.
− A wiecie, co ja bym chciał? − czuję, że głos nieco mi się łamie i chyba grzybki zaczynają uwierać w żołądku, ale kontynuuję: − Chciałbym zrobić film.
− O czym? − pyta Bonzo.
− O życiu − odpowiadam. − Większość filmów jest o życiu. Albo o ludziach. Wyobraźcie sobie sytuację. − Unoszę przed siebie nieco ręce, jakbym miał za ich pomocą kreślić słowa. Często tak robię, ułatwia mi to komunikowanie. W psychologii takie gesty nazywa się ilustrującymi. No więc tłumaczę: − Grupa młodych przyjaciół ma dość życia we współczesnym świecie, zdominowanym przez konsumpcjonizm, zezwierzeńcenie obyczajów i brak wartości czy autorytetów. Postanawiają popaść w odrealnienie i raz na jakiś czas przenoszą się do swoich ukochanych lat siedemdziesiątych. Taka konstrukcja filmu pozwoli na balansowanie między konwencjami. No, co, jak wam się podoba? Na razie to tylko pomysł, ale już wiem co mogłoby być tematem.
− Co? − odzywa się Bonzo.
− Nie czujecie tego? To manifest naszego pokolenia. Nie chcemy być tacy sami jak wszyscy, poszukujemy odrębności. Dla wielu człowiek, który zamyka się w swoim świecie, jest pojebańcem. Takich umieszczamy w szpitalach, albo chuj wie gdzie. Jak ci się nie podoba świat, karmią cię Prozackiem albo Xanaxem i adios. Łapiecie to?
− Całkiem niegłupie − uznał Bonzo.
− I oczywiste − rzekłem pospiesznie. − Historia w filmie byłaby podzielona na kilka części albo rozdziałów, zatytułowanych piosenkami zespołów z lat siedemdziesiątych.
Wyczekuję cierpliwie odpowiedzi, jakiegokolwiek sygnału, najlepiej aprobaty, ale cisza. I kiedy mam zamiar podjąć od nowa, zjawia się ten otyły przygłup.
− Przydałoby się jakieś jaranko, co? − proponuje Olszewski, po czym sięga do kieszeni po zawiniątko w folii aluminiowej.
Bonzo, jako człowiek nie mający w takich chwilach oporów, kiwa układnie głową, co znaczy zwykle „czemu nie”.
− A ty? − Grubas spogląda w moją stronę.
− Dzięki − odmawiam. − Od tego zielenieją płuca, a poza tym muszę na moment do kibla.
Rzeczywiście grzyby, wódka i mój żołądek niezbyt dobrze znosiły swoje sąsiedztwo.
The Beatles „Help”
Przecisnąłem się przez grupkę ludzi zgromadzonych koło kibla i wtargnąłem do środka, powstrzymując moment eksplozji w żołądku z całych sił. Pełen nadziei, że sracz nie jest okupowany przez jakiegoś podstarzałego dziada z uszkodzoną hydrauliką, przeszedłem koło umywalek. W jednym z luster zobaczyłem swoje blade odbicie. „Martwy Elvis, jak żywy” − pomyślałem.
Wszedłem do części z kabinami. Dwa pisuary, dwie kabiny i wszystko wolne. Uczucie ulgi jakiego doznałem, było jedynie porównywalne z tym, jakie towarzyszyło mi tuż po puszczeniu pawia.
Kiedy spuściłem już wodę i otworzyłem drzwi klozetu, przy jednym z pisuarów stał mężczyzna w brązowej skórzanej kurtce i czarnych dzwonach. Facet jedną ręką podtrzymywał ścianę, jakby ta miała za chwilę runąć, a drugą dzierżył fiuta, starając się nie napaskudzić. Ściana musiała być wyjątkowo chybotliwa, gdyż gość w skórzanej kurtce teraz podpierał ją także głową. Wydawało mi się to na tyle zabawne, że postanowiłem wykorzystać ową sytuację w filmie, który planowałem.
Obmyłem twarz chłodną wodą i poprawiłem włosy. „Jak Elvis utrzymywał swoją fryzurę w takim ładzie? − zastanawiałem się. − Co on, kurwa, kleił te włosy?”
Do kibla weszło dwóch młodych chłopaków.
− Co za syf − żalił się jeden drugiemu. − Samo disco albo łomot.
− No − rzekł tamten. − Moja stara tego słucha.
„A czego się spodziewaliście w latach siedemdziesiątych, matoły? Rapu i Seleny Gomez?”
Wszyscy znowu siedzimy przy stole i rozmawiamy. Wódka nie wchodzi mi tak dobrze, jak przedtem, dlatego sączę oranżadę.
− A „Ojciec chrzestny” − mówi pijany Bonzo. − Największy film wszechczasów.
− Jeden z największych − poprawiam go, chociaż zdaję sobie sprawę, że nic to nie da. Aby załagodzić sytuację, dodaję pospiesznie: − Wiedzieliście, że „Ojciec chrzestny” to film, o którym ludzie najczęściej kłamią? Mało kto chce przyznać się, że nie widział tego wyjebanego kultowego dzieła.
− Ja nie widziałam − mówi Dona bez zażenowania.
− Ani ja − wtóruje jej dziewczyna grubasa, której imienia zawsze zapominam.
− No jasne. − Uśmiecham się niezbyt zaskoczony. − Wy pewnie wolicie „Casablankę” albo „Przeminęło z wiatrem”. W każdym razie „Godfather” Coppoli to coś osobistego dla każdego normalnego mężczyzny. To jakby inicjacja, rozumiecie?
− Faceci z pistoletami i takie tam? − nabija się Dona.
Patrzę na nią z powątpiewaniem. Czasem bywa zabawna.
− Śmiej się. Dla wielu kobiet to szowinistyczna historyjka z aroganckimi typami, ale tak naprawdę to opowieść o szacunku i nieustającej walce dobra ze złem.
− Myślałem, że o walce dobra ze złem są „Gwiezdne wojny”… − dziwi się Olszewski.
− Bo są − staram się ukrócić temat. − Całe przesłanie „Ojca chrzestnego” dotyczy dobra i zła, ale które tkwi w nas. Puzo swoją historią stara się powiedzieć, że świat nie jest czarno- biały. Na życia składa się szereg wyborów natury moralnej. Dobro i zło nieustannie ścierają się ze sobą. Zauważcie, że zbrodnia Michaela Corleone w odwecie nie wzbudza w nas odrazy, a przecież to morderstwo.
Lubiłem mówić, kiedy wiedziałem, że ktoś mnie słucha. Jeszcze bardziej lubiłem mówić, gdy ktoś mnie rozumiał, co nie zdarzało się często, albo tak przynamniej myślałem. Uwielbiałem moment, gdy historia kinowa bądź literacka pozostawia po sobie ten szczególny rodzaj nauki, który wspominamy przez kolejne lata życia. Właśnie do tego powołano dobrą sztukę.
− Za Francisa Forda − odzywa się Bonzo, unosząc do góry szklankę wódki.
Popijam oranżadę.
− „Rocky” też był wypierdolony w kosmos − znowu głos zabiera Bonzo.
− Następny mięśniak − podsyca atmosferę Dona. − Ale to w sumie się zgadza. Idealny autorytet. Duży, silny i głupi.
− I niezłomny − wtrącam, gdy dziewczyna kończy. − Rocky Balboa jest jak całe Stany Zjednoczone. Niezbyt mądry, niezbyt piękny, a do tego dziwny, ale śmiało kroczy do wyznaczonego celu.
− Miał paskudną laskę − stwierdza Olszewski i patrzy na mnie, jakbym to ja był laską Rocky’ego.
− Gówno prawda. Talia Shire to całkiem ładna kobieta była kiedyś.
− A ja dymałbym księżniczkę Leię − mówi rozbawiony Bonzo.
Dona patrzy na niego z zażenowaniem.
− A ja Bardot − dorzucam. − Albo nie, Claudię Cardinale. Albo nie, obie.
Jest po północy, kiedy tak sobie rozmawiamy, zanosząc się nierzadko śmiechem.
Queen „Bohemian Rhapsody”
Bodaj od godziny nie mogę znaleźć Bonza. Szukam go bezskutecznie to tu, to tam, ale nic. Jakby zapadł się pod ziemię. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zdarzyło mu się wyjść z imprezy tak po prostu, a już na pewno nie przed jej końcem. Widzę, że Dona też jakby nieobecna. Siedzi smutna i zamyślona, mieszając słomką sok w szklance. Nie widziałem, żeby piła przez cały wieczór alkohol. Tylko Olszewski z walentynką, której imienia nie pamiętam, wydają się być zadowoleni. Głównie ze swojej obecności. Połykają właśnie nawzajem swoje języki, aż szkoda patrzeć. No i wychodzę.
Jestem teraz na dworze. Już prawie całkiem wytrzeźwiałem. W oddali, tam, gdzie stoi rząd drewnianych ławek, dostrzegam żarzący się punkcik w ciemności. Podchodzę bliżej do miejsca, gdzie Bonzo pali papierosa. Wygląda tak samo jak Dona.
− Pokłóciliście się, co? − rzekłem. Znałem ich oboje i wiedziałem, co jest grane.
− Będę ojcem − odparł na to Bonzo. − Dona jest w ciąży.
− O kurwa… − nie wiem, co powiedzieć więcej. Ciąża to chyba najstraszniejsze słowo dla młodego mężczyzny obok zastrzyku i kastracji. Zdecydowanie mniej boimy się wojny niż tego, że wkrótce nasze życie dokona diametralnego obrotu.
Siadam na ławce obok wieloletniego kumpla. Zastanawiam się, co w takiej sytuacji można powiedzieć. W końcu decyduję się.
− To już wiadomo? Wiesz, czasem kobiecie zdaje się, że jest w ciąży. Najlepiej pójść do lekarza i przekonać się.
Bonzo milczy, a ja myślę sobie, że beznadziejnie zacząłem. Skąd mogę wiedzieć, co kobiecie się wydaje, a co nie. Znam to jedynie z filmów. No właśnie, chyba za dobrze znam filmy, a za mało życie.
− Wiesz co, Krzyś − Bonzo zwraca się do mnie po imieniu. Zawsze tak jest, kiedy schodzimy na poważny temat. − Ja się chyba nie nadaję na ojca.
− Co ty pierdolisz? Miałeś wcześniej dziecko kiedykolwiek? Każdy tak mówi na początku. Nikt się od razu nie urodził ojcem, ani matką.
Patrzę jak spokojnie popala papierosa i wiem, że wewnątrz wszystko w nim przypomina chaos. W tej chwili cieszę się, że nie jestem na jego miejscu.
− Co powiedziałeś Donie? − pytam.
− Nic, odwróciłem się i odszedłem.
− Pogadajcie, to nie koniec świata.
− Wszystko teraz się zmieni.
− W życiu zawsze wszystko się zmienia − mówię. − Przychodzi czas, kiedy trzeba być mężczyzną. Za parę lat będziemy wspominać ten dzień przy piwie. Wtedy już twój dzieciak będzie umiał przeklinać. Mam tylko nadzieję, że przyłożyłeś się do roboty i nie wyjdzie z tego przygłup, jak Olszewski.
Obaj śmiejemy się. Z tym zawsze radziłem sobie lepiej.
− Trzeba by to chyba opić, no nie? − proponuję.
− Najpierw pogadam z Doną.
− Pójdę jej powiedzieć, że czekasz. − Wracam do środka.
Przy stoliku siedzę teraz sam. Układam wszystko na nowo w myślach czuję, że jestem szczęśliwy. Wiem, że Dona i Bonzo dogadają się i wkrótce będą rodziną. „Nie ma tego złego” − myślę sobie.
Kilka stolików dalej dostrzegam Alicję.
− Niedoszła matka moich dzieci − mówię do siebie rozbawiony i popijam wódkę.
Może to jednak prawda, co mówią o czasie? Chyba tak. Czas ma tę siłę sprawczą, która zmienia ludzi. Dziś Bonzo to zabawny lekkoduch, ale już wyobrażam go sobie za parę lat. Będzie innym człowiekiem, jak my wszyscy. W zasadzie to chyba już jest inny. Ta noc bardzo szybko przechodzi do historii.
Led Zeppelin „Stairway to Heaven”
− I jak, dogadaliście się? − pytam Bonza.
Obaj siedzimy teraz na krzesłach w korytarzu i obserwujemy wychodzących ludzi. Większość jest pijana i śpiąca. My także.
− No jasne − odpowiada mi. − Przecież jesteśmy już prawie rodzicami. Jeszcze będziemy mieli sporo czasu, żeby się dąsać.
Przy drzwiach frontowych sali gimnastycznej jakiś łysiejący facet uderza głową w futrynę, czym zwraca na siebie uwagę wychodzących.
− Co dalej dzieje się z bohaterami twojego filmu? − Bonzo patrzy na mnie autentycznie zainteresowany.
Wzruszam ramionami.
− Dalej po prostu żyją, jak my.
− To znaczy jak? − naciska Bonzo.
− No wiesz, robą wszystko, żeby być szczęśliwymi, starają się spełnić swoje marzenia. Wszyscy chcą być dobrymi ludźmi. Dobrymi i szczęśliwymi, bo chyba o to w tym wszystkim chodzi, nie?
Bonzo zastanawia się chwilę, po czym mówi:
− Chyba masz rację. Myślę, że to może być wyjebany film.
− Póki co to tylko pewna koncepcja − wyjaśniam.
− Ale pracuj nad tym, bo warto.
− Dzięki stary. − Naprawdę jestem mu wdzięczny. Nie dlatego, że stara się mnie motywować. Rozumie mnie i to się liczy. Tak trudno spotkać ludzi, przed którymi nie musimy silić się na tłumaczenia.
Na dworze już świta, a sala gimnastyczna straszy widokiem brudnych stolików.
− Musimy to powtórzyć − odzywam się zmęczony.
− Koniecznie − rzecze Bonzo. − Ciekawe co mi się trafi. Dziewczynka czy chłopiec.
− A co byś wolał?
− Bo ja wiem. Chyba chłopaka. Dałbym mu może na imię Kurt…
Wiedziałem, że chodzi o Cobain’a.
− Dona się nie zgodzi − postanowiłem być szczery. − Ani na Kurta ani na Rocky’ego.
− Wiem − mówi z żalem w głosie, ale uśmiecha się.
− Jak będzie dziewczynka, daj jej Nirvana.
Śmiejemy się teraz obaj. To zabawne jak człowiek szybko potrafi zmienić nastrój. Pod tym względem jest jak dziecko, które w jednej chwili dławi się od łez, a w drugiej od śmiechu.
Przed wyjściem rzucamy wzrokiem na salę, która na kilka godzin przeniosła nas do innego świata. Od współczesności dzieli nas symboliczna granica, wyznaczona przez ściany. Narzucam na siebie wiatrówkę i wychodzę na zewnątrz. Jest mi trochę przykro, jak zawsze, kiedy kończy się coś dobrego.
Marek Grechuta „Dni, których nie znamy”
Teraz jestem już sam. To ulubiony moment, gdy mogę wszystko powoli przetrawić. Pamięć samoistnie podsuwa mi w wyobraźni kadry jeszcze gorących wydarzeń, no i śledzę wszystko raz jeszcze, krok po kroku. Dziwne, ale przed oczami mam postać Marlona Brando z jego charakterystyczną twarzą buldoga. Patrzy na mnie i czeka cierpliwie, jakbym miał mu coś do powiedzenia.
Chyba rozumiem. Podświadomość stara się przebić na wierzch, by uzmysłowić, że płynie z tego jakaś nauka. Łączę w pamięci wszystkie fakty: Bonzo jako ojciec, mój film, pijani ludzie roztańczeni na parkiecie, brzydka morda Olszewskiego i przebłyski innych wydarzeń, jak na przykład ja, stojący przed lustrem i spryskujący włosy lakierem, zaraz przed imprezą. Wszystko to wygląda jak poszarpane wizje paranoika, których nikt nie potrafi ogarnąć w spójną całość. Nie wiem, co to, do kurwy nędzy, oznacza…
Zimny poranny wiatr targa mi fryzurę Elvisa. Ciężko unoszę nogi na chodniku, powłócząc nimi od czasu do czasu, bardziej dla żartu niż ze zmęczenia. Jak zwykle, w drodze, myślę o historiach, które powinienem napisać. Pomysły na powieści, scenariusze, czy opowiadania spoczywają bezpiecznie w szufladzie i mojej głowie. Chcąc nie chcąc, zawsze zabieram je ze sobą i myślę.
Marzy mi się napisanie czegoś życiowego. Może i Bonzo ma rację, ta historia na scenariusz do filmu jest całkiem niezła, tylko, co dalej z bohaterami? Jak będą żyli i co ich spotka? Odpowiedziałem wtedy: „dalej po prostu żyją, jak my”, ale tak naprawdę nie wiem, co to znaczy. Wiem tylko, że pragną być szczęśliwi.
Przykładam zmęczoną głowę do poduszki. Elvis zniknął już pod wpływem szamponu i wody. Teraz mam zmierzwione włosy, jak ja. Zamykam oczy i cieszę się ciepłem pościeli, myśląc jednocześnie o swoich bohaterach. Nadal nie wiem jaka ich czeka przyszłość. Zasypiam w latach siedemdziesiątych.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt