Nie wiem kiedy, nie wiem po co, nie wiem nawet w jaki sposób. Widocznie tylko dziś, w drodze wyjątku. Stoję przy słupku, za mną ohydna plastikowa buda z zaparowanym rozkładem jazdy. Na ławeczce śpi jakiś zmęczony wędrowiec w zniszczonym ubraniu. Żul, kurwa. Myśli są szybsze ode mnie, więc zniesmaczony odwracam wzrok. Przede mną dwie metalowe szyny uciekające we mgłę. Cholera, faktycznie nic tu nie ma. Nędzny przystanek, żółta lampa gdzieś wysoko nad głową, szyny, żul i ja. Świat gdzieś zniknął, pokryty mlecznym ciężarem beztrosko wiszącej w powietrzu wody w sprayu. Jak na scenie. Czy to znaczy, że wszystko jest ważne? Nie myślę o tym więcej, bo to do niczego nie prowadzi. Dość rezonerstwa i intelektualnej gimnastyki. Od zatraty w gonitwie kulawych myśli ratuje mnie nadjeżdżający tramwaj. Cóż za radosny przypadek...
Naciskam zielony guzik i czekam na otwarcie drzwi. Wiem, że czasem coś jest nie tak, więc naciskam guzik ponownie, tym razem mocniej. Nic. Trochę panikuję, bo kto wie, kiedy przyjedzie następny, bo kto wie ile tak naprawdę ja tu już stoję, bo przecież nie chcę tu zostać na zawsze, bo najwyraźniej z krajobrazem uciekł też gdzieś czas i już nic nie wiadomo. I kiedy moje myśli znów przybierają kształt nieprzyjaznej nikomu nawałnicy, otwierają się przednie (te najprzedniejsze) drzwi czerwono-żółtego (albo jak ktoś chce to nawet na odwrót) potwora, zwanego przez lokalnych "tramwajem". Z drzwi wyłania się zmęczona postać motorniczego (postać zmęczonego motorniczego chyba niewiele tu wnosi). Postać zawiesza na mnie swój, a jakże! zmęczony wzrok i zbliża się. Nie jest zły, smutny co najwyżej. I przybity. Patrzy tak na mnie z wyrzutem i burczy pod nosem: drzwi się zacięły. Ma mi za złe te drzwi, widzę po nim. Dłubie w nich i ma mi za złe, a ja czuję się winny. Summa summarum, kopnął i się otworzyły. Spojrzał jeszcze raz i odszedł. Teraz to już musiałem wsiąść, bo przecież mi otworzył. Wstępując na schodek, obracam się jeszcze i rzucam ostatnie spojrzenie w stronę pijaka. Patrzy na mnie. Uśmiecham się i staram się, żeby to był uśmiech dający nadzieję, że może być lepiej w życiu. Patrzy jeszcze chwilę i zamyka oczy. Nie wiem, jak to rozumieć. Krótki powtarzany pisk informuje mnie, że drzwi się zamykają. Szarpnięcie moim nieprzygotowanym ciałem tylko potwierdza wcześniejszą informację.
Podryguję jak pijany, próbując utrzymać równowagę i czuję, że obserwują mnie oczy. Nie dwa, nawet nie cztery. Tak się mówi? W wagonie znajdują się jeszcze jakieś osoby, których wcześniej nie widziałem. Domyślam się, że pod tymi oczami i nosami pląsa złośliwy uśmiech, zawsze towarzyszący podrygom takich gap, które nie zdążyły przytrzymać się drążka.
Złapałem! Równowagę i drążek. Teraz, niby od niechcenia, rozglądam się, a tak naprawdę po to, żeby zobaczyć, kto się ze mnie śmiał. Okazuje się, że w wagonie przebywa jeszcze 7 osób. Nikt się nie śmiał. Zdaje się, że nikt nawet nie zauważył, że wsiadłem. Bywa i tak. Lekko speszony, bardziej brakiem zainteresowania niż niedawno uskutecznionym tańcem-łapańcem, siadam. Stary tramwaj, taki, gdzie wszystkie siedzenia są "przy oknie". Zdawałoby się zatem, że miejsce siedzenia nie stanowi większego problemu. Błąd. Siadam przy kratce, z której winno lecieć ciepłe powietrze, lecą jednak chmurki kurzu. Unoszą się gwałtownie do góry, wyrzucane przez podmuch wiatru, wiszą chwilę nieruchomo, po czym opadają i są ponownie wciągane przez maszynę od ciepłego powietrza. Taniec nieskończoności.
Siadając niejako przyzwoliłem na wtopienie się w ten na wpół martwy, siedmioosobowy tłum. Patrząc z boku, nikt zapewne nie dostrzegłby różnicy. Ja ją jednak czułem, pod skórą i głęboko w kościach. Im było wszystko jedno, byli już przekreśleni, skazani na powolne konanie, zamknięci w swoich nędznych, zobojętniałych ciałach. Tak! Tak sobie właśnie pomyślałem i tak właśnie czułem skórą i kośćmi. Proszę, oto kobieta, pod nogami trzyma torbę z zakupami z sieciówki, jej spojrzenie jest puste, błądzi gdzieś za szybą, we mgle. Żal mi ciebie, kobieto. Współczuję ci szczerze. Jej głowa kiwa się w rytm wystukiwany przez koła tramwaju, zupełnie bezwolnie. Pewnie nawet o tym nie wie... Nagle (nagle! w sennym tramwaju...) przymyka oczy i trwa tak. Ile? Nie wiem. Wiedziony Bóg wie czym odwracam od niej głowę i próbuję przebić się wzrokiem przez mleczny całun.
Nic się nie zmieniło, za szybą wciąż mgliste zaspy i nieprzenikniona ciemność. Czasem mignie gdzieś w oddali lampa, jak latarnia widziana z daleka na morzu. Mignie i znika, jakby uciekała przed tramwajem. A przecież to ja uciekam.
Nagle w tej nieprzebranej otchłani światła wewnątrz wagonu wydają mi się być przyjazne i nawet przytulne. Może coś nas jednak łączy? Nie, karcę się w myślach i odrzucam ten oczywisty absurd. Nie, nigdy w życiu.
Przed kobietą, która, zdaje się, usnęła już i nie żyje, siedzi jakiś facet w zniszczonych i poplamionych spodniach oraz odpowiednio do tego dobranej bluzie. Robol. Pewnie, że robol, nawet nie po ubraniu. Jakie ma dłonie... Wraca z roboty, na kolanach trzyma torbę i ściska ją od góry, jakby coś cennego wewnątrz być miało. A przecież widzę, że nie. Tylko chleb jakiś i kawałek kiełbasy...
Są też inni, przecież pięć osób jeszcze. Nijakich. Przyśnięci, zapatrzeni w ten oniryczny przestwór. Wystraszeni, zmęczeni, cierpiący. A ja widzę to wszystko, nic się nie ukryje. Widzę, i żal mnie ogarnia straszny. I tak codziennie jadą i wożą ze sobą wszystkie troski, aż ciasno od nich w wagonie. Dobrze, że jestem inny.
Ile to już czasu? Może celowo się nie zatrzymujemy albo motorniczy obrał inną trasę, bo spieszy się do domu. Ma prawo, prawda? Może jedziemy bocznymi alejkami, żeby było szybciej. Może...
Chyba staliśmy przed chwilą, nie jestem pewien. Musiałem się zagapić w szybę. Nic nie widać. Moja siedząca sylwetka wyraźnie odbija się w tafli szkła, ale kiedy spojrzeć dalej - czarno. I ta mgła. Jeszcze chwila i jestem w domu. Na pewno.
Mocne szarpnięcie za ramiona wyrywa mnie z zamyślenia. Wszystkie mięśnie odruchowo spinają się, a z ust wyrywa się mało eleganckie: co? Kątem oka zauważam wagon pełen ludzi. Nade mną stoi mężczyzna z jakąś plastikową plakietką i rzuca krótko: bilety do kontroli. Nerwowo grzebię w torbie w poszukiwaniu portfela. Po chwili znajduję go i pospieszany zniecierpliwionym westchnieniem kanara (wolałem nie patrzeć mu w oczy) podaję bilet. Miesięczny.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt