Prawdziwy przyjaciel jest z tobą na dobre i na złe.
(Gabriel Garcia Marquez)
1
Tego dnia lekcje wlokły się jak flaki z olejem. Czas szedł jakby do tyłu. Wywoływał wraz z paskudną pogodą efekt hamujący aktywność umysłową oraz uczucie nieokreślonego rozdrażnienia, połączonego z absolutną niemożnością skupienia uwagi, co sprawiało z kolei, że obecność uczniów na lekcjach można by nazwać pozorną i z gruntu bezproduktywną.
W rzędzie pod oknem, gdzieś w jego środku, na ławie przeznaczonej dla trzech osób, bowiem takie stały właśnie w klasie, siedziało trzech trzynastoletnich chłopców, którzy w odróżnieniu od reszty uczniów nie zmagali się w wielkim mozole z tępym, ogłupiającym poczuciem ociężałości i umysłowego bezwładu, rozmawiali o czymś po cichu, z żywym błyskiem w oku.
- Masz? – spytał Brett.
- Mam – odparł Clint.
- To dobrze – upewnił się Rick.
- Zrywamy się z fizyki?
- Ma się rozumieć. Spadamy i koniec.
- Tam gdzie zwykle?
- Będziemy sami.
- W dechę. Musi być do tego spokój.
- Właśnie. Lepszego miejsca nie znajdziemy w okolicy.
- Nie ma lepszego miejsca na tę rzecz.
- O papierze i wiecznym piórze nie zapomniałeś, Rick? – spytał ostrożnie Clint.
- No co ty! Nie mógłbym zapomnieć po tym, o czym rozmawialiśmy wczoraj. Wszystko załatwiłem.
Nagle rozległ się donośny głos nauczyciela:
- Cicho tam! Bo zaraz zaproszę was do tablicy.
- Przepraszamy – odpowiedzieli chórem chłopcy, lecz nie zamierzali wcale zakończyć rozmowy. Odczekawszy chwilę, zaczęli znów szeptać między sobą.
- Mamy przez to przejść dokładnie za jakieś sto dwadzieścia minut. Takich rzeczy nie robi się dwa razy.
- Nie ma strachu w naszym fachu!
- Ktoś mógłby powiedzieć, że jesteśmy głupimi dzieciakami.
- Nie jesteśmy już dzieciakami.
- Ktoś mógłby wyśmiać to wszystko.
- Mam gdzieś takich głupków.
- Ja też. Kit im w oko.
- To, co zrobimy dzisiaj, to wielka rzecz i wielka odwaga.
- Pozostaniemy z tym już na resztę życia.
- Musimy i nikt nas do tego nie zmusza. To jest w tym wszystkim najważniejsze.
I gdy zadzwonił w końcu upragniony dzwonek, oznajmujący radośnie przerwę, chłopcy zrozumieli, że czas się zbierać.
Ta chwila w końcu nadeszła – teraz byli wolni.
Zabrawszy teczki, wyszli z klasy.
Ostrożnie zeszli po schodach w kierunku szatni i poczekali, aż stary pan Mick pójdzie wreszcie na dwór na ulubionego papierosa bez filtra, którego zawsze odrywał, mówiąc, że tylko miękki wymoczek, żaden tam mężczyzna, zaciąga się świadomie tytoniem, mając po drodze „ułatwienie” w postaci owego zbędnego, bardzo niemęskiego filtra.
Kończyła się przerwa.
Korytarz począł pustoszeć – rozgadani, beztroscy uczniowie ruszyli do klas.
Był to ostatni moment, aby szybko i bezszelestnie opuścić szkolne mury.
Nie minęła minuta, kiedy szli już w milczeniu w sobie wiadomym kierunku.
Każdy z nich patrzył zdecydowanym wzrokiem w przestrzeń przed sobą i starał się udowodnić pozostałym, że jest naprawdę twardym facetem, że ma w sobie to „coś”, co trzeba było mieć, aby nie wycofać się z tego, co zostało już postanowione.
Nie rozmawiali wcale.
Znali to miejsce – miejsce, w którym wszystko miało się wypełnić.
Była to stara, opuszczona chałupa, gęsto obrośnięta chwastami i chaszczami, wysokimi na metr, w której od lat nikt już nie mieszkał, a każdy, bezpański pies omijał łukiem, i nawet bezdomni, dość licznie występujący w tych okolicach, nie kwapili się, aby „osiedlić się” w niszczejącym domu.
- Ciemno tu – rzekł Clint. – Trzeba zapalić ogień.
Przed posępnym domostwem udało się im zebrać nieco patyków i suchej jak pieprz trawy.
Potrzebowali światła.
Wszystko musiało być widoczne i świadomie uczynione.
Po chwili mały kopiec z wolna zaczął zajmować się ogniem.
- Masz wszystko, tak jak było umówione? – upewnił się raz jeszcze Brett.
- Mam – odparł głosem kogoś, kto wie, co robi i na co się decyduje, Clint.
- Pisz, Rick - padło polecenie.
- Jestem gotów.
- Będzie tak:
My, Brett, Clint i Rick, od dnia dzisiejszego, tj. 8 kwietnia 1952 roku, jesteśmy jak bracia, nierozłączni i połączeni na zawsze.
W biedzie, szczęściu i w każdej innej sytuacji, jaką przyniesie nam życie.
Każdy z nas ma obowiązek dbać o pozostałych i trwać przy nich, czy w dobrym, czy w złym.
Każdy z nas poświęci wszystko dla dobra pozostałych i nie zawaha się zrobić niczego, co mogłoby pomóc lub uratować będących w potrzebie braci.
Narazi życie dla nich i zawsze będzie liczył się z taką koniecznością.
Od dziś połączą nas więzi życia i śmierci.
I w jednym, i w drugim, będziemy jednością.
Gdyby zdarzyło się tak, że któryś z nas odejdzie z tego świata, inni czekać będą na chwilę, w której połączą się z tym, którego już nie ma i pójdą chętnie za przyjacielem.
Nie nam sądzić, jak to się odbędzie, ale skoro życie nie mogło, to śmierć połączy nas na nowo w naszej przyjaźni, którą sobie dziś dozgonnie ślubujemy i o którą prosimy Tego, który jest większy niż każdy z nas.
Robimy to dobrowolnie, bez niczyjego nacisku.
Do końca, którego nikt z nas nie zna.
Nie żałujemy niczego.
Taka jest nasza wspólna wola.
Dziś, tj. 8 kwietnia, wszyscy mamy po trzynaście lat, ale wiemy, co robimy.
Nie jesteśmy już dziećmi.
Czujemy się dorośli i odpowiedzialni za swoją decyzję.
Chcemy w niej wytrwać i wiemy, że tak będzie.
Poniżej zaświadczymy to naszą krwią, którą zmieszamy na znak braterstwa.
Na zawsze.
Clint wyjął z teczki małe pudełko, w którym był niewielki, srebrny scyzoryk. Był naprawdę porządnie naostrzony i czysty jak nowy.
Spojrzał na kolegów i zapytał:
- Na pewno?
- Na pewno – padła odpowiedź.
- Ja pierwszy - rzekł, po czym wysunął palec wskazujący i przeciągnął po nim szybko ostrzem. Po chwili krew spływała już ku śródręczu.
To samo stało się w przypadku Bretta i Ricka.
Nawet nie poczuli bólu.
Nie na nim skupiali uwagę.
- Teraz podpiszmy to, co obiecaliśmy - słowa Clinta były poważne i pełne wiary.
Gdy trzy krwawe odciski spoczęły pod tekstem, odłożyli go na bok, aby wszystko wyschło.
W ich umysłach nie było lęku – była radość i uniesienie, jakiego nigdy wcześniej nie zaznali.
Tego byli pewni – tego niezwykłego dnia, kiedy stali się braćmi dla życia i śmierci.
Na zawsze.
2
Clint żył chwilą.
Zawsze robił to, co chciał i kiedy chciał.
Nie dbał o to, co inni pomyślą – kierował się instynktem i emocjami.
Nie wdawał się w pokrętne analizy swego postępowania, uważając, że prawdziwy mężczyzna wie, co robi i nie musi pytać nikogo o zgodę, ani przed nikim się usprawiedliwiać.
Obce były wahania – wielu zazdrościło mu zdecydowania i siły.
Lubił nocne życie i grę w karty na duże stawki.
Już w wieku lat dziewiętnastu wygrał pewnej nocy tyle, że na drugi dzień kupił zabójczego, czerwonego Pontiaca, którym później jeździł dumnie po mieście, puszczając głośno radio, tak, aby każdy usłyszał, że nie jest życiową miernotą i stać go na szaleństwo.
Raz wygrywał, raz przegrywał, jak to zwykle bywa w przypadku tych, którzy kochają hazard.
W chwilach, gdy był spłukany do cna, pożyczał pieniądze od Bretta.
Nigdy nie odmawiał – on zawsze oddawał i potem wszystko powtarzało się od nowa.
Nie skończył żadnej szkoły – z każdej wyrzucano go za wagary, złe stopnie i przeróżne ekscesy, których się notorycznie dopuszczał.
Często zmieniał pracę z powodu braku wykształcenia i wrodzonej niemożności podporządkowania się nakazom, zakazom i wszelkim rygorom, które lekceważył nie złośliwie, lecz w sposób naturalny i instynktowny, gdyż taki się urodził i jako wieczny buntownik nie mógł być dobrym, posłusznym pracownikiem.
Sam fakt, że „musiał” coś zrobić, bo ktoś mu kazał, doprowadzał go do furii.
Raz jeden wytrzymał gdzieś dwa miesiące, był to jego życiowy rekord.
Było tak tylko dlatego, że pracodawca nie wymagał zbyt wiele i w duchu bał się nieobliczalnego, nieprzewidywalnego pracownika, po którym można było się wszystkiego spodziewać, lecz na pewno nie tego, że będzie pokorny i da się nim manipulować.
Taki właśnie był, niezależny i nieugięty.
Był dziki i wolny, gardził prawem, uważając, że jest po to, aby je łamać.
Stworzono je dla ogłupionej i zastraszonej większości, która biernie posłucha każdej bzdury, jeśli ta będzie usankcjonowana przez państwo, policję lub inne „autorytety”.
Miał talent do robienia pieniędzy na dziwnych interesach, o których nigdy nikomu nic nie mówił, a które były zawsze finalizowane pod osłoną nocy, w podejrzanych, mrocznych miejscach, gdzie często przekracza się cienką, niewidzialną linię między tym, co legalne i dozwolone, a tym, czego robić nie należy.
Potrafił też nieźle zarabiać na wyścigach konnych, kupując wcześniej „cynk” od zaufanych sobie ludzi, potrafił potem umiejętnie inwestować te pieniądze w kolejny, jemu tylko wiadomy interes, i tak w kółko toczyło się to wszystko, dając mu poczucie wolności i tego, że nikomu nie musi się kłaniać.
Zawsze twierdził, że pieniędzy nie zarabia się pracą, lecz trzeba mieć na nie pomysł.
I on je miał.
W jego głowie rodziło się ich wiele.
Nigdy nie cierpiał na wyjałowienie bujnej, niepospolitej wyobraźni.
Choć czasem bywał bez grosza po przegranej partii pokera lub po pechowej, nietrafionej inwestycji, szybko spadał na cztery łapy jak kot i w krótkim czasie miał drugie tyle, jeśli nie więcej.
Posiadał sporo sprytu i przebiegłości, co ułatwiało sprawne poruszanie się w szerokim świecie i wśród równie sprytnych, cwanych facetów, którzy w życiu nie przepracowali więcej niż kilka tygodni, a może i mniej, uważających tak jak on, że praca jest dla nierozgarniętych jak kopka siana na wietrze głupków, którzy zmarnują w niej całe głupie, szare życie, nigdy nie dowiadując się, o co w nim tak naprawdę chodziło.
Jego wielką pasją były szybkie samochody i jazda z zawrotną prędkością, o czym chętnie mówił jako o „dozgonnej miłości”, której nigdy nie porzuci dla nikogo i niczego. Twierdził, że przy dwustu kilometrach na godzinę czuje się, jakby rodziło się w nim nowe, szalone życie, pełne oszałamiającej ekstazy i euforii, która występuje, gdy obok przyjemności, jaką daje tak dzika jazda, pojawia się także niebezpiecznie podniecająca myśl, że balansuje się na pograniczu życia i śmierci, czując bezcenną adrenalinę, bez której on, wieczny buntownik, nie umiałby normalnie funkcjonować.
Kiedy w kwietniu 1964 roku na rynku pojawił się Ford Mustang, Clint kompletnie zwariował na punkcie tego samochodu, który dość szybko stał się prawdziwą, amerykańską legendą.
Całymi dniami chodził i mówił w kółko, że musi go mieć, a nocą jak zwykle, robił dziwne, podejrzane interesy, robił ich coraz więcej i więcej, aż w końcu pewnego dnia, po kilku miesiącach czegoś, co przypominało „obsesję, która zawładnęła nim absolutnie”, kupił pięknego, czarnego Mustanga z usztywnionym zawieszeniem, automatyczną skrzynią biegów, szerokimi oponami, winylowym dachem, klimatyzacją, radiem, lśniącymi, chromowanymi felgami oraz potężnym silnikiem K-Code o mocy 271 koni mechanicznych, dzięki któremu mógł teraz szaleć po nocach na pustych szosach i poczuć to wszystko, co lubił czuć, kiedy jazda zaczynała przypominać „spacer po cienkim lodzie”.
Brett poszedł inną drogą.
Zawsze był spokojny i dobrze ułożony.
I kiedyś w dzieciństwie, i później w dorosłym życiu.
Nie lubił ryzyka i nie pociągała go rola życiowego kaskadera.
Jeszcze w trakcie studiów prawniczych został wspólnikiem ojca w branży kosmetycznej i miał przed sobą doskonałą przyszłość i dobre, wygodne życie bez trosk o pieniądze, oraz pracę, którą teraz dawał innym i szanował, traktując jako błogosławieństwo.
Nosił eleganckie, drogie garnitury i błyszczące, czarne buty, które kosztowały majątek.
Miał własnego kierowcę, wożącego go długą, białą limuzyną.
Nie musiał chodzić piechotą.
Ktoś kiedyś zauważył złośliwie w jakiejś galerii sztuki, do której przypadkowo zajrzał, że za zegarek, jaki miał wówczas na ręku, można by kupić meble do trzypokojowego mieszkania albo żyć całkiem znośnie przez parę miesięcy.
Ciekawe, co by powiedział ów zazdrośnik, gdyby dowiedział się, że był to jeden z kilku podobnych, ekskluzywnych zegarków, które Brett posiadał i które lubił co jakiś czas zmieniać, bowiem taki miał akurat kaprys.
W ogóle potrafił cieszyć się posiadaniem - traktował to jako naturalną kolej rzeczy.
Choć mógł mieć wszystko, czego zapragnął, nigdy nie szastał pieniędzmi.
Zachował rodzaj pokory w stosunku do nich, ale także był ich panem, nie pozwalając, aby uderzyły mu do głowy i zmieniły pewnego dnia w prymitywnego hedonistę.
Kochał je po swojemu, tak, aby od tej miłości nie zwariować.
Na przedmieściach kupił dom z ogródkiem i basenem, którego zazdrościli mu wszyscy znajomi i przygodni ludzie z ulicy, którzy spoglądali na niego ze smutkiem i goryczą w oku, zgrzytając zębami, że to niesprawiedliwe, aby ktoś żył w takim luksusie, podczas gdy innym brak na chleb i opłacenie rachunków, nie mówiąc już o kupnie samochodu lub dobrej pralki.
W biznesie trudno o prawdziwą przyjaźń i pewnie dlatego jedynymi przyjaciółmi jakich miał, byli Clint i Rick, z którymi spotykał się w miarę możliwości, i którym pomagał finansowo, kiedy mieli kłopoty, nie licząc się z pieniędzmi i tym, kiedy mu je zwrócą i czy w ogóle to zrobią.
Wielokrotnie wyciągał Clinta z dołka, po przegranym pokerze czy innej porażce, nigdy nie mówiąc mu wprost, że pożycza pieniądze, bowiem w imię tego, co kiedyś sobie przyrzekli, chciał być wobec niego fair i najchętniej po prostu dałby mu je jak brat bratu.
Był bogaty i nie musiał zawracać sobie głowy długami, zwłaszcza tego typu.
Chciał, aby tamten przyjął potrzebną mu kwotę i znów stanął na nogi, nie martwiąc się o jej zwrot, lecz wiedział także, miał tego pełną świadomość, że Clint ma swój honor i nigdy nie zgodzi się na żadną „darowiznę”.
Interesy w branży kosmetycznej szły doskonale, by nie powiedzieć niewiarygodnie doskonale, więc Brett z ojcem, idąc za ciosem, budowali coraz to nowe fabryki, zatrudniali coraz to więcej pracowników, niebawem zaczęli także eksportować swoje produkty do wielu krajów świata, wieńcząc pasmo niekończących się sukcesów wejściem na giełdę, gdzie akcje ich firmy stały się w mig hitem, utwierdzając pozycję na rynku jako potentata, któremu nikt i nic nie może zagrozić.
W życiu osobistym niewiele się działo.
Zaangażowany w biznes, nie miał zbyt wiele czasu na nawiązywanie znajomości z kobietami, a jeśli takowe już pojawiały się w jego życiu, wnet okazywało się, że to magnes w postaci jego bogactwa ściągał je ku niemu, będąc elementem decydującym i najważniejszym w wyborze jego osoby jako kandydata na kogoś, z kimś można się spotykać, aby potem sprytnie z pełnym wyrafinowaniem skłonić go do oświadczyn i małżeństwa.
Po jakimś czasie Brett zorientował się, jaki typ kobiet do niego lgnie i stał się bardzo ostrożny, wręcz nieufny, zdając się ostatecznie na przeznaczenie, w które głęboko wierzył i dzięki któremu miał nadzieję w przyszłości poznać kogoś wartościowego i godnego uwagi.
Póki co, dręczyła go myśl, że ma pecha i na chwilę obecną nic w tej kwestii się nie poprawi.
Nie spieszyło mu się – był jeszcze młody, miał czas na żeniaczkę.
Nie miał jeszcze nawet trzydziestu lat.
Rick zamierzał zostać zawodowym żołnierzem, ale po przejściu wszystkich wymaganych badań i testów, wnet ku jego rozpaczy okazało się, że nic z tego nie będzie – wykryto pewną wadę serca, która skutecznie uniemożliwiła mu karierę wojskową.
Choć ukończył college plastyczny, nie chciał wiązać życia ze sztuką.
Nie wierzył zbytnio w siebie i w to, że uda mu się jakoś wiązać koniec z końcem, sprzedają obrazy, o których nie miał najlepszego zdania, podobnie jak o decyzji rodziców, którzy przed laty do owego college’u go posłali, wierząc, że pewnego dnia zostanie uznanym malarzem.
Nie czuł do tego pociągu.
Jakoś ukończył tę szkołę, bo tak trzeba było, i nigdy później nie namalował już ani jednego obrazu…
Miał to za sobą.
Myślał o wojsku, lecz bez wzajemności – tu też poniósł klęskę.
Z jego wykształceniem nie miał łatwo ze znalezieniem porządnej, godziwej pracy.
Był listonoszem, kierowcą ciężarówki, barmanem, sprzedawcą ryb, a nawet przez kilka miesięcy pracował w lokalnej gazecie, jako ktoś, kto parzy herbatę, dorabia klucze, biega na pocztę i jest do wszystkiego i niczego.
Rola „chłopca na posyłki” szybko mu obrzydła i rzucił to w czorty.
Miał gdzieś ludzi, dających mu bez przerwy do zrozumienia, że jest nikim.
Potem nie było go w mieście przez jakiś czas.
Próbował szczęścia gdzie indziej.
Jednak złudzenia szybko prysły.
Tam też się nie udało – świat potrafi dać niezłego kopniaka, kiedy oczekuje się na pieszczotę.
Było to gdzieś w środku lata, gdy wrócił na stare śmiecie.
Spotkał się z Clintem i Brettem, i wnet zrozumiał, jak mało w życiu osiągnął, jak niewiele znaczy, jak bardzo jego osoba różni się od obu przyjaciół, którym los podał rękę.
Choć wiedział, że Brett chętnie pomógłby mu finansowo, nigdy go o to nie poprosił.
Nie przeszłoby mu to przez gardło.
Brak mu było tupetu Clinta i jego beztroskiego, rozrywkowego podejścia do życia.
Pytany, jak mu idzie, zawsze odpowiadał, że nie jest tak źle, jest całkiem znośnie.
Zawsze to mówił, często to mówił – oni bowiem domyślali się, że coś jest z nim nie tak, często zadawali to samo pytanie, chętnie proponując pieniądze.
Na próżno.
Rick był uparty jak osioł i obstawał niezmiennie przy swojej wersji.
Kiedyś Brett zaaranżował pewną małą mistyfikację, aby pomóc biedującemu przyjacielowi, który dziwnym uporem, w jego mniemaniu będącym zapewne przejawem dumy własnej i męskiego honoru, utrudniał skutecznie innym pomoc własnej osobie, zapominając, że nie byłby to wcale żaden grzech przyjąć pieniądze od swych „braci”, bowiem kiedyś sami, dobrowolnie przyrzekli być ze sobą na dobre i złe.
Mianowicie jeden z pracowników Bretta, zadzwonił któregoś dnia do domu, w którym mieszkał Rick z rodzicami i oznajmił wesołym głosem, że ich numer telefonu został właśnie wylosowany w specjalnej loterii, w której brało udział miliony innych numerów telefonów, z których wybrano sto i każdy z nich wygrywa… tu padła spora suma pieniędzy, co wiąże się z kolei z tym, iż w najbliższym czasie do ich domu przybędzie kurier, który wypłaci gotówką powyższą kwotę, prosto do ręki.
W domu akurat był tylko ojciec Ricka, który uwierzył w całą tę historię, bardzo się ucieszył i natychmiast pognał w kierunku szafy, aby przygotować sobie odświętne, eleganckie ubranie na powitanie tak niezwykłego gościa.
Gdy potem jego żona wróciła z zakupami z miasta i dowiedziała się, że wygrali na loterii, zakręciło jej się w głowie i zemdlała na miejscu, osuwając się na tapczan.
Na końcu pojawił się sam Rick, który również dał się łatwo oszukać, i w całej tej przedziwnej akcji nie wyczuł „podstępu”.
Następnego dnia, ubrany w zielony mundur (w takich mundurach chodziła ochrona jednej z fabryk Bretta i jego ojca) miły, młody mężczyzna z wielką torbą, w której miał zapewne pieniądze dla wszystkich tych, których numer wylosowano, z uśmiechem na twarzy przywitał się z Rickiem i jego rodzicami, dał im jakiś świstek do podpisania, tytułem pokwitowania odbioru „nagrody”, po czym wręczył im to, co im się „prawnie” należało.
Jednak dobry przyjaciel nie przewidział czegoś…
Nie wziął tego wcale pod uwagę.
Otóż całą tę „wygraną” Rick oddał wspaniałomyślnie rodzicom, którym też się nie przelewało, uważając, że im te pieniądze bardziej się przydadzą.
Byli już na emeryturze i nigdy nie byli bogaczami.
Powiedział im wtedy, żeby kupili sobie pierwszy w swym życiu samochód, ale były ważniejsze sprawy – naprawa dachu, remont kuchni i spłata końcówki kredytu na dom.
Wtedy po raz pierwszy Rick pomyślał o samochodzie…
To było właśnie tego dnia.
Nigdy nie miał swojego, nigdy nie było go na niego stać.
Tym nie różnił się od rodziców.
Ta myśl wracała do niego, ilekroć widział na ulicy piękne, szybkie, drogie samochody, których było wszędzie pełno, a które dla niego wciąż jawiły się jako nierealne marzenie.
Oddałby wszystko, żeby mieć coś takiego.
Żeby na początek chociaż się przejechać.
Kiedy następnym razem spotkał się z Clintem i Brettem, już wiedział, że swój małpi upór i męską dumę musi schować do kieszeni, jeśli chce kiedykolwiek wsiąść do porządnego, naprawdę odlotowego auta, i choć raz poczuć, jak takie cacko pędzi.
Chciał to poczuć, bardzo tego chciał.
Nie musiał daleko szukać – taki samochód miał przecież Clint.
- Przewieziesz nas? – zapytał go wtedy, jakby prosił o papierosa. – Nas wszystkich, i Bretta, i mnie? Tak po swojemu, co? Nocą. Będziemy znów razem, jakby raz jeszcze był tamten dzień, kiedy nasza krew się połączyła. Ja nadal mam to, co wtedy podpisaliśmy. Mam to i czasem, wieczorem, kiedy nie mogę zasnąć, patrzę sobie na to i cieszę się, że nic nas nie rozdzieliło przez te lata, że wciąż jesteśmy jak jedno. Tak jest od tamtej pory. Nigdy tego nie pojmę. Między nami jest coś silnego, chłopcy, coś cholernie silnego…
- Bez dwóch zdań – rzekł Clint. – Tak jest i tak pozostanie. Zrobimy sobie małą przejażdżkę jutro w nocy, ok.? Wchodzicie w to?
- Jasne – dwa głosy zlały się w jeden.
- Pokażę wam, na co stać mojego potwora.
- Ale uważaj - Brett spojrzał nań wzrokiem starego, poczciwego profesora fizyki.
- Bez obawy, będę.
- Czasem ci zazdroszczę, Clint, że żyjesz na takim luzie – rzekł nagle poważnie Rick. – To jest coś! To naprawdę jest coś w tym drobnomieszczańskim świecie. Nie każdy odważyłby się na takie szaleństwo. Większość ludzi to badziewie.
- Wiesz, co ci powiem, stary? – odpowiedział głosem aktora westernowego Clint. – Życie tych tam, tych pajaców, co to boją się własnych żon i obgryzają paznokcie aż do krwi, to jak stepowanie w drewniakach. Można mieć gdzieś bariery i granice, prawo i system nakazów. Można to wsadzić pewnego dnia do śmietnika. Coś się wtedy zmieni. Nagle odkryjesz, że żyjesz naprawdę, że nie jesteś jakimś tępym clownem, któremu każdy przygłupi buc będzie rozkazywać. Być panem siebie, to być panem świata. I nigdy nie brać do siebie, co ta cała smętna hołota szepcze za twoimi plecami. Nie wiem, czy wiecie, ale mam dziewczynę. Blondynkę, piękną i zupełnie do mnie niepodobną. Kocham ją. Chyba chcę spędzić z nią resztę życia. Coś w tym jest i bardzo mi to pasuje.
- Ożenisz się? – spytał Rick.
- Chyba tak. Nadszedł już na to czas. Ona wariuje za mną. Nie będę zgrywał przed wami twardziela i powiem, że ja też. Nie ma chwili, żebym o niej nie myślał. Teraz także. Teraz też o niej myślę. Chcę postawić wszystko na jedną kartę. Myślę, że znalazłem miłość. Dziwicie się, co? Ja i małżeństwo! Cóż, na każdego przychodzi ten czas.
- Ty masz farta! – odezwał się nagle Brett. – Oddałbym połowę tego, co mam, żeby mieć taką dziewczynę. Poważnie. Mówię serio. Mam pecha. Nikt nie widzi mnie, tylko mój majątek.
Póki co, pojutrze mam interes życia. Spełnią się marzenia. Coś takiego nigdy już się nie powtórzy. Przejmujemy dwie firmy. Kupa szans na przyszłość. Absolutne panowanie na rynku. Ojciec od tygodnia nie może spać z wrażenia. Myśli, co będzie, jak będziemy już tak bogaci, że bardziej nie można.
- To co? Jutro w nocy, tak? – upewnił się Clint.
- Tak. Jutro w nocy – odpowiedział Brett.
Wtedy głos Ricka popłynął w przestrzeni:
- Nigdy wam o tym nie mówiłem, ale marzyłem o tej chwili od dawna. O takiej przejażdżce. Na całego, szybko i dziko. Tylko my trzej. My w samochodzie. I prędkość. To jak powrót do dzieciństwa, do czasów, kiedy wszystko było inne i proste. Chcę tego. Chcę to z wami przeżyć. Jutro. Niech będzie tak, jakbyśmy mieli nie doczekać kolejnego dnia, jakbyśmy mieli rozpłynąć się w czasie. A potem będę to wspominał aż do starości.
- Masz to jak w banku. Przewiozę was tak, jak jeszcze nigdy nikt was w życiu nie wiózł – odparł Clint. – Pojedziemy, pojedziemy na całego, tak jak chciałeś, Rick, na całego, niech mnie szlag trafi, jeśli tak nie będzie. To będzie coś niesamowitego, zobaczycie, prawdziwy szał.
- Nigdy nie wiesz, co będzie potem… - padła odpowiedź i bez żadnej, uchwytnej przyczyny każdy z nich poczuł się nagle dziwnie i prysł w jednej chwili beztroski nastrój przyjacielskiej rozmowy.
- Pod twoim domem – rzekł na koniec Clint. – Podjedziemy po ciebie z Brettem.
- Dobrze.
- Do jutra.
- Do jutra.
3
Następnego dnia, gdy zapadł już wieczór i zrobiło się ciemno, czarny Mustang zajechał cicho pod dom Ricka.
Był 8 sierpnia 1965 roku.
Ta noc była naprawdę ciepła, naprawdę nadawała się na tę przejażdżkę.
Kiedy już jechali, w radio Johnny Cash śpiewał o duchach jeźdźców na niebie.
- Lubię tego gościa – rzekł wtedy Clint. – Dobrze się jeździ przy jego kawałkach.
Wyjechali na główną drogę, na której było już prawie pusto – gdzieniegdzie tylko sunęła powoli jakaś ciężarówka, w której paliło się jasne światło jak w barze u starego Teddy’ego, gdzie nikt nie chodził, bo można tam było łatwo dostać w łeb lub wybić twarzą jedno z nielicznych, jeszcze niewybitnych okien, przy których siedziało zazwyczaj kilku kmiotów z prowincji, gadających głośno o babach i przemycie, co chwila wysmarkując zawartość nosów prosto na podłogę.
- Lubię jak śpiewa o miłości – powiedział Clint. – Jest w tym jakaś prosta prawda.
- Gdzie jedziemy? – zapytał nagle Brett. – Masz jakiś plan?
- Brak planu to najlepszy plan – odparł Clint. – Damy czadu za pięć kilometrów. Tam jest fajna prosta. Można się porządnie rozpędzić.
- W dechę! – zawołał z tylnego siedzenia Rick. – W dechę, kurczę! Pojedź tak, jakbyś jechał do samego piekła!
- Masz to jak w banku! – krzyknął Clint i przycisnął pedał gazu.
Samochód poszedł jak burza.
Wcisnęło ich w siedzenia, aż stracili na moment dech w piersiach.
Zewsząd dochodził tylko warkot silnika i przeciągły świst powietrza.
Głos Johnnego Casha stał się nagle niebytem.
Obok noc spoglądała z ciekawością na to, co działo się na szosie.
- Teraz patrzcie! – okrzyk niezwykłego triumfu wydobył się z gardła Clinta. – Teraz to dostaniecie!
Mustang wyrwał jeszcze bardziej i wnet było widać, że jedzie ponad sto trzydzieści na godzinę.
Pędził jak szalony i szalona to była jazda.
Gnali tak kilka minut, aż do pewnego, małego zakrętu, za którym pod jezdnią płynął równie mały strumień, a nad nim majaczył, pomalowany na biało mostek.
Tam samochód wpadł w poślizg.
Najpierw uderzył w barierkę mostka, po czym odbił się od niego i potoczył w dół, na łąkę.
Obracał się wielokrotnie dachując, turlał się jak marna, plastikowa zabawka.
W końcu wbił się przodem w rów, w którym płynął strumień, i tak już pozostał.
Zapadła cisza.
Tylko para wydobywała się ze zniszczonej chłodnicy…
Kiedy następnego dnia Rick ocknął się w szpitalu, dowiedział się, że ma złamaną rękę i kilka niegroźnych obrażeń ciała.
Gdy zapytał, co z Clintem i Brettem, nikt nie odezwał się.
Wpatrzone w podłogę nieruchome spojrzenia lekarzy przeraziły go.
- Co z nimi? Czy żyją? – zawołał rozpaczliwie.
- Tylko pan przeżył ten wypadek… - z czyichś ust wypłynęły potworne słowa.
- Oni… Oni naprawdę…
- Tak, proszę pana. Zginęli na miejscu.
- To niemożliwe, niemożliwe… Oni nadal żyją, oni żyją…
Potem, po kilku dniach, kiedy stał na cmentarzu wśród innych, którzy przyszli w tę ponurą godzinę na pogrzeb, nie potrafił powstrzymać się od łez i głośnego, pełnego rozpaczy jęku.
Wpatrywał się tępym, pełnym bólu spojrzeniem w ich nagrobki i dopiero wtedy przypomniał sobie, że tego dnia, kiedy to się stało, Clint miał urodziny.
Gdyby żył, miałby teraz dwadzieścia sześć lat, zaledwie dwadzieścia sześć lat.
To za mało, aby umierać…
To za mało, aby powiedzieć: „Żegnaj…”
W takim wieku życie mówi: „Chodź i bierz, ile wejdzie, używaj, póki nie odkryjesz, że zaczynasz mieć zmarszczki i wrzody żołądka…”
Brett był z marca, więc skończył swoje dwadzieścia sześć lat i parę miesięcy wraz z życiem.
Odszedł biedny, choć był bogaty i miał wszystko.
Na tamten świat zabrał tylko duszę i sumę dobrych i złych uczynków.
Pozostawił ojca, który długo klęczał nad jego grobem i wył jak ranny wilk.
Tego dnia wielu ludzi płakało.
Wielu uświadomiło sobie, że życie nie musi trwać długo – może zostać bezlitośnie odebrane w każdej chwili, bez zapowiedzi, bez uprzedzenia.
Nikt nigdy nie obiecywał, że każdy musi dożyć spokojniej starości.
Nikt nigdy nie obiecywał, że każdy jej dożyje.
Każdy, na pewno, dożyje swojej śmierci i to ma jak w banku.
4
Minęło wiele lat – dziesięć, może dwanaście, coś koło tego.
Rick nigdy nie pozbierał się po tamtym dniu, nigdy nie stanął już na nogi.
Przez całe życie nie był typem zwycięzcy, lecz teraz stał się prawdziwym przegranym, najprawdziwszym z nich wszystkich.
Znalazł nędzną pracę w fabryce i chodził tam ponury i milczący, jak ktoś, komu los wrzucił na plecy ciężar, którego nawet kilku zdrowych mężczyzn nie udźwignęłoby.
Spędzał tam kilka godzin dziennie, po czym wracał do domu, gdzie regularnie wieczorami wypijał kilka głębszych, wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w okno.
Nie wracał piechotą.
Coś w nim pękło, coś się złamało na pół.
Nieodwracalnie…
Te pieniądze, które Brett dał im jako „wygrana na loterii” nie zostały wydane przez jego rodziców na wymianę dachu, remont kuchni i spłatę kredytu.
Nie zdążyły zostać wydane.
Rick większą ich część zabrał i kupił sobie pewnego dnia samochód – używane, czarne BMW.
Już nie obchodziło go to, że były ważniejsze sprawy w domu niż kupno auta.
W tamtym czasie prawie nic go nie obchodziło.
Stał się zimny i obojętny.
Nikt nie potrafił już wczuć się w to, co czuł, on nie chciał wczuwać się w to, co czuli inni.
Było coś jeszcze…
Poszedł dalej, o wiele dalej.
Balansował już na „cienkim lodzie” i niczym nie różnił się od Clinta w jego pogardzie dla życia.
Przestał szanować swoje własne i samego siebie…
Przestał bać się czegokolwiek.
Zrobił o jeden krok za daleko…
Każdego ósmego danego miesiąca, wsiadał w nocy do wozu i pędził na złamanie karku tą samą trasą, jaką jechali wtedy, w tę fatalną, ostatnią noc.
Sam nie wiedział, dlaczego to robi, nie chciał tego wiedzieć, nawet nie próbował.
Po prostu chciał to robić i czuł, że tak trzeba.
Uzależnił się od tego.
Pamiętał nadal, co sobie wtedy obiecali.
Pamiętał to dobrze.
Nie wiedział, czy okaże się to prawdą, czy też jedynie dziecinną magią, która w konfrontacji z życiem przegrywa na starcie.
Nie wiedział, czy ma prawo żyć.
Czy może dalej chodzić po ziemi, wiedząc, że to przez niego miał miejsce tamten wypadek.
To był przecież jego pomysł.
Głupi, kretyński pomysł.
Cała ta, nieszczęśliwa przejażdżka.
To on ich na to namówił, to on chciał koniecznie przejechać się dobrym, szybkim samochodem.
To on powinien teraz zastanowić się nad sobą i czekać na to, co mu pisane.
Czy ma prawo żyć?
Czy można z tym w ogóle dalej żyć i nie zwariować?
Co miesiąc w duchu prosił los o śmierć – w końcu pojął pewnego dnia, że tylko to da mu ukojenie.
Kiedy przestanie cokolwiek odczuwać, będzie wolny.
Co miesiąc specjalnie przyśpieszał przed owym zakrętem, lecz nigdy nie wpadł w poślizg.
Samochód pewnie trzymał się szosy, jakby na złość, nie chcąc wypaść z niej, potoczyć się po łące i wbić się przodem w rów, w którym płynął przeklęty strumień.
Żył dalej.
Nie podobało mu się to.
Samochód nie stał się jego trumną.
Potem wracał cały i wewnętrznie rozbity do domu i padał w ubraniu na łóżko.
To trwało wiele lat.
Wiele pustych, byle jakich lat.
Kiedyś usłyszał pukanie do okna.
Wyraźne i zdecydowane.
Była noc.
Był 8 sierpnia…
Właśnie miał wsiąść do swojego BMW i znów spróbować, jak pachnie przeciąganie liny ze śmiercią, gdy z chwilowego odrętwienia wyrwał go ów dziwny odgłos.
Niewytłumaczalny i niedorzeczny.
Przez chwilę pomyślał, że może rzeczywiście ktoś pukał, ale wkrótce wniosek nasunął się sam – jego okna były na pierwszym piętrze, dobre kilka metrów nad ziemią.
Podszedł i otworzył je.
Wyjrzał, lecz poza mrokiem nocy niczego podejrzanego nie zauważył.
Zabrawszy kluczyki do samochodu już miał wyjść z pokoju, gdy nagle odgłos się powtórzył.
Ktoś głośno zapukał trzy razy.
Wtedy bez namysłu zbiegł po schodach i po chwili stał już przed domem.
Było ciemno i ciepło, jak wtedy, jak w 1965 roku.
Na niebie błyszczały te same gwiazdy, wśród których jasno świecił okrągły księżyc.
Gdzieś niedaleko odezwał się dręczony bezsennością świerszcz.
Rozejrzał się wokoło, lecz nikogo tu nie było – tylko dom drzemał w sennym uśpieniu.
Ruszył szybkim krokiem w stronę bramy wjazdowej, przed którą, na trawie, stało jego BMW, kiedy nagle zauważył ku swemu zdziwieniu, że dwóch mężczyzn otwiera ją dla niego i zrobiwszy to, powoli, bez pośpiechu, idzie w jego kierunku.
Cofnął się przerażony.
Poznał ich natychmiast, bowiem nigdy nie zapomniał, jak wyglądali…
Tej nocy wyglądali tak samo, jak tamtej.
Choć nie wierzył własnym oczom musiał przyjąć do wiadomości, że byli to Clint i Brett…
Stanął i patrzył na nich.
Nie potrafił wykonać żadnego ruchu.
Zastygł w kamiennym bezruchu.
Oni spokojnie podeszli do niego.
Mieli nadal po dwadzieścia sześć lat.
Jak wtedy.
Clint odezwał się:
- Zapraszamy cię na przejażdżkę. Chyba nam nie odmówisz, prawda? Dzisiaj ja poprowadzę.
- To nie może być prawda… - jęknął głucho Rick.
- Zamierzamy przewieźć cię tam, gdzie chciałeś dziś pojechać - powiedział Brett.
- To jakiś sen…
- Nie jesteśmy snem, Rick. Daj kluczyki – polecił Clint.
Dał.
Patrzył i nic nie rozumiał z tego, co widzi.
Przeraził się, że tak pewnie wygląda początek obłędu.
Widział wyraźnie, jak Clint otwiera samochód i po chwili wraz z Brettem wsiadają do niego.
Widział to tak samo, jak gwiazdy i księżyc.
To działo się na jego oczach.
- No chodź! – zawołali razem.
Usiadł tak, jak wtedy, na tylnej kanapie.
Samochód ruszył w kierunku głównej drogi i kiedy już tam się znalazł, Rick ponownie usłyszał głos Clinta:
- Niezłe to BMW. Całkiem, całkiem.
- Niezłe, stary… - przytaknął Brett.
- Można nim pewnie ostro pojechać.
- Też tak myślę…
- Można nim bardzo ostro pojechać, dokładnie tak, jak tamtej nocy - rzekł poważnie Clint.
- Jak tamtej nocy… - jak echo potakiwał Brett.
- Jak sądzisz, Rick? Można nim porządnie się rozpędzić?
Ten, w przerażeniu, wybełkotał niewyraźnie:
- Można.
- To zróbmy to! – wypowiedziawszy te słowa Clint dodał gazu, aż silnik zawarczał jak sto diabłów, a głowa sparaliżowanego nieludzką grozą pasażera bezwładnie poleciała do tyłu.
Nie potrafił powstrzymać tego, co się działo.
Nie potrafił, a może nie chciał.
Może sam nie wiedział już, czego chce i kim nagle się stał.
Chyba już go to nie obchodziło - na wszystko było już za późno.
Gnali tą samą drogą, którą jechali tamtej, sierpniowej nocy, kiedy zginęli Clint i Brett, pędzili grubo ponad sto trzydzieści na godzinę, i prędkość ta rosła z sekundy na sekundę, tylko motor ryczał jak opętany, zagłuszając jakieś niewyraźne słowa, wypowiadane przez Ricka.
Wtedy weszli w ten zakręt przed mostkiem…
Samochód wpadł w gwałtowny poślizg i uderzył w metalową barierkę, i odbijając się od niej, potoczył w dół na łąkę.
Obracał się wielokrotnie dachując, turlał się jak marna, plastikowa zabawka.
W końcu wbił się przodem w rów, w którym płynął strumień i tak już pozostał.
Tylko para wydobywała się ze zniszczonej chłodnicy.
Na tylnej kanapie leżał mężczyzna, który nie znalazł się później w szpitalu.
Nie miał złamanej ręki i kilku, niegroźnych obrażeń.
Nie doznał szoku – przeżył.
Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła.
Pierwszym wrażeniem była myśl, że budzi się z jakiegoś, dziwnego snu.
Ostrożnie uniósł głowę do góry i wtedy zauważył, że jest w samochodzie… sam.
Poza nim nie było nikogo.
Na przednich siedzeniach nie siedzieli jego przyjaciele.
Nagle zniknęli.
Szybko odkrył, że silnik jest wyłączony.
Na zewnątrz nadal była noc.
W osłupieniu wysiadł z samochodu i natychmiast zrozumiał, gdzie jest.
Był na tamtym zakręcie.
Kilka metrów przed mostkiem.
Nie było żadnego wypadku.
Wtedy ich zauważył, wyraźnie…
Stali w miejscu, w którym tamtej, podłej nocy zakończyli fatalną przejażdżkę, w miejscu, w którym czarny Mustang wbił się przodem w rów, gdzie płynął strumień.
Byli na dole, na łące, a ich postacie oświetlone były przedziwnym, nieziemskim światłem.
Lecz obok nich nie było auta – stało teraz za plecami Ricka, całe i niezniszczone.
Zaparkowane na poboczu, jakby nigdy nic.
Wtedy z oddali popłynął w powietrzu ich cichy szept, który był tak wyraźny, jakby byli bardzo blisko. Głosy w przedziwny, niepojęty sposób nałożyły się na siebie, kiedy miękko i spokojnie mówili te słowa:
- Wracaj do domu, Rick. Wszystko jest w porządku. Miałeś swoją jazdę. Teraz już wiesz to, co chciałeś wiedzieć. Teraz chyba już nie masz wątpliwości, co jest naprawdę dla ciebie najważniejsze. Nie wsiadaj już nigdy do samochodu i nie przyjeżdżaj tu. Nas tu nie znajdziesz. Nie znajdziesz też siebie. Nie zadręczaj się. To nie była twoja wina. Każdy kiedyś będzie miał swoją ostatnią przejażdżkę. Nie my o tym decydujemy. Pamiętasz naszą przysięgę? Na pewno ją pamiętasz. Wiele się zmieniło. W dzieciństwie o wielu rzeczach nie mieliśmy pojęcia. Źle pojęliśmy przyjaźń. Mało o niej wiedzieliśmy. Nie jest ona wspieraniem się w złym, jest wspieraniem się w dobrym. Wybrałeś niewłaściwą drogę i pogubiłeś się. Twój wybór był błędny. Zmarnowałeś bardzo dużo czasu. Chcieliśmy ci to dziś wytłumaczyć. Właśnie dlatego zabraliśmy cię na tę przejażdżkę. Właśnie dlatego od tej pory będziesz już wiedział, że nie jesteś sam – masz nas. Wracaj do domu, wracaj, póki go masz. Bądź znów sobą prawdziwym i nigdy nie wsiadaj do samochodu…
Wypowiedziawszy te słowa, Clint i Brett odwrócili się i powoli ruszyli gdzieś w głąb łąki, a ich postacie stawały się teraz coraz ciemniejsze i coraz mniej wyraźne, by po chwili rozpłynąć się całkowicie w nocnych mrokach jak poranna mgła…
- Poczekajcie! – zawołał Rick. – Poczekajcie, tyle chciałbym wam powiedzieć. Proszę, nie odchodźcie! Nie odchodźcie…
Odpowiedziała tylko cisza.
Odpowiedziała jednoznacznie.
Było ciepło i bardzo spokojnie, było już inaczej.
Zaczynało już świtać, kiedy nagle ocknął się z przedziwnego odrętwienia i zrozumiał, że musi wracać do domu.
Nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało - zatracił absolutnie poczucie czasu.
Z trudem wsiadł do czarnego BMW i nie śpiesząc się już wcale, opuścił przedziwny zakręt.
Kiedy niedługo potem sprzedał samochód i oddał zdziwionym tym niecodziennym faktem rodzicom wszystkie pieniądze, jakie za niego dostał, pojął także, że teraz zacznie wszystko od nowa i postara się odnaleźć samego siebie.
Był pewien, że nigdy już nie usiądzie za kółkiem.
Gdy przypomniał sobie raz jeszcze to, co usłyszał tam, na zakręcie, zdał sobie sprawę z tego, jakim był dotąd głupcem i nie miał już żadnych złudzeń, że gdyby nie to przedziwne spotkanie, prawdopodobnie zmarnowałby życie do końca.
Nigdy nie przeczuwał, że jest ono tylko chwilą.
Oni żyli dalej, gdzieś bardzo daleko i nie martwiło go, że nie może ich zobaczyć.
Żyli swoim cichym, niewidzialnym życiem.
Byli w jego myślach bez przerwy, lecz już w inny sposób.
Choć ich już nie było, wciąż czuł wokół siebie tę bezcielesną obecność, jakby od tej, ostatniej przejażdżki pozostali przy nim na zawsze i jak cień podążali krok w krok za jego osobą, gdziekolwiek przyszło mu się znaleźć.
Wiedział też coś jeszcze - wiedział już, czym jest przyjaźń.
To pomocna dłoń, podana w chwili, kiedy przyjaciel stoi nad przepaścią.
Teraz dopiero, po wielu zmarnowanych latach, pojął w końcu, co to słowo oznacza.
- Masz to jak w banku! – powiedziałby na to Clint.
- Masz to jak w banku! – powtórzyłby jak echo Brett.
25 lutego 2013
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt