Noc rozgrzała się od dziesiątek wrzących z wysiłku kałachów. Pociski sunęły przez powietrze niczym rozwścieczona szarańcza; pokonując wszelkie przeszkody, w końcu i tak trafiały na ciało. Choć żelazne, produkowane w Rosji kolby paliły wysuszone ręce, to nikt nie zastanawiał się nad przerwaniem ognia. Nie, dopóki ostatni nieprzyjaciel napełniał płuca afrykańskim powietrzem, póki choć jeden wrogi cień padał na stęsknioną za deszczem glebę. Glebę, która musiała zadowolić się deszczem łusek i krwi.
Kamerdyner Gakuru pospiesznie zbiegł na parter rezydencji. Dyszał jak antylopa, która ratuje się przed atakiem drapieżców. Nie mógł pozwolić sobie na zwłokę. Drżącymi palcami odszukał w kieszonce liberii klucz do komody i niepewnym ruchem przekręcił zamek. Zawiasy pisnęły, ukazując oczom mężczyzny cały arsenał broni: od granatów pamiętających ostatnią wojnę domową do strzelb, które miały wziąć udział w następnej. Prawą ręką pochwycił jedną z nich, lewą natomiast zaangażował w napełnianie amunicją przypasanej do biodra torby. Kiedy skończył, załadował lodowatą jeszcze broń i rozchylił firany w salonie. Przeżegnał się. Kucnął i przystawił żądną mordu lufę do szyby. Próba otwarcia okiennic zbiegła się z eksplozją szkła, którego cząstki zmasakrowały twarz lokaja, szczęśliwie tylko oszczędzając oczy. Ten zignorował ból, przetarł posokę rękawem i oddał się walce bez reszty. Pragnął kupić swemu panu czas. Dużo czasu.
Ludzkie wrzaski nakazujące szturm i błagania o litość powtarzały się naprzemiennie jakby zapętlone w odtwarzaczu. Mało kto słuchał tych drugich, palce same zaciskały się na spuście, kiedy sumienie zagłuszył zew. Zwycięstwo, gdyby tylko miało smak, zapach czy charakterystyczny dźwięk, dałoby się poznać właśnie wtedy; sprzymierzone bojówki pod wodzą samozwańczego generała Josepha Nwosu wykończyły pałacową gwardię, ostatnią osłonę prezydenta republiki Ukono – Pana Tusambę Godblessa – przed nieuchronnym linczem.
***
- Panie, już tu są!
Targany konwulsjami służący po raz pierwszy w życiu wpadł do prezydenckiej sypialni bez pukania. Kurczowo zaciskał palce na klatce piersiowej. Kula tkwiła tuż pod ramieniem, cudem tylko mijając serce. Koszulę, od kołnierza aż po pas, zalała krew; rozprzestrzeniała się niczym ocean podmywający kolejne lądy.
Pan Tusamba zerwał się z posłania. Szybkim ruchem dopadł konającego, niemal potykając się o własne sandały. Pochwycił go, nim ten zdążył runąć na posadzkę.
- Moje dzieci... Czy są bezpieczne? – wyszeptał.
- Tak - potwierdził wierny sługa, z trudem przełykając mieszaninę śliny i krwi.
Tusamba chciał pozostawić dogorywające ciało, lecz rozmówca wykrzesał z siebie iskrę i pochwycił pana za szatę. Tusamba, nieco zdziwiony, pochylił się i spojrzał w przekrwione oczy, rozbiegane, jakby w tej jednej, ostatniej chwili chciały objąć wszystkie cuda czarnego kontynentu.
- Pańska żona…
- Co z nią? – struna w głosie prezydenta zafałszowała. Pięść zacisnęła się instynktownie, już gotowa stanąć w obronie rodzinnych świętości.
- Postanowiła zostać.
Tusamba przeląkł się.
Oczekiwał bolesnej kaźni, akceptował ją, lecz w zamian pragnął prawa do ostatniego życzenia: bezpieczeństwa dla bliskich. Pomimo niesprawiedliwości losu pogodził się, że wcześniej czy później zostanie pchnięty nożem. Nie znał terminu, dlatego o azyl, w którym miałyby się wychować jego potomkowie, zawalczył dawno temu. Bogate, zagraniczne państwo oferowało mu dom jednorodzinny nad błękitnym morzem, gdzie zbłąkane fale uderzają o gładki brzeg i koją do snu. Wspaniała oferta, która choć odrobinę mogła osłodzić cierpienie po stracie ziemi ojców.
Tymczasem żona Pana Tusamby postanowiła inaczej. Odesłała młodych, a sama zamknęła się we własnych pokojach, rozpaczając nad niesprawiedliwym losem. Po co, najdroższa? - zastanawiał się Tusamba. Zginie tylko bezsensowną śmiercią, podzieli los męża i nakarmi plujące zwłokami afrykańskie cmentarzyska.
Prezydent niepodległej dotychczas Republiki Ukono łkał, kiedy uzbrojeni ludzie rozbiegli się po pałacu. Słyszał podekscytowane głosy, które na myśl przywodziły jazgot rozjuszonych hien. Prawie nie zauważył, kiedy grupka partyzantów zaczęła okładać go po twarzy, aby potem wywlec brutalnie na dziedziniec, dawniej – piękny ogród, teraz – ogród płomieni.
Sceny nachodziły na siebie, goniąc jak wściekłe stado, nie dały się objąć umysłem, przytępionym często dawkowanymi razami w głowę.
Na końcu Tusamba zobaczył twarz. Należała ona do brodatego mężczyzny, którego smoliste włosy słabły już i przybierały starcze barwy. Ten uśmiechnął się do Tusamby, lecz uwagę skupiał na wiwatującym tłumie, który pozdrawiał, zawadiacko wymachując nad głową maczetą. Prezydent ostatkiem sił chciał zapytać o żonę, ale jego potłuczona krtań odmówiła mu posłuszeństwa.
Oprawca zakrzyknął coś. Zebrani umilkli niczym głazy. Mężczyzna odsunął bark do tyłu i wziął przesadzony zamach. Ryku, od którego zatrząsł się plac, Pan Tusamba Godbless już nie pamiętał. Jego ciało padło na glebę, symbolizując upadek pewnej ery. But, którym generał Joseph Nwosu nastąpił na szczątki prezydenta, symbolizował powstanie nowej.
***
Zwano mnie Kuasi. Matka opowiadała, że urodziłem się dwa dni później, niż mnie oczekiwano, aby celowo przyjść na świat w ten jeden akurat dzień. Stało się to dziesięć lat temu w czasach, kiedy nasz kraj stanął nad przepaścią zmiany ustrojów i krwawej rewolty Josepha Nwosu. Może to źle, ale mieszkańcom rodzinnej wioski kojarzyłem się wyłącznie z tym wydarzeniem. Czy to pałętając się po wiosce i próbując sprzedać po wyższej cenie fanty zdobyczne na czwartkowym targu, czy to nawet zmierzając rano do punktu poboru wody, wywoływałem żywiołowe reakcje. Gdzie nie postawiłem swojej stopy, tam byłem pretekstem do wspominków, snucia opowieści o czasach wojny. Rozmawiano wtedy o broni, dzielono się anegdotami o urwanych kończynach i męczeńskich śmierciach. Szeptano również o zemście. Zawsze jednak temat ten kręcił się wokół mnie, brzdąca w klapkach skonstruowanych z fragmentów plastikowych butelek i podartą koszulą. Nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego. Aż do czasu.
Któregoś zmierzchu w porze suchej starszy wioski przybył do rodzinnej chaty. Znałem go tylko z widzenia, mając cichą nadzieję, że zjawia się, aby zwiększyć nam przydział na pożywienie, ponieważ ojciec dobrze się sprawiał na uprawach manioku; gdyby nie on, to nie człowiek, a susza zbierałaby plony.
Starszy wymienił z matką spojrzenia. Musieli się dobrze znać. Wyprowadził mnie w ciemność pełną szalejących wokół ogniska ciem i natrętnych komarów, wysuszoną na piach ręką ściskając moje ramię. Nie sprzeciwiałem się. Żywiłem tylko nadzieję, że nie nastąpi pobór do wojska, że nie przysiężono mnie zielonemu mundurowi, który czeka na nowego właściciela w głuszy na drugim końcu Ukono.
Trójka. Tylu podobnych mi dzieciaków przęstępowało z nogi na nogę na parnym placyku za domem starszyzny. Śmierdziało moczem, jeden z nich nie sprostał presji. Żółta ciecz spływała mu po nodze, co nie uszło uwadze starszego. Wyprosił chłopaka i wrócił, żeby zająć się resztą poboru.
Napięcie raz rosło, a raz opadało, kiedy nieznany mi mężczyzna mierzył nas, zaglądał do ust i wykonywał dziwaczne badania pleców. Potem zrobiło się niezręcznie. Jeden za drugim pokazaliśmy mu nasze włócznie. Nigdy nikomu o tym nie wspomniałem.
Wydawało się oczywistym, że zostaliśmy przehandlowani niczym jakieś bezwartościowe skrzynki batatów. Żywy towar. Mimo tego uczucia gniewu, żalu ani irytacji nie towarzyszyły mi, kiedy myślami wspominałem rodziców. Takie rzeczy zdarzały się całkiem często; Ludzie znikali z podwórek i nie wiadomo było, gdzie się zapodziewali. Tym razem zniknę i ja, pewnie dlatego, żeby matka i ojciec mieli za co wychować czterech moich braci – Dede, Adisa, Mutombo, a także Elvisa.
- Kuasi – starszy rzekł donośnym głosem, mierząc we mnie palcem. – Pojedziesz z tymi mężczyznami. Dowiesz się wszystkiego, czego potrzebujesz, już niebawem. Sprawuj się dobrze, słuchaj poleceń, a żyć będziesz dobrze. Z Bogiem.
Podobno niegdyś do rzadkości należał widok jeepa przejeżdżającego przez tak odległe wioski, jak nasza. Mając ten pojazd na wyciągnięcie ręki, mimowolnie zachwyciłem się wspaniałością ludzkich możliwości. Prawdziwy, metalowy potwór.
Kierowca i jego kompan pośpieszali mnie okrzykami, żebym z większą ochotą do nich dołączył. Z ciekawością rozsiadłem się na tylnym siedzisku samochodu i spojrzałem przez zabłoconą szybę. Pozostali chłopcy stali niewzruszenie jak bele drewna, z podnieceniem oczekując na własny przydział. W moim oddziale nie będą na pewno, pomyślałem, gdy wzniecając pomarańczowy kurz, odjechaliśmy sami ku niewiadomemu.
***
Baraka i Abazi krzewili we mnie wiedzę o rzeczach, o jakich zwykły chłopak mógł usłyszeć tylko w legendach.
- Na początku coś prostego – rzekł Abazi, starszy i znacznie sympatyczniejszy z wojskowych, którzy pamiętnego dnia wyrwali moje korzenie z ojczystej wioski. – Jest bardzo ostry, uważaj!
Nóż, który otrzymałem, był wspaniały. Jego rączkę wykonano z niemożliwie czarnego, matowego materiału, który sprawiał wrażenie pozbawionego bruzd i zarysowań. Ostrze zdawało się nie mieć sobie równych, było skonstruowane zarówno do przecięcia najtwardszego drewna, jak i zabicia najtwardszego przeciwnika.
- Francuski nóż myśliwski – wyjaśnił z dumą Abazi. Przytaknąłem nieco zdezorientowany na wspomnienie nieznanych sobie krain. – Przebiłby skórę słonia, gdyby udało ci się podejść na dystans. Poza tym pokona każde pęta. Chodź, pokażę ci!
Kiedy potrafiłem już kłuć i ciąć tym śmiercionośnym narzędziem – faktycznie próbowaliśmy odszukać słonia, jednak Abazi ostatecznie nie pozwolił mi go zabić w obawie o moje życie – przyszedł po mnie Baraka. Był on człowiekiem o najciemniejszym odcieniu skóry, jaki w życiu widziałem. Miał szerokie barki i równie szeroką szczękę – a przynajmniej tak go zapamiętałem. Bałem się go, ponieważ często dawał upust swej agresji i skłonności do brutalnej walki. Właśnie tę cząstkę charakteru próbował wpoić mnie, nieumiejętnie trzymającemu karabin i próbującego trafić do tarczy oddalonej hen daleko od pozycji strzeleckiej.
- Musisz strzelać szybko i celnie, inaczej zginiesz – prawił Baraka. Cały był oblany potem, przez co błyszczał niesamowicie w palącym słońcu – Uważaj, żeby nie przegrzać broni. Trzymaj ją stanowczo, ale… Nie napinaj tak mięśni! Cholera, aleś spięty! – poprawiał mnie. – Karabin to twoje dziecko. Musisz o niego dbać, czyścić i mu dogadzać. Amunicja to jego pożywienie. Powinieneś uważać, aby miał go pod dostatkiem. Ty możesz chodzić głodny, on nie.
Całe miesiące spędziłem na szkoleniu. Osamotniony. Moja sylwetka stopniowo ulegała ewolucji na skutek licznych ćwiczeń i zaskakującej ilości mięsa, które dostawałem. Sute obiady nawet dwa razy dziennie, wody pod dostatkiem. Zahartowałem się. Mogłem maszerować długo, strzelać celnie i bić się zbyt dobrze jak na swój wiek.
Czułem się świetnie, dopóki nie kazano mi wrócić do szkoły. Szkoda, że miejscowi nauczyciele nie uznawali matematyki, którą uważałem niegdyś za interesującą, skupiając się na naukach natury ideologicznej. Propaganda Josepha Nwosu wlewała się we mnie przez każdy otwór ciała, znienawidziłem ją szybko i stałem się jej wrogi. Na szczęście, gdy tylko wracałem do obozu treningowego, Abazi i Baraka siadali wokół mnie i z autentycznym zainteresowaniem słuchali. Każdą informację ze szkoły chcieli poznać, przemaglować, a jak już jej wysłuchali, to natychmiast ją obalali albo prostowali.
- Nie – powiedział raz Abazi. – Generał zabił tego człowieka, bo ten nie chciał mu oddać żony. Nie chodziło o kradzież owiec. Wiem, bo mój stryj mieszkał niedaleko i dokładnie pamięta dzień, w którym generał omal nie spalił całej wioski.
- Zgadza się – potwierdził Baraka. – A plony nie były wcale małe, po prostu siepacze Nwosu podnieśli przydziały. Utrzymanie państwa wojskowego kosztuje, Kuasi.
Skończyłem jedenaście lat.
***
- Kuasi – odezwał się starszy. Echo zadudniło, roznosząc się po grocie – Czy wiesz, jak masz na imię?
- Nazywam się Tusamba Godbless.
To jedno zdanie powtarzałem już od niekończących się chwil. Piach w tajemniczej klepsydrze – podobno będącej prawdziwym artefaktem należącym do rady plemienia – wyścielał dno już trzydziesty raz. Ja tylko szeptałem w koło:
- Nazywam się Tusamba Godbless.
Choć nogi drętwiały od klęczenia, to rytuał i jego magia oddziaływały na mnie silniej niż jakikolwiek bodziec. Miałem gorączkę, ale nie miałem wątpliwości.
- Czy wiesz, kiedy się urodziłeś? – starzec zadał kolejne pytanie. Zaczerpnąłem tchu.
- Urodziłem się w chwili śmierci swego poprzedniego wcielenia. Ja, Tusamba Godbless, jestem ponownym objawieniem prawowitego pana i władcy Ukono.
Pytania czasem się zmieniały. Każde z nich umacniało jednak tę samą tezę – Jestem Tusambą Godblessem. Starszy z siwą brodą i wierną watahą much wokół swojej głowy prowadził ceremonię z wprawą. Być może byłem lekko odurzony, tak, Baraka podrzucił mi coś do wody, ale z pewnością byłem tu i teraz, zdolny rozumować i mówić. Mam jedenaście lat, ale to ja, Tusamba! Starszyzna nie może się mylić.
- Panie Tusamba – słowa zabrzmiały stanowczo. Echo. – Witamy z powrotem.
***
Jeżeli ktoś myśli, że dostanie się na coroczną paradę wojskową w stolicy Ukono to łatwizna, bo wystarcza mieć mundur i jakiekolwiek wyobrażenie o armii, to jest w wielkim błędzie. Udział w tym święcie to zaszczyt. Nie chodzi w nim bynajmniej o pokazanie wielkości, największą ilość ryczących silników i kół orających ziemię albo o hordy maszerujących oficerów. Parada skupia najlepszych z najlepszych, jednostki wyborowe wyposażone raczej w najnowsze pistolety automatyczne aniżeli pordzewiałe, stare mechanizmy, ledwo plujące ręcznie wytwarzanymi pociskami.
- Dostaniesz się tam – tłumaczył starszy. – Może ci to zająć lata, część życia, ale tylko ty możesz pomóc podnieść się Ukono z kolan. Bądź ostrożny, Joseph Nwosu jest dziką małpą, ale z jakiegoś powodu obdarzoną dość wysoką inteligencją...
Mój mentor się nie pomylił.
Tusamba-Kuasi potrzebował trzech lat, aby dorobić się lekkiego zarostu na twarzy i umiejętności blefu, dzięki któremu przeforsował pogląd, iż ma szesnaście wiosen i ani jednej mniej.
Chłopak dumnie wypina pierś w trzecim rzędzie orszaku i z jeszcze większą satysfakcją rozmyśla, że ta cała duma to tylko na pozór. Zresztą okres rekrutacji w oddziałach doborowych Josepha Nwosu to jego prawdziwy majstersztyk aktorski. Nowi koledzy, zwierzchnicy, wszyscy oni wyprowadzeni w pole. Skąd mogli wiedzieć, że to z prezydentem rozmawiają, że to prezydentowi każą odbębniać pompki i ćwiczenia?
Cóż, niedługo się dowiedzą.
Tusamba-Kuasi obserwuje kątem oka tłumy. Wiwatują, szczerzą zęby. Z pewnością zmuszone przez pilnujących je strażników, gotowych do rozpoczęcia rzezi. Chłopiec mruży oczy i wypatruje generała. Jest, chełpi się niczym paw, zamiast kolorowych piór przywdziany w szaty króla i liczne ordery przyznane sobie za bliżej nieokreślone zasługi. U jego boku uśmiechnięta, smukła kobieta. Błysk w jej oczach każe myśleć, że jest szczęśliwa. Tak, Tusamba-Kuasi słyszał o niej. Prezydencka żona, która po śmierci męża poślubiła jego zabójcę. Pani Ukono. To dziwne, ale mężczyzna w ciele chłopca nic do niej nie czuł. Serce nie dygotało mu niczym bestia zamknięta w klatce, zdradzone nie krzyczało z żalu. Czy to dziwne, że czternastolatek nie kocha?
Chłopak przełyka ślinę. Wciąż utrzymuje się w nienagannym szyku. Lewa-prawa, lewa-prawa, oddziały paradne zbliżają się do piedestału, aby oddać cześć zwierzchnikowi. Żadna z broni nie jest nabita. To tylko pokaz, bez salw i armat. Na odprawie wyjaśniono to jasno, bezpieczeństwo ponad wszystkim. Tusamba-Kuasi posiada jednak karabin, sprytnie zatknięty za pas. Prezent od Baraki. Jeden głupi ruch i naładowana broń wypali mu w stopę. Wie, że powinien się pospieszyć.
Kolumna staje. Zapada cisza. Na jej czoło wychodzi barczysty pułkownik i uroczyście rozpoczyna prezentować oddziały. Ma niski, groźny ton głosu:
- Panie generale, pani generałowo – zaczęło się. Tusamba-Kuasiego oblał pot. Czuje porażający ścisk w żołądku, oddech przyspiesza stokrotnie. To jak polowanie. – Chciałbym powiedzieć, że to wielki honor dla mnie i każdego obecnego tu żołnierza, że dostąpiliśmy zaszczytu… - Chłopiec obmacuje z przejęciem spodnie. Dotknięcie kolby karabinu uspokaja go. A więc to nie jest sen. Stoi przed szansą zemsty na swoim oprawcy. Ale… czy na pewno? Pułkownik przemawia gdzieś w tle mnożących się pytań - …Szkolenie, jakiemu zostali poddani pańscy wojownicy, było bezwzględne i brutalne. Mogę zagwarantować własnym życiem, że ci oto ludzie bez wahania oddaliby za generała swoje nędzne istnienia. Jest to… - Tusamba-Kuasi chciałby teraz odbiec i zwymiotować. Presja zwiększa się. Pułkownik może skończyć mowę i cały plan pójdzie w niebyt, szansa przepadnie. Tylko czy ja, Kuasi, mogę odpowiadać za Pana Tusamba? Czy stanowimy jedność? Tyrada trwała ku zadowoleniu Josepha Nwosu, który klaskał od czasu do czasu - …Zmiażdżyć wrogów i bronić granic. Składamy nasze życia w ofierze Ukono. Pan, panie generale, jest… - Nie ma odwrotu. Pułkownik zaczyna ostatnie zdania. Wszyscy karnie wlepiają w niego wzrok, nieobecni duchem nie zdążą zareagować. Wystarczy wyjąć broń, odskoczyć jak najdalej od oddziału, aby nikt nie zdołał mu przeszkodzić, i przeprowadzić to wszystko zgodnie z wolą boską. – Salut! – zakończył okrzykiem pułkownik. To był ten moment.
Las rąk wystrzelił w górę, aby oddać hołd Josephowi Nwosu. Kuasi-Tusamba wykorzystał te zawirowania, aby wyjąć zimny jeszcze karabin z nogawki. Metal groźnie zabłyszczał w południowym słońcu. Wrzask ostrzegawczy kompana obok. Czas zwolnił bieg. Zabójca odskakuje natychmiast w bok. Ku niemu sięga już czyjaś dłoń i odpycha go. Ciało Kuasiego mierzy, ale to Tusamba wydaje rozkaz. Joseph Nwosu zagląda w oczy śmierci, ale jej nie rozumie. Atak nastąpił zbyt szybko. Ktoś szarpie nagle napastnika. Jego broń jakby z trudem wykrzywia się, ale chłopak już wybrał cel. Pociągnął za cyngiel. Nie zauważa, czy zabił, bo wcześniej sam dostaje serię prosto w czaszkę.
Zwłoki Kuasiego ozdabiają paradę. Wraz z nim żywot kończy niegdysiejsza ukochana Pana Tusamby. Przy akompaniamencie krzyków generała Josepha Nwosu obsuwa się z podwyższenia jak szmaciana lalka. Nie miała szans w starciu z tak precyzyjnym strzelcem.
***
Dziesięć lat później wysłużony jeep przemierza Ukonojskie doliny, wioski i siedliska ludzkie. Dwóch mężczyzn przypominających z wyglądu członków armii pali w nim papierosy. Krztuszą się dymem, ale rozmawiają gorączkowo. Jeden z nich obraca w dłoniach myśliwski nóż. Szukają chłopców urodzonych w dniu pamiętnej masakry w stolicy. Starszyzna plemienna w swej wielkiej mądrości wierzy, że zemsta Pana Tusamby jeszcze nie dobiegła końca.
***
Zwano mnie Kojo...
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt